Dodany: 19.12.2012 14:09|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: 110 ulic
Gutowska-Adamczyk Małgorzata

1 osoba poleca ten tekst.

Wartościowe przesłanie, ale oprawa rozczarowuje


Poznałam już Małgorzatę Gutowską-Adamczyk jako twórczynię bestsellerowej sagi rodzinno-cukierniczej i jako dokumentalistkę, współautorkę doskonałego opracowania o Paryżu sprzed ponad wieku („Paryż, miasto miłości i sztuki w czasach belle époque”), przyszła więc pora na zaznajomienie się z jej utworami przeznaczonymi dla młodszych czytelników. Oba tytuły, które wpadły mi w ręce, mają średnią ocen powyżej 4, toteż teoretycznie wrażenia z lektury winny być mocno pozytywne. Tymczasem „110 ulic” po raz kolejny uświadomiło mi, że mój gust najwyraźniej różni się od gustu statystycznego czytelnika.

I nie chodzi o to, że ja – wapniak, nietoperz, dinozaur czy jak się tam dziś mówi na osobę w tym wieku – nie potrafię zrozumieć młodocianych bohaterów albo że dezaprobata dla ich postępowania przesłania mi wszystkie korzystne cechy powieści. Wręcz przeciwnie, głównych bohaterów - Michała, Gwidona, Andżelikę – uważam za w pełni wiarygodnych, a i Marta, choć może robić wrażenie trochę wyidealizowanej, wcale nie jest postacią nietypową czy nienaturalną. A że pamięta wół, jak cielęciem był, to i wyrozumiały jest dla zachowań, które od paru dekad nijak się nie zmieniły, co najwyżej zaopatrzyły się w nowocześniejsze rekwizyty (na przykład żaden licealista z lat 70. nie szpanował ani fryzurą w blond pasemka i kolczykiem w uchu – bo podobnych eksperymentów z własną urodą nie dopuszczały szkolne rygory, nie mówiąc już o rodzicach – ani „furą i komórą”, bo tej pierwszej nie użyczyłby drugoklasiście żaden ojciec, a ta druga występowała tylko w powieściach SF, nosząc zresztą całkiem inne nazwy; żądny podziwu młodzieniec przeważnie rozbijał się po mieście nowym modelem WSK, ubrany w kurtkę „szwedkę”, ale nie taką zwykłą, z pedetu, tylko peweksowską, po której w jakiś przedziwny sposób widać było dewizowe pochodzenie, i w której kieszonce ukryta była przed wzrokiem dorosłych obowiązkowa paczka marlboro… I nierzadko, tak jak w przypadku Gwidona, ten sposób bycia krył kompleksy i potrzebę akceptacji, której we własnym domu mu nie zapewniono albo nie umiano okazać. Podobnych do Michała specjalistów od wprowadzania ciała pedagogicznego w konsternację w samej mojej klasie było ze czterech, dziwnym jednak trafem byli nauczyciele, których oszczędzali – tacy, jak tutaj polonistka Muszyńska i anglista Wiśniewski, nietraktujący ucznia jako potencjalnego wroga).

Doceniam też pozytywne - może aż nazbyt pozytywne, bo liczbą wątków zakończonych happy endem „110 ulic” bije na głowę każdy pojedynczy tom „Jeżycjady” (nawet ponadprzeciętnie gościnni Borejkowie nie zapraszają do domu na czas bliżej nieokreślony spotkanej po raz pierwszy w życiu samotnej matki z dwójką dzieci, dając jej pracę w firmie, z której na razie sami nie mają zysków…) –przesłanie powieści. To najważniejszy jej atut – przekazanie, że w człowieku najważniejsze jest nie to, co ma na sobie i gdzie jeździ na wakacje, ale to, co może zrobić dla innych i jak się zachowa w trudnej sytuacji; że nie należy nikogo sądzić po pozorach i z góry spisywać na straty; że uczciwość nie jest tożsama z naiwnością…

A więc co jest nie tak? To samo, co w „Cukierni pod Amorem”.

Chaotyczna konstrukcja fabuły, z wprowadzaniem niepotrzebnych wątków (po co w powieści dla nastolatków tasiemcowa historia trzydziestoletniej dziennikarki, niemogącej się zdecydować, czy wejść w trwały związek z otaczającym ją staroświecką atencją wdowcem z dorosłą córką, czy raczej zafundować sobie nieobowiązujący romansik z uwodzicielskim i namiętnym biznesmenem?), z relacjonowaniem wydarzeń z punktu widzenia nie tylko głównych bohaterów, nie tylko rodziców Michała, tej czy owej nauczycielki, ale nawet postaci z trzeciego czy czwartego planu (np. Zenka, ojca Bartka czy pani Wali; ta ostatnia występuje w kilku scenach, z których jedna została wepchnięta ni stąd, ni zowąd we fragment opowiadający o przeżyciach Michała. Jeden akapit kończy się: „Nie spojrzał na telefon, który informował, że przyszły trzy nowe wiadomości”, następny zaczyna od: „Obudził ją dziwny niepokój”[1]).

Nieporadne frazy, w dodatku gdzieniegdzie wspomagane nieco ryzykowną lub do cna wyświechtaną metaforyką („Na nogach miał chodaki. Ich cholewki [czy ktoś widział chodaki z cholewkami???] zrobiono chyba ze skóry dzika. Zapewne sam go upolował”[2]; „Poczuła, że zalewa ją gorąca fala”[3]; „A noc, jak na złość, była taka piękna! Nad jej głową, z ogromnego durszlaka, raz po raz sypały się srebrne krople”[4]; „Ogromny sopel lodu wbił mu się w czubek głowy, a po chwili gorąca fala zalała go i odpłynęła”[5]; „Miód, spływający z ust dyrektorki, kapał na obfitą pierś i biurko, prawie widziała na szklanym blacie lepką kałużę”[6]; „piersi wyzwolonych nagle z pęt ciasnego biustonosza”[7] – i nawet poważniejszy błąd językowy („karate, które reprezentował [nie chodzi tu o występ w reprezentacji] po półrocznej przerwie w treningu”[8]).

I potwornie irytująca – a jakoś wyjątkowo lubiana nie tylko przez tę pisarkę, ale i kilkoro innych współczesnych polskich autorów - maniera nazywania postaci pełnym imieniem i nazwiskiem. Skoro raz się dowiadujemy, że ojciec Michała to Krzysztof Wierzbicki, a innej osoby o takim samym imieniu w powieści nie ma, dalej wystarczyłby po prostu „Krzysztof”, ale nie, w każdym kilkunastozdaniowym fragmencie musimy czytać dwa lub trzy razy: „Krzysztofa Wierzbickiego nikt nie przygotował…”, „Krzysztof Wierzbicki patrzył…”, „wściekła mina Krzysztofa Wierzbickiego…”[9]. A już zupełnie nie wiadomo, na co czytelnikowi potrzebne jest takie przedstawianie w przypadku postaci obecnych w jednej jedynej scence („Irena Błasiak umilkła”[10]) albo nawet w ogóle niepojawiających się osobiście na planie wydarzeń („wspólnie z wychowawczynią, Katarzyną Gołębiewską, nauczycielką geografii”[11]).

No i niestety ostateczne wrażenie pozostaje co najwyżej przeciętne.



---
[1] Małgorzata Gutowska-Adamczyk, „110 ulic”, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2007, s. 142.
[2] Tamże, s. 81.
[3] Tamże, s. 100.
[4] Tamże, s. 108.
[5] Tamże, s. 143.
[6] Tamże, s. 175.
[7] Tamże, s. 300.
[8] Tamże, s. 268.
[9] Tamże, s. 286-287.
[10] Tamże, s. 98.
[11] Tamże, s. 284.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2930
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 6
Użytkownik: misiak297 20.12.2012 09:57 napisał(a):
Odpowiedź na: Poznałam już Małgorzatę G... | dot59Opiekun BiblioNETki
Z jednym argumentem muszę się zgodzić - nie wiadomo, czy to książka pisana dla młodzieży czy dla dorosłych - wychodzi miszmasz, a to wcale nie jest dobre.
Użytkownik: alicjamorro 20.12.2012 13:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Poznałam już Małgorzatę G... | dot59Opiekun BiblioNETki
Książki nie czytałam, więc o niej pisać nie będę, ale zatrzęsło mnie, kiedy przeczytałam "czy ktoś widział chodaki z cholewkami??". Jeśli już się bierze za krytykę, to warto zajrzeć najpierw do Słownika Języka Polskiego, wtedy można się dowiedzieć, że każdy but ma cholewkę, bo "jest część buta okrywająca wierzch stopy, czasem także część łydki". To, że mylnie rozumie się to słowo tylko w kontekście butów z wysokimi cholewami, nie usprawiedliwia braku wiedzy recenzentki, gdy wytyka błędy, sama je popełniając.
Użytkownik: Matylda. 20.12.2012 14:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Książki nie czytałam, wię... | alicjamorro
http://pl.wikipedia.org/wiki/Cholewa_(cz%C4%99%C5%​9B%C4%87_buta)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 20.12.2012 15:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Książki nie czytałam, wię... | alicjamorro
Idąc tym tropem, należałoby też mówić o klapkach z cholewkami, bo też mają "część buta okrywającą wierzch stopy". Istotnie gdzieniegdzie można znaleźć takie poprawne słownikowo sformułowania - tylko że wyłącznie w katalogach producentów obuwia.
Ale prawdą jest też, że część buta przyszyta do podeszwy i okrywająca wierzch stopy nazywa się "przyszwa" ( tu dla równowagi definicja sabotów = chodaków ze słownika języka obcego: "obuwie z drewna lub na drewnianych podeszwach z grubą skórzaną przyszwą - nie cholewką! [przypis mój] - noszone dawniej na wsi; chodaki") i właśnie to określenie jest zwykle używane zarówno w literaturze (np. w "Baśniach" Andersena: "stary, drewniany chodak z oberwaną przyszwą"), jak i w języku mówionym. A tutaj nie mamy do czynienia z technicznym opisem obuwia, lecz z wrażeniem wizualnym odnotowanym przez nastoletniego bohatera.
Tak więc do braku wiedzy absolutnie nie mam zamiaru się przyznawać - co najwyżej do nieprecyzyjnego sformułowania wniosku.

Użytkownik: janmamut 20.12.2012 20:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Książki nie czytałam, wię... | alicjamorro
W tym słowniku?

http://www.sjp.pl/cholewka
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 21.12.2012 10:47 napisał(a):
Odpowiedź na: W tym słowniku? http:/... | janmamut
Obawiam się, że użytkowniczka alicjamorro nic Ci nie odpowie - w końcu zalogowała się tylko po to, żeby skrytykować brak wiedzy recenzenta książki, której nie zna :-).
W moim papierowym (red.M.Szymczak, PWN 1978, t.I) definicja cholewki jest następująca:
1/ << górna część obuwia, wykonana z miękkiej skóry lub tworzywa sztucznego, okrywająca wierzch stopy, czasem także część łydki; krótka, zwykle sznurowana cholewa buta sięgająca do kostek lub nieco wyżej>>
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: