Dodany: 21.01.2012 20:48|Autor: Bozena

Czytatnik: „Taniec życia”[E. Munch]

4 osoby polecają ten tekst.

„Wdzięk czasu” Tadeusza Konwickiego: Co jest ważne?


„»Pisać« nie jest trudno. Tylko wykreślać trudno, wyrzucać wszystko, ale tak, żeby całość pozostała nieuszkodzona i bez braków. W życiu to też jest trudne: wykreślać, wyrzucać wszystko, co jest »nieważne«. Ale co jest »ważne«?”
[S. Márai]

Bardzo krótki - co za umiejętność „wykreślania”! - i bardzo piękny, ważny dla mnie tekst Daguni1 „Kronika końca świata” sprawił, że przeczytałam książkę Tadeusza Konwickiego „Kronika wypadków miłosnych” Kronika wypadków miłosnych (Konwicki Tadeusz), chociaż oglądałam niegdyś film zrealizowany na jej podstawie w reżyserii Andrzeja Wajdy.

„Takie książki powstają z miłości, a takie recenzje są tej miłości zrozumieniem”.

To jest fragment komentarza Vedara do recenzji Daguni1.

A dalej – pomyślałam podobnie jak i on, że jeśli tamta zachęta nie wpłynie na wybór tej książki do przeczytania przez innych, to ci inni nie szybko po nią sięgną. Bo każde pokolenie ma, jak to Tadeusz Konwicki w którymś z wywiadów powiedział, „swoją własną estetykę”; w pewnej mierze i każdy z nas.
----
Nie wiem jak wielu z nas może jeszcze pamiętać powstałą w latach trzydziestych poprzedniego wieku piosenkę: „Jesienne róże” (jeszcze przez kilkadziesiąt lat po wojnie śpiewał ją Mieczysław Fogg), słuchając - czuło się klimat przedwojennych dni, podczas gdy nie tylko w tamtych ludziach, z tamtego okresu, budziły się wspomnienia. Ta piosenka wybrzmiewała w dolinie Wilejki wtórując kolejnym, konkretnym przeżyciom bohatera książki, i grupy jego przyjaciół. Nie wiem jak wielu z nas może jeszcze pamiętać o tragicznym losie związanym z Zagładą, o przerwanym życiu, o przerwanym podwójnym życiu autorów: jej tekstu, i muzyki, choć nie tylko jej... Utwór wzruszał, budził drogie - zwykle te z młodości - wspomnienia. Może gdzieś i w kimś budzi je nawet do dziś? To nostalgiczne tango...

Jest w człowieku jakiś osobliwy inny rodzaj instynktu, o którym wprawnie przypomniał T. Konwicki w „Kalendarzu i klepsydrze”: choćbyśmy nie wiem jak długo z jakichś względów skrywali w sobie imię ukochanej osoby, to i tak prędzej czy później gdzieś to imię przemycimy: wypowiemy je, wypiszemy... Tak i tutaj jakieś drobiny z odległych lat drogich wspomnień dla mych bliskich, którzy odeszli już, w jakiś sposób musiały się wpisać i we mnie (a przecież nie moje), jakaś powielana „psychiczna tęsknota”, „rodzinny instynkt” sprawia że piszę, i myślę o „kongresach bocianów’, o mokradłach rozpostartych pośród dolin i jezior z tamtych stron... myślę o tamtejszych lasach strasznych mym przodkom dotąd dokąd nie weszli weń. Zupełnie tak samo odczuwał ten strach i „niestrach” powieściowy Witold.

Są w „Kronice wypadków miłosnych” przypomniane tamte obyczaje, jak w „Dziadach” A. Mickiewicza, chociaż tu znacznie krócej, to i tak mocno oddziałują na wyobraźnię: dawna Litwa, i ta przedwojenna - trochę pogańska jeszcze: codzienne wsłuchiwanie się w przeczucia, guślarstwo, przedwojenny „wileński honor” wydają się być bardzo odległe od tego, co tutaj i dziś, mimo, iż np. w wielu kręgach nadal się mówi o gniewie gromowładnego kiedy błyska za oknem i grzmi. Ale pewne potrzeby psychiczne w człowieku, że wspomnę tylko o potrzebie więzi, niechby jedynie od święta, więzi z bliskimi którzy w zaświaty odeszli jest od zarania w ludziach ta sama, i pragnienie miłości, emocjonalne jej doświadczanie to samo jest, nawet kiedy się wie że zdarza się i tak: „pojąłem, że miłość zabija”.
[I. Singer]

„Jacy byli ci ludzie o zlitewszczonych nazwiskach i spolszczonych duszach, o spolszczonych nazwiskach i zlitewszczonych duszach? Jacy byli ludzie modlący się do Jehowy i do prawosławnego Boga, lękający się Dewajtisa i Peruna, Czorta i Lucyfera, Zaduszek i Sądnego Dnia? Jacy byli ci potomkowie Tatarów, Polaków, Żydów, Litwinów, Białorusinów, Karaimów i wszystkich innych ludzi, których prześladowania, krzywda, nieszczęścia zagnały w północne puszcze i rojsty?”*

Sam autor uznał tę książkę za „rekreacyjną” dla siebie, nie dziwię się: to przecież wspomnienia jego młodości, tej przedwojennej jeszcze! Ale czy ta książka jest taka również dla czytelnika? Wie on o zbliżającej się Zagładzie i kark mu cierpnie; bohaterowie przeczuwają ją, a „jesienne róże więdną już.”

Z pewnością nie tylko na Litwie przedwojenne życie młodych ludzi upływało w „romantycznym etosie”, o co Tadeusz Konwicki „wini” zaczytanie, pochłanianie w nadmiarze (?) literatury romantycznej przez tamtejszą młodzież (sam wtedy na jakiś czas najął się do pracy w sadzie, aby mieć dostęp do książek z biblioteki państwa u których pracował), a więc „wini”, mimo iż musi doskonale wiedzieć o tym, że na „chorobę” romantycznego uniesienia lekarstwa brak, i to niezależnie od wpływów, miejsca, i czasu. Bardziej zapewne tutaj, w tej „winie,” myśli T. Konwicki o honorze, poświęceniu, patriotyzmie przedwojennej młodzieży nasyconej ideą wolności.

W całej „Kronice wypadków miłosnych” stale jest coś z przyrody, zmysłowa konieczność, natury sens jakby poza opisami, albowiem tych typowych-rasowych opisów niewiele jest: to w trakcie snucia opowieści z licznymi dialogami - czasami ironicznymi, kąśliwymi, czasami nasyconymi zaklęciami właściwymi dla „poezji wileńskiej codzienności” - toczy się życie stworzeń dużych i małych w podniebnych przestworzach i na ziemi. No i życie kolei żelaznej się toczy, wąwozu, pagórków, rzeki, lasów... dolin. Jednocześnie. A zatem, jeśli na przykład „krzaki chlastały po twarzy” – to w tym samym czasie „słowik kląsał”, kiedy „siepie tobą gorączka” – „pies skuczy”... „wóz łysnął blaskiem słońca”. Tak samo jest życiu bez ustanku, tyle że o tym nie sposób jest myśleć bez ustanku, i nie tak łatwo jest to wyrazić. W każdej linijce tekstu, kiedy nawet dogasał kontekst, nadal pozostawał w jakiejś mierze klimat z poprzedniej wtapiając się w nowy - odrobinę zmieniony. I rzeczywiście - „własna estetyka”, niechby te tutaj przytoczone niektóre słowa już zapewne dawno zapomniane, estetyka o której Tadeusz Konwicki mówił, współtworzy wyjątkowy klimat tamtej Litwy:

„Dożywała ona swoich dni w polszczyźnie wileńskiej, w pieśniach białoruskich, w przysłowiach litewskich, trwała jeszcze w ginącym obyczaju, w wybujałych chorobliwie na chwilę charakterach, w powolnej i gęstej dobroci ludzkiej. Odchodziła ona w niepamięć przez krajobraz pełen szalonych kwiatów, słodkich zapachów ziół, budzących tajemniczą grozę borów...”**

I oto z pamięci odwzorowany świat zatrzymał w sobie - jak kino - „wdzięk czasu”. [T. Konwicki]
----
Kiedy czytałam wywiad z Tadeuszem Konwickim, który dość sceptycznie wypowiadał się na temat stanu obecnego czytelnictwa, a mimo to chcącym myśleć z nadzieją o tym, że może jeszcze i za pięćdziesiąt lat ktoś odkryje twórczość jego, ktoś nań trafi, pomyślałam że z pewnością trafi, bo ta „własna estetyka” prędzej czy później się powtórzy.
----
* T. Konwicki „Kronika wypadków miłosnych”, Świat Książki, Warszawa 2006. s. 121-122.
** Tamże, s. 121.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6735
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 12
Użytkownik: Krzysztof 22.01.2012 16:12 napisał(a):
Odpowiedź na: „»Pisać« nie jest trudno.... | Bozena
Witaj, Olgo Bożeno.
Przeczytałem tekst z przyjemnością, wyraźnie czując jego ciepły, ale i nostalgiczny nastrój.
Dziękuję za wrażenia. Teraz wróciłem do Prousta, ale może później przeczytam tę książkę?..
Użytkownik: Bozena 23.01.2012 13:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo Bożeno. Prze... | Krzysztof
To prawda, jest jakiś rodzaj nostalgii, pewnie i żal, bo kiedy był czas na te opowieści, to nie bardzo chciałam ich słuchać – będąc wrośnięta w moje sprawy, w moje miasto i w swój własny czas – one wydawały mi się nierzeczywiste, odległe jak baśń, a w każdym razie „ułańską fantazją” ubarwione ;-).

A teraz - tamte zapamiętane drobiny obrazów-wspomnień ogromnieją we mnie, „chodzą” za mną krok w krok. Aż jestem zdumiona ich siłą i uporczywością powracania, aż czuję, że bardzo bym chciała tam pojechać, popatrzeć na te bagniste krajobrazy i inaczej poczuć ową więź.
---
Miło, że przeczytałeś mój tekst, Krzysztofie, a nawet kliknąłeś /nie wiem czy tu uprzejmość czy szczerość wyżej stoi :-)/.Więc może przyjdzie czas, swoiste pragnienie że też i książkę przeczytasz; muszę jednak powiedzieć, zresztą to wiesz, że Tadeusz Konwicki to jeszcze nie Marcel Proust, nadto: to są zupełnie odmienne klimaty.
Użytkownik: Krzysztof 13.04.2012 22:06 napisał(a):
Odpowiedź na: To prawda, jest jakiś rod... | Bozena
Odległe jak uporczywie powracające baśni…
Też tak mam.
Tylko baśń, ale przychodzi czas, w którym staje się ona bliska mi i realna, może nawet realniejsza od rzeczywistości, a już na pewno cenniejsza od niej.
Ucieczka to, czy schronienie? Odmienne przeżywanie, czy tylko spoglądanie wstecz? – zadaję sobie pytania, a odpowiedzi zmieniają mi się w zależności od nastroju; nie zmienia się wrażenie krążenia (podobnego błądzeniu) w pobliżu źródeł naszej duchowości.
Coraz bardziej przeciwstawiam moją własną baśń, jak Ty swoją, realiom zewnętrznym, i coraz bardziej czuję jej dokuczliwy ciężar, ale jednocześnie – to zadziwiające - jej dobroczynny wpływ na moją psychikę.
Czuję potrzebę ochrony moich baśni przed światem i jednocześnie czuję się przez nie ochranianym, a z wiekiem wszystkie te wahania stają się mi cenniejsze i odsuwające mnie coraz bardziej od świata nieustannych dążeń, zysków i strat.
Bożeno, przyznaję: rzadko zaglądałem na Twoje strony (ale ja tutaj wszędzie rzadko zaglądałem), ale jeśli już to robiłem, to zawsze z ciekawością poznania lektur i myśli osoby mądrej, dzięki której poznałem Prousta.
Użytkownik: Bozena 15.04.2012 20:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Odległe jak uporczywie po... | Krzysztof
Hmm... :)

Im dłużej żyję, tym bardziej krępujące są dla mnie takie stwierdzenia. Zwłaszcza, że im więcej czytam (co prawda - ilościowo ostatnio dość słabo), to tym bardziej paraliżuje mnie: bo nie tylko tak w sobie o tym wiem, ale i unaocznia się to właśnie podczas czytania, ta odwieczna nieosiągalność wiedzy. Kiedy spoglądam wstecz na szkolne i studenckie lata, to aż zawstydzona jestem mą odwagą, która, nie da się tego ukryć, przeprowadziła mnie bardzo lekko/łatwo przez ten czas. Bo człowiek im mniej wie (często tak myślę, ale jednak nie generalizuję), tym większą ma śmiałość w formułowaniu myśli, w wyrażaniu ich. Bo i ma ambicję na bycie – z przodu. Można powiedzieć, że to taki, rozumiany na swą modłę, „grecki agonizm”* :). Gorzej, kiedy trafi się na nieprzetarte drogi, wówczas tak lekko już być nie może, a i nie jest.

Sprowadzam ten tekst w obszar nieco oddalający się od pierwotnej treści mojej czytatki nie celowo: tak wyszło po prostu. Bo to pasowanie się z samym sobą, o którym mówisz, mimo iż człowiekowi z natury rzeczy – konieczności - bliższa jest myśl użytkowa, działanie, wytwarzanie (homo faber), oswajanie świata (podobnie, w mniejszej skali w tej w kwestii: o wyznaczaniu do pracy przestrzeni, jej oswajaniu, traktuje Twoja dawna czytatka), a więc to pasowanie dotyczy też treści duchowych (a jakie są, wedle Ciebie, jej źródła?) i pojawia się obok myśli użytkowej także myśl metafizyczna. Niekoniecznie jest to, lub być musi „odmienne przeżywanie” czy „spoglądanie wstecz”. Konfiguracja tych doznań (u każdego z osobna), uważam, może być rozmaita, ale i podobna nawet, bądź też w zespoleniu z innymi wzniosłymi doznaniami, tyle że istotność rzeczy ma się tutaj w ich częstotliwości, i w stopniu ich intensywności, a stąd w ewentualnym - przechyleniu.

Jeśli umiemy kontrolować stan pewnego rodzaju „pięknego obłędu”, nic nie stoi na przeszkodzie, by od czasu do czasu „uciec”, „schronić” się, „ulecieć w Kosmos” (z tym przykuciem do Ziemi od zarania dziejów człowiek się szarpie, powiada się nie bez racji, że jest „zrodzony dla knuta i jarzma”**). I w tym miejscu schronienia, które daje nam tyle radości, ubogaca nasze wnętrza i umysły, a tym samym uwrażliwia na piękno i dobro jednocześnie /jakim jednym słowem starożytni Grecy to wyrażali, hmm (?) - Ty wiesz/, ma „dobroczynny wpływ” na nas - nasza kontemplacja wówczas staje się wnikliwsza, co z pewnością nie pozostaje potem bez wpływu na nasz stosunek do drugiego człowieka. Lepszy.

„Cenniejszy” stan? Ale chyba nie w powszechnym rozumieniu.

Bo - musimy jasno to sobie powiedzieć, że ewentualne przechylenie, o którym napomknęłam, powinno być moim zdaniem kontrolowane. Dla zwyczajnych ludzi z pewnością lepiej, aby ono było, jeśli już, ku Ziemi (u wybitnych twórców/artystów z tym wyborem bywa trudniej, albowiem zdarza się, że włada nimi „boskie” natchnienie, warte w ich rozumieniu nieśmiertelności zachowanej w ich dziełach sztuki, pamięci...). Bo to szczęście, ten „piękny obłęd” prędzej czy później każe sobie zapłacić najwyższą cenę w wymiarze życia doczesnego. Realia, czy tak zwana rzeczywistość, nie mówiąc już o instynkcie samozachowawczym - zmuszają nas do działania. To konieczność. Owa „Silna Mojra”, którą Ajschylos nazwał Ananke, tak silna, że Homer właśnie tylko jej nie wcielił w żadną postać, zatem nie ma ona twarzy ;). I kiedy nie idzie nam w codziennym życiu tak jak należy, rozpadamy się czasem, czasem płaczemy z bezsiły, a ktoś mam wtedy mówi: „nie narzekaj, lecz działaj”, śmiało moglibyśmy odpowiedzieć słowami Fryderyka Hólderlina:

„Och, obym był nigdy nic nie zdziałał! O niejedną nadzieję byłbym wówczas bogatszy.”**

Ileż w tym zdaniu, oprócz rzeczonego ustawicznego działania, zawiera się faktycznych doświadczeń – rozczarowań.

Ten rzeczywisty świat, bezspornie, z „naszym światem” wygrywa. A nadto - w pojedynkę, lub we dwoje czy nawet we troje – zazwyczaj szybciej marniejemy. Potrzebujemy tylko umiarkowanie „uciekać”, „odsuwać” się od ludzi. Nadmiar nie jest wskazany :). A jak bardzo blednie taka oszałamiająca „ucieczka”, jak staje się wydumaniem kiedy patrzymy na nią z dystansu, jak staje się osobliwym widzimisię, obelgą wobec najbliższych w obliczu ich dramatu, powiem więcej – ich tragedii, a tym samym własnej tragedii, mogłam przekonać się i przekonałam nie tak dawno jeszcze. Wszystko ma swój otok. Także i swój czas. I przychodzą mi na myśl rozładowujące napięcie słowa piosenki: „hoduj kwiaty, nie dramaty”. Ale tak jest tylko łatwo powiedzieć.

Proust – to mandala (cały świat), Krzysztofie. Z każdą moją kolejną lekturą innych autorów, dobrych zresztą, w coraz większym podziwie dla Prousta trwam. On sam doszedł do tego, do czego dochodził „sztab” nowożytnych filozofów i psychologów (nie jest to i tamto u Prousta naukowo uporządkowane, bo i nie musiało być, był pisarzem, ale za to wyistoczyło się z jego własnych duchowych przeżyć, z jego metafizycznego myślenia; a wiemy, że rodowód wszelkich nauk tkwi w filozofii). Boję się do Prousta powrócić, boję się, że już więcej nie ogarnę. Za każdym jego słowem tak wiele stoi. Kiedy na przykład czytam u Martina Heideggera: „jasność pozostaje tajemnicą”, to od razu widzę zdania Prousta z jego „znakami bytu”, które „dają do myślenia”. Skoro rozwijając zagadnienie słów: „Bycie i czas” [MH] (nawet spójnik „i” ma tutaj kolosalne znaczenie, jest rozpisany on obficie) tworzy się fundamentalne dzieło, którym potem inspirowani są wybitni ludzie powiększając tym samym nasze dobro wspólne, a za jego rękopis (konieczną sprzedaż związaną z niedomaganiami fizycznymi autora) kupuje się domek – to ja nie mam już czego w tych słowach szukać, podobnie jak i u Prousta na tym poziomie (ale też dzieło Prousta można przyswajać na różne sposoby i odkrywać znaczenia, czytając i kreśląc jednocześnie swoją własną mandalę. Tak samo, kiedy czytam u Hólderina o złudzeniu, widzę przed oczyma stanowcze słowa Prousta: „żyjemy wciąż w złudzie” (temat bardzo nośny, obszerny, ciekawy). Nadto - Proust całą mitologię i starożytność w paluszku miał, co przeniósł umiejętnie i „niezauważenie” na współczesność w swym dziele, a jego metoda myślenia to po prostu fenomenologia. Nadzwyczajny szacunek dla dziedzictwa kulturowego, nadzwyczajne ukochanie Natury i Sztuki, humanizm, niezwykła wrażliwość, oczytanie, ogromna wiedza, talent-geniusz, więc i - arcydzieło. Ale i przechylenie – nie ku Ziemi...

I od razu widzę tu F. Hólderina, właśnie czytam jego „Hyperiona”, przeplatanego lekturą „Bycia i czasu” M. Heideggera (chociaż tutaj – to na pewno zrezygnuję). A tuż wcześniej przeczytałam szkic biograficzny: „Życie, poezja i obłąkanie Friedricha Hólderlina” [Wilhelm Waiblinger] – jestem bardzo poruszona - pióra młodzieńca wprawiającego się w pisaniu, składającego choremu artyście wizyty (sam autor szkicu zmarł w wieku dwudziestu pięciu lat); to jest szczuplutki utwór kreślący sylwetkę i zachowania tego Fryderyka z okresu, kiedy to utalentowany poeta, wizjoner, humanista i nad-wrażliwy człowiek żył już od wielu lat w obłędzie. W takim stanie połowę życia przeżył. Żal. Dość powiedzieć, że to M. Heidegger, między innymi, objaśniał jego poetyckie utwory (zapomniane wcześniej na z górą sto lat), stanowiły też one inspirację dla wielu jego myśli, wykładów i napisanych przezeń filozoficznych dzieł.

I na koniec coś bardzo w kontekście, tym razem zacytowane, przy czym z moim wskazaniem na „wróble na dachu” ;). Ha, sam Hólderlin tak wiele mówił o „skrzydlatych słowach”, a tu czytam i niedowierzam: jego słowa (takie mam przekonanie) z odległych lat przyfrunęły tu do nas i zadomowiły się w naszej mowie potocznej, znane są chyba większości z nas:

„A kiedym wypowiadał czasem jakieś gorętsze słowo o starożytnej Grecji, ziewali mówiąc, że przecież trzeba też żyć teraźniejszością, nie zatraciwszy przy tym dobrego smaku, jak dorzucił ktoś z nich znacząco.
Okazało się to później. Jeden dowcipkował niczym jakiś chłopak okrętowy, inny nadymał policzki i wygłaszał sentencje, tamten znów przybierał pozy racjonalisty, robił niebu prztyczka i wołał: jeszczem się nigdy nie troszczył o wróble na dachu, milszy mi gołąb w ręku. A kiedy się z nim rozprawiało o śmierci, od razu składał nabożnie ręce i sprowadzał rozmowę na to, jak niebezpiecznie zanika szacunek dla naszych kapłanów.”**
----------
Dziękuję Ci, Krzysztofie, jeśli dotrwałeś do końca w czytaniu. Zbyt palące były te lektury w mej głowie, i po prostu z niej wyszły. Ochłonąć. Ale już nie spodziewam się sama po sobie, abym zbyt szybko napisała podobnie długi tekst. Do tego potrzeba czasu i przeczucia wołania powinowatej mi duszy, która zechciałaby przeczytać go, wmyślić się, porozmawiać o nim, i określić swój punkt widzenia. To być może byłoby przeczucie pokrewne temu, jak to Twoje o „wołaniu drogi” ;)

Sporo dobrego wyniosłam z naszych rozmów, z Twych wielu pięknych recenzji - nawet z tego nieszczęsnego „się”, które z jednej lub z drugiej strony trzeba przylepić – a niemożliwym by było napisanie ich tak, jak właśnie napisałeś – w przypadku braku mądrości.
--------
* agon – pierwszy pośród równych
** Fryderyk Hólderlin, „Pod brzemieniem mego losu: Listy – Hyperion”, przełożyły i opracowały Anna Milska i Wanda Markowska, Cz
Użytkownik: Krzysztof 22.04.2012 21:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Hmm... :) Im dłużej ż... | Bozena
Witaj, Olgo Bożeno.
Osiągnęłaś więc poziom wiedzy określony dawno temu jako stan „wiem, że nic nie wiem”:)
Banalnym wydaje się stwierdzenie o możliwości poznania stopnia swojej niewiedzy dopiero po osiągnięciu określonego stopnia wiedzy.
Zupełni ignoranci żyją więc w błogiej niewiedzy swojego stanu.

Młodość czyni świat i życie łatwym, owszem, ale ta prawda wynika z jej śmiałości, ufności i owego wyjątkowego przekonania młodości o posiadaniu świata na własność.
Najdziwniejsze jest posiadanie racji przez młodych: świat wtedy taki jest. Jest łatwy i jest ich. Z wiekiem dostrzegam coraz większą sieć powiązań tego przekonania i jego pełniejszą logikę.
Świat się nie zmienia w miarę przybywania nam lat, to my się zmieniamy. My zatracamy najważniejszą cechę oglądu świata młodych: przekonanie o posiadaniu świata na własność. Jednak młodość nie jest warunkiem koniecznym, wystarczy wierzyć w jego posiadanie, nic więcej, a my już nie wierzymy, i tutaj tkwi przyczyna wszystkiego. Brak tej wiary powoduje odmianę w widzeniu świata i nas w nim, a wtedy ten sam świat i życie faktycznie stają się inne. Wtedy i w ten sposób następuje zmiana, co oznacza, iż o jakości świata i naszego życia w nim nie decyduje nic innego, ani nikt inny, tylko nasz własny osąd i nasze widzenie.
Nie robię wykładu, Olgo. Zastanawiam się, jak wrócić do stanu posiadania świata. Próbuję coś zrobić, mam nawet pewne niewielkie sukcesy, ale są straty, które wydają się być już nieodwołalne: spontaniczność i radość czerpiąca swe siły z samego oddychania.
Patrzę na Helenę, moją wnuczkę, widzę jej radość z którą rozpoczyna nowy swój dzień, i myślę… i chciałbym tak jak ona: po prostu cieszyć się. Owszem, teraz też zdarza mi się (tylko zdarza) taka radość, ale nie jest tak pierwotna jak jest u Heleny, co w moim odczuciu pozbawia ją części wartości.
Gdy głęboko przeżywam chwilę mającą związek z przeżyciem dawniejszym, bywa, że pojawia się we mnie zwątpienie w jej świeżość, oryginalność, nowość; czasami przychodzi mi do głowy przykra myśl o zatrzymaniu się, o braku nowych przeżyć i o oglądaniu się wstecz pojmowanym jako niemal synonim starości duchowej. Bronię się wtedy wskazując ów związek teraźniejszości z przeszłością (proustowski przecież związek) jako konieczny element naszego przeżywania, ale nie zawsze skuteczna jest to obrona, zwłaszcza wobec pamięci dzieciństwa i wobec widoku Heleny otwierającej oczy i uśmiechającej się do nowego dnia. U niej przeżywanie jest spontaniczne, u mnie coraz częściej rozumowe, jakbym tylko chciał przeżywać nie przeżywając.
Tracąc świat ratujemy się tworząc go wewnątrz nas jako nasze schronienie - jedyne miejsce, w którym świat jeszcze może być nasz, i to jest nasza baśń. Jeśli wydaje się piękniejszy i cenniejszy od świata zewnętrznego, to czy te znamiona baśni są przejawem ucieczki, przegranej, spoglądania wstecz? – zastanawiam się i nie znajduję jednej i niezmiennej odpowiedzi.

Wróciłem właśnie z krótkiego spaceru przedwieczornego, chciałem chociaż na chwilę stracić z oczu karuzele i zobaczyć coś z tego wyjątkowego czasu wiosny, gdy byle krzak rosnący pod płotem wśród chaszczy, byle drzewo, pogięte i na pół uschnięte, stroją się po królewsku w biel i róż, z beztroską rozrzutnością szafując swoją urodą. Chodziłem wśród nich, patrzyłem, słuchałem siebie, i dostrzegając ich urok, czując dobroczynny wpływ ich piękna na mnie, miałem wrażenie – jakże częste u mnie – niedosytu, jakiejś bariery w odczuwaniu, a nawet wypełniającej mnie prozaiczności.
Olgo, chciałbym brać każdy dzień tak, jakby był jedynym i najpiękniejszym dniem, dokładnie tak, jak dzień bierze moja wnuczka, jak brały moje dzieci i jak ja to kiedyś robiłem, ale wiem, że to niemożliwe, już nie. Mimo iż dostrzegam irracjonalność, czuję o to żal i bunt, ale nie wiem przeciw komu mam się buntować i komu się wyżalić.

Wyszło mi poplątanie. Cóż, tak jest. Nie wiem jak inni pojmują świat, jak widzą siebie w nim – moje pojmowanie jest bardzo poplątane i pełne wątpliwości.
Te wszystkie wahania, te mocowania się ze sobą, byłyby pochodną nienasycenia w przeżywaniu, swoistej zachłanności, w której czasami dopatruję się pierwszych oznak starości, czy może obroną przeżytego jako czegoś tylko mojego i cennego, najcenniejszego, czy jeszcze inaczej: stanem naturalnym?
Ty wskazujesz na wzbogacanie nas, na uwrażliwianie – i owszem, dostrzegam takie znamiona zwracania się do wnętrza, ale u mnie raczej przeważają tamte wahania, wrażenie ucieczki i pragnienie. Także tęsknota i niezaspokojona potrzeba. Oczekuję zbyt wiele? Chyba tak.:
Kiedyś, gdy słuchałem koncertu skrzypcowego Beethovena, zapragnąłem – nic nowego, ale wtedy pragnienie było wyjątkowo silne - mieć chociaż przez krótki czas taką iskrę, takie coś w głowie, jakie on miał tworząc swoje dzieło. Jeśli kiedykolwiek człowiek może zbliżyć się do boskości, to tylko w takich chwilach. Fascynująca jest chwila tworzenia, powstawania w naszym umyśle czegoś zasadniczo nowego, nieistniejącego wcześniej. Takie stany umysłu nazwałbym pięknym obłędem; Ty zapewne też, ale nie bardzo wiem, dlaczego miałoby się płacić za nie taką cenę, o jakiej piszesz. Gdy przeczytałem te słowa, pomyślałem, że pisząc je myślałaś o Strindbergu; nie bardzo wiem dlaczego.

O źródle istnienia naszego życia duchowego, a w nim o przyczynach istnienia myśli sięgającej obłoków i transcendencji, chyba niewiele mogę powiedzieć, w każdym bądź razie nic oryginalnego.
Kiedyś czytałem opowiadanie Lema o robocie który poszedł w góry i odpadł od ściany, zginął, jeśli tak można powiedzieć w tym przypadku. Po prostu wykonał swoje robocze obowiązki i… poczuł chęć zmierzenia się z górą. Po co? Po nic. Chciał. Czuł. Myślał. Został wyposażony w ogromny mózg mający umożliwić mu samodzielne działania, a w (niespodziewanym) efekcie zachciało mu się wejść na szczyt góry. Jakże dobrze go rozumiem! Po latach i po dość dokładnym jak na amatora poznaniu naszej filogenezy zrozumiałem, iż dokładnie taka sama jest przyczyna istnienia naszego życia duchowego z wszystkimi, jakże daleko sięgającymi, konsekwencjami. Mamy nadmiar mocy obliczeniowej, która z jednej strony pozwala nam oswajać świat i dostrzegać w nim podziały przestrzeni istniejące tylko w nas samych, tworzyć Partenon, akcelerator i Guernicę (w obu możliwych tutaj rozumieniach tej nazwy, niestety), jednakże z drugiej strony ta nadmiarowość owocuje głupimi i upierdliwymi pytaniami. O sens i cel, na przykład.
Chyba inaczej niż na wielu ludzi, zwłaszcza wierzących ludzi, działa na mnie przekonanie o braku tutaj wszelkiej transcendencji. Mnie ono nobilituje, czuję się wywyższony, mimo iż nie mogę wskazać działającej celowo siły wywyższającej. To przekonanie daje mi nie tylko pobratymstwo z wszelkim żywym stworzeniem Ziemi, ale i czyni mnie jedynym właścicielem i dysponentem moich umiejętności duchowych.

Gdy czasami wspomnę niektóre chwile mojego życia, łzy stają mi w oczach, ale wtedy tym usilniej mówię sobie, aby niczego nie żałować. Nie można żałować swojego życia, jak nie można przedkładać niespełnionych obietnic nad nietrafne działania. To moja odpowiedź Hólderlinowi wzdychającemu do nadziei utraconych czynami; mogę być mamlasem, jak to mówi mój przyjaciel, ale będąc nim nie przestaję być mężczyzną.
Więc od Hólderlina pochodzą słowa o wróblu w garści i gołębiu na dachu? Ładnie o tym napisałaś: słowa i ptaki przyfrunęły Ci do rąk.
Życie w złudzie?
Nie wiem jak pojmują je filozofowie, oni i ich myśli są mi czasami bardzo obce, nawet nieludzkie; zgodziłbym się z nimi wtedy, gdyby mieli na myśli nasze kontakty z innymi ludźmi, w których tak wiele złudy, co zbliża mnie tutaj do Prousta. Człowiek jest sam dla siebie wyspą na morzu. Najważniejsze dla niego życie dzieje się w nim samym, a nie między nim a innymi wyspami. Znajomościami próbujemy zagłuszyć naszą samotność, a miłościami i przyjaźniami położyć most nad cieśniną oddzielającą nas od drugiej wyspy.
Czasami nawet nam się udaje. Czasami.

Kalokagatię, ideał tożsamości dobra i piękna, homo faber zamienił na ideał dobrej jakości i niskiej ceny. Nie mam mu tego za złe, bo fakt ten nie narusza idei tkwiących we mnie.

Nie pisz o niepisaniu, Bożeno. Wróciłem do Biblionetki z powodu Twojej wypowiedzi do mnie adresowanej.


Użytkownik: Bozena 10.05.2012 20:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo Bożeno. Osią... | Krzysztof
Tak, trochę pogmatwanie to wszystko ująłeś, co jednak nie oznacza, że nie staram się Ciebie zrozumieć. Ale czy mi się to udaje?

Z pewnością jest tak, że w gruncie rzeczy jesteśmy sami w tym pasowaniu się, że i odbieramy świat wedle naszej indywidualnej wiedzy i odczuć, co jest pochodną uwarunkowań w jakich wzrastaliśmy, kształciliśmy się, i tak dalej na gruncie naszej kultury, dziedzictwa, tradycji... I rzeczywiście: jeśli nasza ufność nie okrzepnie, jeśli nie zdobędziemy umiejętności wielorakich wariantów myślenia, z rozmaitych perspektyw - projektować będziemy oczekiwania wobec świata i ludzi wedle samych siebie, co w efekcie nierzadko wiąże się z rozczarowaniami. Ale nie zmienia to faktu, że świat zewnętrzny, choć determinowany społecznie, niesie w swej różnorodności subiektywnie-obiektywne piękno. I może (?) właśnie to dzięki niemu – żyjemy.

„Albowiem piękno jest tylko przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy z takim podziwem, gdyż beznamiętnie pogardza naszym unicestwieniem.” [R. M. Rilke]

Z pewnością też nie sposób jest wyeliminować pewnego pierwiastka naszych projekcji przypisanego przecież do kondycji ludzkiej. Ale też nie można kategorycznie wnioskować, nie wskazując wyraźnie na kontekst tak radykalnego spostrzeżenia: że „świat się nie zmienia” „w miarę przybywania nam lat”. Ja wciąż w zdumieniu trwam, bo takiego przyspieszenia zmian w świecie, nie tylko w dziedzinie technologii, jakie nastąpiło w trakcie mojego jedynego życia - wcześniej chyba nie było. No i - mówię to bardzo szczerze, sięgam do głębi wspomnień - nie miałam w młodości, ale też i nigdy nie miałam „przekonania o posiadaniu świata na własność” (był naturalny we mnie bunt i chęć poczynienia zmian, lecz to nie to samo), nigdy świata nie ogarniałam. Również nie mogę się zgodzić z twierdzeniem, że „młodość czyni świat i życie łatwym”, pomimo, iż w szkole i na uczelni szło mi łatwo; to przecież była/jest zaledwie ułamkowa część jednej strony medalu. Natomiast, owszem, tak: my się zmieniamy „w miarę przybywania nam lat”. Nasze wewnętrzne światy też :-*

Zatem, Krzysztofie, nie będę się spierała z Twymi niektórymi spostrzeżeniami pisząc elaborat; lepiej rzecz pozostawić taką jaka ona jest - uznając: że być może podobnie myślimy a owa niespójność wyrażonych myśli wynika z niejednoznaczności słów. W różnych kontekstach mogą przybierać, i przybierają rozmaite znaczenia. Takie one są.

Domniemywasz, że miałam na myśli Augusta Strindberga, nie wiem czy się zdziwisz, ale nie, co też wyjaśnię za chwilę. Właściwie, to konkretnie nie miałam na myśli nikogo, lecz ogólnie – gdzieś z tyłu głowy - wiele wybitnych osób nam znanych, jak: F. Nietzsche, G. de Nerval,
F. Hölderlin, inni. W zasadzie miałam na myśli bezwzględną konieczność kontrolowania „pięknego obłędu” - takiego na miarę indywidualnego poziomu każdego - przez wszystkich nas, a więc kontrolowania go u siebie przez zwyczajnych ludzi. Takich jak ja. Możemy, a nawet powinniśmy się chronić w tym „pięknym obłędzie” cennym dla nas przecież, a tym samym w przyszłości dla innych, lecz z umiarem i z czuciem. Życie wymusza ten umiar na nas. Jakkolwiek patrzeć: nie można oddychać bez powietrza, nie można być sytym bez działania, nie można żyć w miarę bezpiecznie bez zbudowania struktur społeczno-politycznych, tym samym stworzyć rodziny, itd. To wszystko jest jasne. Zaś w przypadku braku opamiętania - prędzej czy później nastąpi tragedia. Nawet nie musi dotyczyć nas samych, lecz bliskich nam, pozostawiając nas potem z poczuciem winy za zaistniały fakt, albowiem tkwiąc bez pamięci w „duchowym kosmosie” – nie przeczuliśmy w porę ziemskich zagrożeń, nie działaliśmy w odpowiedniej chwili, z własnej woli. A tak dużo tylko od nas zależało. O tym właśnie napisałam w poprzednim komentarzu.

Strindberg, w pewnym sensie, żyć wolał złudzeniami, zatrważała go „nicość życia”, ale zawsze miał nadzieję co do codziennych koniecznych poczynań, i oczekiwań :). Inna to rzecz, że sama nadzieja argumentem nie jest. I może on nie wiedział, że ta nadzieja funkcjonuje niczym rzeczone złudzenia :). Pozwala czasem nam spać po bezsennych nocach, pozwala wyciszyć się czasem, ale jednak, mówię na bazie własnego doświadczenia, stopuje ukierunkowane działania. Nie raz - mając nadzieję bywamy bliżej niemocy, aniżeli (w założeniu: nie mając jej) moglibyśmy być. Zaś wyjątkowość, „boska inność”, geniusz - podobno blisko szaleństwa stoi, lecz ja - wbrew opiniom wielu ludzi, nawet psychiatrów - Strindberga za chorego nie mam, nie chcę mieć. Prawdziwy rozpad osobowości nigdy u niego nie nastąpił. I do końca tworzył. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swych lęków, manii prześladowczej, swych przeżyć rodem z horrorów, umiał te przeżycia analizować, i umiał dość często wyciągać logiczne z nich wnioski, bo i niekiedy dziwaczne też; na swój sposób pracował nad sobą. Z drugiej jednak strony można pokusić się o stwierdzenie, że w stanie wzmożonego wysiłku psychicznego (szczególnie częstego u niego) przeżywa się takie doświadczenia duchowe, które wcześniej, na gruncie samej świadomości, nie były dane, bo tutaj nieświadomość do głosu dochodzi, jak w stanie schizofrenii, stąd wyjątkowe formy wyrazu, stąd może wyłonić się to coś nowego, to coś „boskiego”, o czym w kontekście koncertu skrzypcowego Beethovena wspominasz, stąd blisko do stworzenia wyjątkowego dzieła, i tak jak powiedziałeś: do przeżywania tej „fascynującej chwili tworzenia”. Mam przeczucie, że może być tak, ale i tak. Nie ma jednej odpowiedzi. A jak to naprawdę jest: choroba psychiczna a geniusz? Tego – my tutaj, a przynajmniej ja, jak już napomknęłam - nie wiemy. Ze względu na różnorodność wpływających czynników – odpowiedź, jeśli już, byłaby niejednoznaczna. Wielu z nas charakteryzuje się nadpobudliwością, pogmatwaniem światopoglądowym, skłonnością do samoudręki (symptomy choroby), wieloma podobnymi do cech Strindberga cechami, i niechętnie przyznalibyśmy się do - szaleństwa. Tak, wiem, naturalnie – każdy przypadek jest indywidualny, trudno jest go zdefiniować, jak samą schizofrenię, a w każdym przypadku rozległe możliwości tkwią.

Łatwiej jest nam określić stan F. Hölderlina przed wyraźnymi zwiastunami choroby: był bardzo odległy od ziemskich spraw, bardzo idealistyczny, niewymownie wrażliwy, strasznie niezadowolony z otaczającego go świata, uciekał w abstrakcję. I wszelkie tutaj konieczne ograniczenia nałożone przez życie – pomału się rozluźniały...

Nie myślę, by stawianie pytań o „sens i cel” w opozycji do „nadmiaru mocy obliczeniowej” było zbędne. Zaś tego, który je stawia trzeba by nazwać choćby po części filozofem. W rzeczy samej filozofia jest bardzo powszechna i ludzka. Nie wyobrażam sobie możliwości braku pytania postawionego przez dorosłą osobę o „sens i cel”. Ale może to tylko ja – nie wyobrażam sobie?
-----
A na koniec cytat, który bardzo mi się podoba (choć w stu procentach nie mogłabym się z nim zgodzić) dotyczący dzieciństwa. Sama pamiętam taką chwilę – znamienną – „ten jeden porażający skurcz pamięci” prowadzący mnie potem przez życie. A więc wydaje mi się, że z tych wszystkich obecnie spontanicznie i radośnie przeżywanych chwil – Twoja wnuczka Helenka szczególnie mocno zapamięta tę najważniejszą, jedyną.

Dalsze już przemyślenia co do formy i świeżości przeżywania pozostawiam Tobie :-*

„... w tym ułamku sekundy, w tej jednej chwili niezawinionego uniesienia powiek zostaliśmy skazani na wieczną pamięć o piękności świata. Choć całe życie będzie temu przeczyć. Choroby, ciemnota naszego umysłu, choroby, brzydota i nikczemność ludzi, rozpaczliwa odległość Boga i codzienna bliskość zła – na tym jednym śladzie, na tym jednym porażającym skurczu pamięci oprzemy cały sens istnienia, nieustającą tęsknotę do miłości [...] Bo czymże innym, jeśli nie znakiem miłości jest owo pragnienie, aby choć raz otoczyć czułością wszystko: ludzi, przedmioty, niebo i ziemię.”
[G. Holoubek]



Użytkownik: Krzysztof 24.05.2012 21:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, trochę pogmatwanie t... | Bozena
Witaj, Olgo. Dziękuję za odpowiedź:) Przepraszam za opóźnioną odpowiedź.
Nie mam pojęcia co się dzieje w głowach tworzących geniuszów, bo skąd; może faktycznie ich geniusz ociera się o szaleństwo, ale jakoś nie trafia do mnie obraz zbratania szaleństwa i geniuszu, tak jak na przykład trafia, bo jest zrozumiały, obraz bliskiego sąsiedztwa wrażliwości i depresji. Może dlatego nie widzę, że chciałbym widzieć zbratanie geniuszu li tylko z pięknem? To możliwe. Pewna jest moja nieumiejętność wyobrażenia sobie stanu umysłu osoby genialnej w akcie tworzenia i w oglądzie świata. Ostatnimi czasy nierzadko nachodzą mnie myśli o odmienności postrzegania świata przez ludzi, a wtedy budzi się we mnie ciekawość: jak inni przeżywają, jak odczuwają, jak tłumaczą sobie świat i życie. Myśli mi się wtedy, że mógłbym doznać wielkiego zaskoczenia gdyby dane mi było poczuć to wszystko tak odmiennie, bo wszak ile jest ludzi, tyle jest światów.
Wracam do tematu: czasami zdarza się, że osoba genialna w jednej umiejętności, w innych zostaje w tyle za przeciętnością; zdaje się, że takim był Mozart. Także tego rodzaju ambiwalencja jest dla mnie zrozumiała, bo mogę ją sobie tłumaczyć wykorzystywaniem całej „mocy obliczeniowej” w swojej dziedzinie, w jednej umiejętności.
Przyznam się też do niezrozumienia cytowanych tutaj słów Rilke’go: piękno jest początkiem przerażenia? Dalej mam jeszcze gorzej ze zrozumieniem. Jeden tylko wniosek mogę próbować wysnuć z tego cytatu: że dla autora piękno jest czymś istniejącym realnie i niezależnie od istnienia ludzi, ale z takim twierdzeniem ja się nie zgadzam, Olgo. Piękno świata jest tylko naszą nań reakcją, naszym nim zachwytem, a nie jego cechą istniejącą niezależnie od nas, natomiast istnienie piękna tworzonego przez ludzi, w oczywisty sposób od ich istnienia jest zależne. Olgo, ja mam skazę: nie potrafię dostrzec jakiejkolwiek transcendencji, do szpiku kości jestem materialistą. Wyjaśnij mi, proszę, sens tych słów.
Natomiast słowa Holoubka są piękne! Aż mnie zazdrość ogarnia: dlaczego nie są moimi?:) Chciałbym też wierzyć w ich prawdziwość. W jakiejś mierze wierzę, jeśli tylko ów pierwszy skurcz pamięci rozumieć nieco symbolicznie. Inaczej: czy cokolwiek pamiętamy z dnia swoich narodzin? Jeśli tak, to czy na tym wspomnieniu można budować swoje życie? Chyba tylko symbolicznie, jak symboliczny jest obecnie kamień węgielny – pierwszy kamień fundamentu domu i najważniejszy dzień, dzień początku.
Olgo, nie dostrzegam istotnych zmian w obliczu świata w porównaniu do jego oblicza z przed paru dziesiątków lat. Zmiany najbardziej widoczne są najbardziej powierzchowne i w istocie nieistotne dla życia ludzkiego: telewizor HD w porównaniu ze śnieżącym i monochromatycznym, bardziej zadbane miasta, bardziej kolorowe ulice i czasopisma, cichsze i mniej smrodliwe samochody – to wszystko nie tworzy nowych jakości, a jest jedynie liftingiem rzeczy istniejących wcześniej. Najwięcej zmieniło się w możliwościach komunikowania się ludzi, chyba tylko tutaj można mówić o zasadniczej nowości, o XXI wieku. Życie ludzi pozostało w zasadzie niezmienione, tyle że każdy w każdej chwili może wyciągnąć z kieszeni to czarodziejskie pudełeczko i po paru sekundach rozmawiać, a nawet widzieć się z kimś, kto właśnie wdrapuje się na Rysy, lub załatwia odprawę bagażu na lotnisku w Sydney. Ciągle zmieniająca się moda i gwiazdy mediów z zębami wyrównanymi do milimetra, pojawianie się nowych seriali i x-faktorów, 100 programów TV, niemal bezludne fabryki sterowane komputerami? Czy Ciebie to interesuje? Przecież nie. Mnie też nie, więc te zmiany nie naruszają naszego świata.
Pod powierzchnią szybko zmieniających się treści kolorowych tablic reklamowych tkwi niezmienność o której myślałem pisząc tamte słowa: ludzkie pragnienia, tęsknoty, lęki, radości, smutki i miłości, a więc to wszystko, co jest nieskończenie ważniejsze od tamtych błyskotek, czego nawet internet pospołu z googlami i sieciami GSM nie zmieniły. Młodzi jak dawniej są pełni optymizmu, nierzadko buntu wobec zastanej rzeczywistości, chcą odmiany i wierzą w jej wprowadzenie, jak i w swoją dobrą gwiazdę. W tym sensie świat jest ich. Wierzą w to i w pewnej mierze mają rację, tyle że stopniowo nie oni świat, a świat ich zmienia i w ten sposób przestaje być ich. Przechodzi na własność młodszego pokolenia. Tak było zawsze i tak jest nadal.
Ja też myślę, że każdy człowiek zadał sobie chociaż raz pytanie zasadnicze: jaki jest cel życia. To naturalne i zrozumiałe, jak zrozumiałe jest istnienie religii dających swoje odpowiedzi. Łatwe i urokliwe odpowiedzi. Jeśli nie akceptuje się ich, przychodzi się zmierzyć z wielkim oszustwem. Bo zostaliśmy oszukani, Olgo. Dostaliśmy od Natury umysł zdolny postawić pytanie o cel, ale celu nie dostaliśmy, a właściwie inaczej: dostaliśmy, ale taki, który trudno nam zaakceptować. Żyć po to, aby żyć i to życie przekazać dalej? Jak zwierzęta?? – myślimy ze zgrozą. Nie, my jesteśmy stworzeni do wyższych celów, do boskości, do życia wiecznego – zapewniamy siebie. „Ja będę żyć wiecznie” – oznajmił mi ksiądz, którego miałem nieszczęście gościć w domu. Nota bene: już sama możliwość spotykania przez całą wieczność takiego prostaka jak ten człowiek, jest wystarczającym powodem do rezygnacji z wieczności.
No i szukamy tego celu. Znajdujemy go, albo i nie, a po drodze borykamy się z sobą i z życiem, które chcielibyśmy wypełnić olśnieniami pięknem i miłością, a wypełniamy nienasyconym pragnieniem i gonitwą za mirażami. A jeśli odważymy się sięgnąć dostatecznie głęboko, znajdziemy to, o czym pisał Holoubek: nieustającą tęsknotę do miłości.

Użytkownik: Bozena 30.05.2012 18:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo. Dziękuję za ... | Krzysztof
1/
Wielki miałam kłopot (mam) w przeniknięciu niektórych stwierdzeń - i tutaj, i gdzie indziej (w pierwszym czytaniu Twych odpowiedzi nie odnajdywałam w sobie konceptu jak to rozpisać, rozgryźć, bo tak się zapętliły Twe słowa w mym odbiorze, że i z pojedynczych zdań, nie mówiąc już o złożonych, wyłaniało się niekiedy niespójne myślenie, bardzo byłam zdumiona tym, co żeś zobaczył w mych słowach, tak w jednym, jak w mym drugim komentarzu. A już w to, że mogłam mieć na myśli, iż "młodość czyni świat i życie łatwym" trudno mi uwierzyć, wszak moje rozważania miały swój kontekst, do tego z przypisem. Te potknięcia dostrzeżesz, jeśli zechcesz przeczytać ten tekst - po takim, jaki jest, mym wstępie - moje wyjaśnienia). A więc jak wspomniałam, to i kłopot mam gdzie indziej, wszak tych stwierdzeń niewynikających... z logicznymi potknięciami, nieuzasadnionych wręcz stwierdzeń jest coraz, coraz to więcej powszechnie; powiedzieć można, że w efekcie zmian w dziedzinie technologii, co za tym - w międzyludzkiej komunikacji (ale o tym za chwilę).

Swym zwyczajem oczekiwałam argumentacji zagadnień, ich konkretyzacji, myśli wypływających jedna z drugiej: słabo sobie radziłam z przeskokami w czytanym/odbieranym tekście, zmianami perspektywy, w końcu wyjaśnieniami zasadniczo odwracającymi nurt mych myśli; w domniemaniach się gubię co do znaczeń dla Ciebie określonych słów; a kiedy jeszcze na dodatek nie zanurzają się one w kontekście w jakichś momentach - to już totalny mam/miałam kłopot. Być może i ja się niejasno dotąd wyrażałam w tym dyskursie, o czym nie wiem; przekonana że w lot zostanę zrozumiana niekiedy tylko sygnalizowałam kwestię i sądziłam, że nie wymaga ona wyjaśnienia. Umysł "zinternetowany" się zmienia. Mój też. I spróbuj sobie wyobrazić, Krzysztofie, co się ze mną działo: usiadłam do pisania (to druga jest wersja, trochę skrócona ;)) moje palce wtedy stukały jak oszalałe, słowa się popychały jedno o drugie, w końcu czytam i za głowę się łapię: kobieto! tyle stron, kto to przeczyta (?), a poza tym - o tym przecież wiemy (o zmianach w świecie, o pięknie...). Wiele razy rozmawialiśmy wspólnie (tutaj akurat mam na myśli ów "zachwyt" [K], innymi słowy, wedle MP: "piękno nie zawiera się w rzeczy lecz w duchu" (ale do tego cytatu wrócę za - dłuższy - moment).

Czuję się tak, jakbym w innym świecie żyła (teraz mówię o przyspieszeniu zmian podczas mojego życia, które upływa w czasie równoległym z Twoim, chociaż Ciebie nie znałam; niżej podchodzę do tej kwestii ).

Wcześniej napisałeś tak:

a/ "świat się nie zmienia w miarę przybywania nam lat".

a potem - nowe słowa ten aspekt wyjaśniające:

b/ "Pod powierzchnią szybko zmieniających się treści kolorowych tablic reklamowych tkwi niezmienność o której myślałem pisząc tamte słowa: ludzkie pragnienia, tęsknoty, lęki, radości, smutki i miłości, a więc to wszystko, co jest nieskończenie ważniejsze od tamtych błyskotek, czego nawet internet pospołu z googlami i sieciami GSM nie zmieniły..."

ale one, te nowe słowa, nie są dla mnie tożsame ze słowami" "świat się nie zmienia" (jeśli chciałeś powiedzieć: "ludzkie pragnienia... się nie zmieniają w miarę przybywania nam lat", to mowa o świecie otaczającym nas mogłaby - ale też by nie musiała - wyjść poza tekst; no, ale ja już zgłupiałam i mimo to o zmianach w świecie napiszę w krótszej wersji, dokończę to, co wyżej zapowiedziałam).

Tam (wpierw) napisałeś o świecie ("a"), a tutaj ("b") o "ludzkich pragnieniach, tęsknocie, lękach, radościach, smutkach i miłości..." Gdybyś zaznaczył wcześniej, że w tak ogólnym pojęciu jak: "świat się nie zmienia" zawarłeś tylko ludzkie pragnienia... - to z pewnością nasza rozmowa potoczyłaby się inaczej. Ale i tak najpewniej dostrzegłabym jakiś rodzaj zaprzeczenia, albowiem dalej pisałeś tak: "to my się zmieniamy" (w kontekście "świat się nie zmienia"). Czyli jak? Niezmienne są ludzkie doznania (teraz u Ciebie, po korekcie, są one równoważne wyrażeniu:"świat się nie zmienia"), tylko "my się zmieniamy"? Chyba nie w takim pomieszaniu zdefiniowań i aspektów mówić o tym możemy.

Ludzkie doznania (na pewno są bardzo, bardzo ważne, ale kiedy byśmy nie jedli..., nie działali - nie byłoby nas, a wtedy już po doznaniach, istnieją i istnieć będą potrzeby materialne i niematerialne dotąd dokąd będzie istniał człowiek), tak, one - te doznania - są stałe, przypisane nam w naturze, zwłaszcza lęk i trwoga, zaś człowiek, jego osobowość, jego wewnętrzny świat ulega przemianom "w miarę przybywania nam lat", bo i wiedzy przybywa, doświadczeń, doznań ducha... coraz lepszego (choć nie w każdym przypadku) rozumienia mechanizmów funkcjonowania świata, w nim nas. A tych wewnętrznych światów, tych "naszych światów" jest ogrom, tak jak napisałeś: "ilu jest ludzi, tyle jest światów". Zgoda. A więc z wiekiem - w miarę przybywania nam lat ten wewnętrzny świat rozrasta się, zewnętrzny - kurczy (a że o tym z pewnością wiemy, więc nie musimy wyjaśniać na czym polega jeszcze dodatkowo owo kurczenie, listować przykładów), tyle że biorę poprawkę: bo nie generalizuję, bo jakieś tam mroczne popędy też mają swą moc, są w stanie wewnętrzny świat drastycznie ograniczyć przy i tak kurczącym się zewnętrznym, choroby czy coś jeszcze innego na taki stan rzeczy mogą też mieć wpływ.

Lecz nikt mi nie powie, i nie przekona mnie, że bylibyśmy twórcami tych własnych światów (jakimi obecnie jesteśmy) bytując w fikcyjnym oderwaniu, bez korzeni, bez dziedzictwa, bez zaczepienia w świecie, bez wyniesienia z niego tego wszystkiego, co na naszą miarę wynosimy dla siebie: co istniało już w tym świecie (również piękno) nim my się pojawiliśmy w nim, stworzone przez innych i to, co w naszej obecności nieustannie dochodzi (w tym stworzone nie tylko przez innych, ale i nas samych: intelektualno-duchowego), podczas gdy wiadomym przy tym jest, że jako jednostka nie ogarniemy całej złożoności świata i ludzi (ten akapit będzie też istotny w kontekście piękna, o czym dalej).

Nie mogło być tak, żeby w aspekcie zmian w świecie nie przyszedł mi do głowy światopogląd chrześcijański o którym wspomniałeś (bo mniemam, że taki miałeś na myśli), on zachwiał się bardzo późno, w dobie Oświecenia, zatem ten fakt, że obecnie możemy jasno i śmiało wyrażać swoje myśli na temat "religii dających swoje odpowiedzi" zawdzięczamy przemianom społecznym (świat się zmienia): odrzuconych przez naukę dogmatów, coraz bardziej racjonalistyczne podchodzenie do spraw świata, pochodzenia człowieka, jego potrzeb, i tak dalej. Nad potrzebą komunikowania się człowieka z drugim człowiekiem niejeden filozof (właśnie filozof) łamał sobie głowę, nad pochodzeniem języka; do dziś jednoznacznie nie jest ta kwestia rozstrzygnięta: może wywodzi on się z instynktu natury, może kultury, może z tej owej Konieczności, by sprostać wymogom techniki warunkującej sposób naszego życia i zaspakajania potrzeb. Bo to język właśnie (komunikatory, w tym "czarodziejskie pudełeczka" też) - mów mi co chcesz - oprócz tego, że daje wymierny pożytek, jest motorem przemian w świecie i w nas. By nie szukać daleko - posłużę się przykładem: osoba w najwyższym stopniu niedosłysząca (podobno nie ma osób zupełnie niesłyszących, bo jakieś tam dźwięki, raczej te na najniższych częstotliwościach dają znać o sobie), ale taka osoba, od urodzenia niesłysząca - nie poddana odpowiedniej rehabilitacji - nie nauczy się mowy, zatem i języka (dla tych rozważań, dla uzmysłowienia jak ważny jest język dla nas pozostawiam na boku fakt, że istnieje język migowy, to zresztą obszerny i bardzo, bardzo ciekawy temat, dla nas wręcz niesłychany: istnieją w tej społeczności zorganizowane grupy, które potępiają tych z nich, którzy uczą się - mowy; a ci uczą się, aby wejść do naszego - niedostępnego im świata, lub aby tylko tego świata dotknąć), a zatem, jak powiedziałam już, taka osoba nie nauczy się mowy, niemal niczego, nie przyczyni się do postępu w świecie (zatraty); natomiast osoba niewidoma od urodzenia - tak, jak najbardziej (niektórzy mówią, że jeśli miałoby ich spotkać nieszczęście do wyboru: nie widzieć albo nie słyszeć - wybraliby tę drugą opcję, a to właśnie ta druga unicestwia człowieka jako człowieka, zakładając nie poddanie go żadnej rehabilitacji). Ona słyszy - osoba niewidoma - ona nauczy się mowy, tak jak nauczy jej się człowiek zdrowy, komunikuje się potem ze swoim środowiskiem, ze światem poprzez mowę, język, nie jest uwarunkowaniem swej niesprawności izolowana! to szczęście (zostawmy przejawy wyrażania siebie poprzez muzykę, na przykład).

I co ciekawe: podobno w chwilach niespodziewanego zagrożenia fizycznego - każdy człowiek pierwsze co czyni, to wytęża słuch i obraca głowę/obraca się za lewym lub prawym uchem.

I jeśli zechcemy z dobrej woli - nie zapierając się tylko w swoich odebranych ze świata sygnałach-spostrzeżeniach - rozszerzyć nasze pole widzenia to wyraźnie dostrzeżemy, że te cyfrowe technologie komunikacji, właśnie te "czarodziejskie pudełeczka", które możemy w każdej chwili "wyciągnąć z kieszeni" nie są "nieistotne" dla życia ludzkiego, jak mówisz, a są właśnie bardzo, bardzo istotne: stanowią o ważnej zmianie, można powiedzieć nawet: o zmianie przełomowej w naszym postrzeganiu świata i jego oddziaływaniu na nas, i w drugą stronę. Ten przełom, ta zmiana, nie radykalna jeszcze (dotychczasowych możliwości komunikacji nikt nie zabrania) przywodzi na myśl tę, która przywiodła ludzkość do kultury słowa pisanego. Wszak wpierw była tylko mowa, zachowanie przeszłości: wiedzy, obyczajów... zdane było tylko na Pamięć. Ta zmiana dziś nie jest w każdym punkcie ludzkiej egzystencji jakościowo lepsza. Ale w pewnej skali (zależy jak kto na to patrzy) zmianą życia jest: ba, sięga i dalej: przeprowadzano już nawet badania naukowe, wyniki zaś mówią o tym, że oto "zguglowany" mózg inaczej czyta, inaczej tworzy treści niż ten ukształtowany w kulturze słowa pisanego, a już nie chce mi się mówić nawet o dobrowolnej kreacji rozmaitych tożsamości (w końcu nie będę wiedziała czy Ty to jesteś Ty, a ja to jestem ja... co to to nie - nie tak, gdzie w końcu zaufanie człowieka do człowieka się podzieje), o niekorzystnym a nawet zgubnym wpływie (złudzenie twierdzi inaczej, popycha dalej) na psychikę człowieka dostępnych na wyciągnięcie ręki rozlicznych możliwości i wersji tego kreowania siebie; tutaj, między innymi, polecam link do ciekawego tekstu - zamieszczony przeze mnie w mojej czytatce "Elektroniczny autoportret". I dodam, że obecnie "wszyscy" (a jest to już gigantyczna przemiana), "wszyscy" piszą w Internecie, czyli publicznie (przypomnijmy sobie jakie to książki na przykład mogły się przebić - w czasie naszego życia: Twojego i mojego - do szerszej grupy czytelników i w jaki sposób), toteż dużo łatwiej jest teraz, a i szybciej niż dawniej skonfrontować swoje widzenie świata, swój światopogląd, odczucia, przeżywanie... z innymi osobami, na czym Ci właśnie zależy, Krzysztofie (prawdziwość lub nieprawdziwość wynurzeń kogoś tam - za każdym razem bierzemy na własną odpowiedzialność). Adolf Rudnicki napisał gdzieś tak: "każdemu to, na czym mu mniej zależy", hm:-* (moje skojarzenia teraz i zawsze są moją cechą chyba, jakoś tak myślę skojarzeniami).

Osobną rzeczą jest: jak w tej masie tekstów odnaleźć coś wyjątkowego, coś dla siebie, co porwie, poruszy; nieraz w głowie kotłowanina, trudno o porządki w niej, a w efekcie co i raz czujemy dziwną zapaść w sobie, niemoc w odniesieniach.

Kilka dni temu mój starszy syn wspominał czas przed przemianami (trafem przystające wspomnienia do tych rozważań): kiedy czytałam mu bajki każdego wieczora - hm, ale i dziś się bajki dzieciom czyta - i nie biegał w tym czasie do telewizora, nie ciągnęło go; kiedy pisał zwykłe listy,nawet piórem, nie e-maile, które szybciej się pisze, toteż i częściej, a że są krótsze, to już inna rzecz, za to jaka wydajność, z iloma osobami: te prywatne i te w innych sprawach (tutaj możemy nawet szybko garnitur ślubny zamówić z drugiego końca świata, co za przemiana, działamy, gdzie nam w takim momencie do kontemplacji), jakże inaczej się tamto, ręczne pisanie przeżywało i nawiązywało kontakt duchowy z adresatem podczas pisania, na samą myśl czujemy tamten dreszcz; kiedy rozmawiał ze spokojem przez telefon stacjonarny, teraz niemal każdy komórkę pod ręką ma (poręczniej, więc po co biec do biura, do budki telefonicznej, do domu - tu a nuż obecny w nim akurat inny domownik zechciałby, abyśmy np. wyrzucili śmieci..), rozmawiamy wszędzie, nie bacząc że ktoś obcy obok - przymuszony bliską obecnością - nie ma chęci tego czegoś słuchać; o!, w tym momencie przypomniał mi się świeży film (wyciągam aspekt komórki) R. Polańskiego "Rzeź", brr - no i, czy aby podczas takiej rozmowy jesteśmy skupieni; kiedy mógł liczyć na odpowiedź: dane słowo czy obietnica w większości było słowem, dziś łatwo jest zmilczeć, nawet nie chce się wysłać jakiegoś znaku potwierdzającego otrzymanie wiadomości pozostawiając w zawieszeniu nadawcę; czy tutaj można już mówić o braku szacunku czy jeszcze nie; kiedy to umieszczone w jego pokoju "Atari", kiedy był malutki, wprawiało go w zakłopotanie (teraz już brzdące zadziwiają przy komputerach najwyższej klasy, czy to nie przemiany w świecie wpłynęły na przemianę w sprawności mózgowej do "guziczków"), i tak dalej...

Tęskni on do świata - przed zmianą :-) Cieszy się, że dane mu było doświadczyć go, pamięta klimat, pamięta osoby niezabiegane, wolniej życie płynęło, nie było aż tylu absorbujących czas "elektronicznych zabawek", które sprawiają, że dłużej w ciągu dnia - po pracy - pokazujemy swym bliskim plecy, bo kamieniem przy tych zabawkach siedzimy, kontakty, te najistotniejsze-fundamentalne dla człowieka się rozluźniają, a te, które pozostały są przytłumione gonitwą myśli, bo mózg w gotowości stale: już już włączyć "pudełeczko"; pamięta osoby z błyskiem szczerej radości w oczach nie goniące "za mirażami", niektórych już nie ma. Ale i z niemałym apetytem na życie - doświadcza tego świata. Zresztą nie ma odwrotu. Tym bardziej nie mam i nie miałam odczucia, że myśli on tak - co by mogło zdradzać też jego zachowanie, zaś na głos mi tego nie powiedział - iż „młodość czyni świat i życie łatwym” (bunt, to jasne że jest, optymistyczne spojrzenie na swą gwiazdę w młodości, jasne że jest, chęć poczynienia zmian a nawet działania w tym kierunku /co też on "wyprawia"/, jasne... ale to nie to samo, jak już w poprzednim komentarzu napisałam). I ja tak nie myślę (w generalnym tego słowa znaczeniu, a już dla wielu młodych ludzi życie i świat jest niewymownie trudny, wystarczy otworzyć oczy, dotknąć ich serc i przekonać się), zatem "że tak było i tak jest nadal" - choć są to słowa z drugiego Twego komentarza nieco przybliżające Twą tamtą myśl, Krzysztofie - to i tak, nadal wybrzmiewają mi w głowie stereotypowymi stwierdzeniami, bo dla mnie zawsze istnieją dwie strony medalu. Przypomina mi się od razu masę innych podobnych stereotypów, jak choćby odwieczny konflikt pokoleń, który wtłaczano nam w szkołach do głów. Wysłuchanie i przyjęcie do wiadomości "wyższych racji" środowisk opiniotwórczych, a właściwie czyichś projekcji tłumiło w nas, jeśli zrodziła się taka, chęć krytycznego podejścia do problemu. Nie mówię, że tego konfliktu nie ma/nie było, ale i nie mówię że generalnie on jest. Stereotypy mają moc manipulowania masami (a teraz ten bardzo niebezpieczny stereotyp z BBC o rasizmie i antysemityzmie w Polsce nawołujący, żeby kibice nie przyjeżdżali na "Euro 2012" do Polski; jasne, też są dwie strony medalu, ale jednak takie rzucenie stereotypu w przestrzeń wirtualną może mieć daleko idące tragiczne konsekwencje), podobnie jak hasła wyborcze, propagandowe, pseudo-programy polityczne, jakaś część reklam też, murale... Ba, w zwyczajnych rozmowach bardzo łatwo jest dziś dostrzec manierę, modę (czy jak to nazwać) na te same wyrazy - podkreślające - czy wyrażenia w rozmaitych tekstach, kategoryczne stwierdzenia; wypływające z czego? i ma się wrażenie czytania wciąż o tym samym. A wciąż to samo na człowieka oddziałuje, bywa - nieodwracalnie.

Nie sposób nam tu wymienić i rozstrzygać w kilku akapitach - a nawet nie sposób w zapisanych tomach tekstu - o doniosłości przemian cywilizacyjnych (dla przykładu: przemian tylko w ciągu jednego mojego życia), wpływających przecież na nas (na nasze samopoczucie emocjonalne, na każdą dziedzinę naszego życia, także duchowego i intymnego, na nasze zdrowie: na przykład jak bardzo wpływających na rozliczniejsze niż dawniej - w sprzyjających warunkach nawet nowo-odkryte/odkrywane uzależnienia o zasięgu i liczbach rosnących nie do powstrzymania, w skali niepokojącej dla wielu włada nami rzecz a nie my rzeczą władamy). Co oczywiście działa w obie strony, bo i my wpływamy na rzeczy, zjawiska i ludzi, na kształt tego świata (jaki on będzie? jak z hierarchią wartości?, łatwiej czy trudniej jest/będzie zapanować nad bezpieczeństwem narodów, dokumentów rządowych, instytucji administracyjnych, banków..., jak to jest/będzie z atakami hakerów - nawet aż z jednego krańca świata na drugi - na dokumenty te właśnie, i to "dzięki" Internetowi, i tak dalej. Ileż to jeszcze pracy przed nami wszystkimi, by te "nieistotne" dla Ciebie zmiany w świecie oswoić, opanować), i jeszcze dalej idąc: także na naturę z kulturą w symbiozie wpływamy, na sztukę - wykorzystując umiejętność, niekiedy wręcz mechaniczną sprawność w posługiwaniu się w konkretnym celu instrumentami wyrosłymi z przemian (dziś, jak nigdy przedtem, wydajny jest międzyludzki system komunikacyjny), podczas gdy nasz wewnętrzny świat świadomie i bezwiednie czerpie z zewnętrznego. Tu nie wystarczy sama umiejętność mówienia, czytania, pisania... sprawności, by świat ten oswajać, korzystnie wpływać na niego, tu trzeba trafnego rozumienia rozmaitych treści, tworzenia ich oraz rozszyfrowywania znaczeń symboli i znaków. Religijnych też.

Uff!

Ale to jeszcze nie koniec, trzeba chyba odpocząć, nabrać powietrza; a ja podczas pisania co rusz spoglądam na bujne petunie w skrzynkach na mym balkonie, na razie te kwiaty są świeże: śnieżno-liliowe, i dumam sobie: jaka to radość dla mnie: mogę teraz, o tej porze roku, każdy dzień rozpoczynać od wejścia o poranku na balkon, i poczuć ten "zachwyt", pięknie jest! pomimo, iż to jest "tylko" powszednie piękno.

Kontynuując: uważam, że pisanie długich tekstów (chociaż lubimy "wszyscy" pisać), ale zwłaszcza czytanie takich, zrozumienie ich sprawia wielu ludziom kłopoty (komunikatory: e-maile, esemesy, i inne - siłą rzeczy "przestawiają" umysł ). Stąd coraz trudniej jest ogarnąć całość takiego tekstu. Wychwytuje się fragment wzrokiem, by wnet przeskoczyć do innego, odległego, a potem, jeśli już, buduje się mylną interpretację, czasem prowadzi dyskurs, zapominając, że coś się pominęło, co zupełnie - gdyby owo coś wziąć pod uwagę - interpretację tę rozkłada (za każdym słowem stoi coś - przecież), przy czym powody są też i inne: każdy ma swój własny proces myślowy, to rozległy temat; a w największym skrócie: człowiek widzi to, co wie i to co czuje ("i").

Kiedy czytam interesujący mnie tekst - to go czytam w całości, i raczej wnikliwie, z uwagą, czasem wymaga to dużego wysiłku (tutaj, na B., jest sporo takich tekstów: trudnych i przemyślanych, ciekawych przy tym, zręcznie napisanych - a sporo z nich jest autorstwa osób mało widocznych na forum w swobodnej rozmowie lub wcale; szkoda jednak, że teraz tak łatwo je można skopiować - te teksty - i gdzieś je potem wykorzystać jak swoje; ustawa ustawą o ochronie praw autorskich a życie sobie, to też "zawdzięczamy" przemianom (chociaż plagiatów nigdy nie brakowało, tyle że obecnie ich skala jest nieporównywalna; jak to się przekłada potem na osobiste odczucia tychże autorów, na ich rodziny, na ich życie społeczne, dalszą pracę; trudno im zapewne przejść z taką wiedzą do porządku dziennego, jakby się nic nie stało, jakby się nic nie działo; o pieniądzach w żadnym kontekście pisać nie lubię); natomiast nieinteresujących mnie tekstów - staram się nie czytać (staram), co nie zawsze mi się udaje, a wtedy łapię się na tym, że moje myśli skaczą, brakuje mi skupienia, nadmiar informacji przytłacza jak na sercu głaz, i jestem w efekcie rozdrażniona, niezadowolona że trwonię czas, a cóż dopiero mi mówić o przemyślanej (wtedy) interpretacji; przecież takiej być (wtedy) nie może, na pobieżną zaś nie decyduję się, sił nie mam.

2/
I oto kolejne wyjaśnienie plus uwaga:

a/ kiedy pisałam:

Nie myślę, by stawianie pytań o „sens i cel” w opozycji do „nadmiaru mocy obliczeniowej” było zbędne. Zaś tego, który je stawia trzeba by nazwać choćby po części filozofem. W rzeczy samej filozofia jest bardzo powszechna i ludzka. Nie wyobrażam sobie możliwości braku pytania postawionego przez dorosłą osobę o „sens i cel”. Ale może to tylko ja – nie wyobrażam sobie?

miałam przed oczami takie oto Twoje słowa:

"Mamy nadmiar mocy obliczeniowej, która z jednej strony pozwala nam oswajać świat i dostrzegać w nim podziały przestrzeni istniejące tylko w nas samych, tworzyć Partenon, akcelerator i Guernicę (w obu możliwych tutaj rozumieniach tej nazwy, niestety), jednakże z drugiej strony ta nadmiarowość owocuje głupimi i upierdliwymi pytaniami. O sens i cel, na przykład." [K]

jak również te o filozofach, których

"myśli są mi czasami bardzo obce, nawet nieludzkie..."

Więc te moje słowa narzucały się wtedy same, bo jak mogłam dociec, że w istocie myślałeś wtedy tak, jak wyraziłeś się obecnie:

"Ja też myślę, że każdy człowiek zadał sobie chociaż raz pytanie zasadnicze: jaki jest cel życia. To naturalne i zrozumiałe, jak zrozumiałe jest istnienie religii dających swoje odpowiedzi."

b/ nie napisałam o "zbrataniu geniuszu li tylko z pięknem": takie Twoje ujęcie w słowach czy też rozumienie - w odniesieniu do siebie co prawda - rozpisanych mych dywagacji przewraca do góry nogami mój poprzedni tekst;

3/
W krótkiej konkluzji mej (też do krótkiego wycinka mego tekstu) w poprzednim komentarzu na szczycie, w aspekcie piękna właśnie - postawiłam znak zapytania w tym sensie: że może to dzięki świadomości istnienia piękna (i doświadczania go) żyjemy (dopiero tuż za nią, za tą konkluzją, wpisałam słowa R. M. Rilkego), tak piękna w świecie zewnętrznym: zjawiskach i rzeczach, w tym w literaturze i sztuce, oraz w innych ludziach, w dzieciach... jak i w naszym świecie wewnętrznym. To bardzo możliwe jest - pokusa życia na przekór negatywnościom - bo owo pragnienie piękna (odradzające się przecież), nierzadko spełnienie też - dodaje nam witalności i sił, przywraca równowagę po doświadczeniach negatywnych, tych zwykle mamy w swym życiu niemało.

Nie odwoływałam się tutaj do transcendencji, zresztą w jakim rozumieniu: religijnym czy filozoficznym (?), zresztą co kobieta: "puch marny" ;-) może na ten temat wiedzieć. Mój sens słów Rilkego najprościej, by można określić tak: smutek związany z uczuciem autora do jednej z dziewcząt się zużył, zaś piękno policzków dziewczyny przetrwało (w arcydziele); to z Prousta (z pamięci mojej, nie dosłownie, toteż bez cudzysłowu). I nie tylko smutek się zużył/przeminął. Śmierć unicestwia człowieka. W tym potężnym odradzającym się świecie droga człowieka (mam tu na myśli jedno życie, a nie odradzanie się życia: z pokolenia na pokolenie) jest linią, zaś natura odradzająca się, a w niej i piękno (także i to dziewicze - niezależne od ludzi mimo, że ludzie istnieją, a przed ich pojawieniem się w świecie jakaś część natury też była piękna, tylko kto miał ten fakt odkryć?), ta natura przecież tak silnie oddziałująca na niego, na kulturę i sztukę (nasze dziedzictwo tworzone przez wieki przez ludzi) - jest kołem.

Toteż w wymiarze życia jednostkowego (liniowego): świadomość śmierci bądź co bądź przeraża, a w momencie ekscytacji pięknem ze szczególną siłą, lecz jednocześnie to przerażenie, jego siłę znosimy z "podziwem" w imię doświadczania "drgnień duszy", lękamy się utraty piękna, chcemy żyć, jednocześnie wiemy, że piękno jest silniejsze od śmierci, ono trwa, trwać będzie i wtedy, kiedy nas nie stanie (dalej mówię z perspektywy liniowego życia). Weźmy na przykład obraz, który nas poruszył (poczuliśmy zachwyt, drgnienie duszy) pędzla malarza, którego już dawno wśród nas nie ma i spróbujmy prześledzić po chwili nasze myśli, nic tylko żywot artysty wyobrażamy sobie z całą tamtą scenerią, i wiedzę eksplorujemy, którą mamy o faktach namalowanych, naszą wiedzę czerpaną ze świata zewnętrznego, malarz stworzył coś tak niewiarygodnego, tak pięknego, a jego już nie ma (?), jak to (?) i czujemy jak nigdy naszą własną śmierć (poza rozważaniami pozostawiam czas ciężkich chorób i na łożu śmierci naszych bliskich, i inne ekstremalne okoliczności). Ona co prawda (ta śmierć) na co dzień jest obecna gdzieś z tyłu głowy, ale te chwile ekscytacji pięknem najmocniej nam ją uświadamiają; ba, stańmy nad brzegiem morza o zachodzie lub wschodzie słońca - czujesz jak Ci serce łomocze, o czym myślisz. Może o niczym, bo "tylko" czujesz... Kim jesteś lub czym jesteś... Weź morze w dłonie, przygarnij, jest piękne. Trwa.

"Jeden tylko wniosek mogę próbować wysnuć z tego cytatu: że dla autora piękno jest czymś istniejącym realnie i niezależnie od istnienia ludzi, ale z takim twierdzeniem ja się nie zgadzam, Olgo. Piękno świata jest tylko naszą nań reakcją, naszym nim zachwytem, a nie jego cechą istniejącą niezależnie od nas, natomiast istnienie piękna tworzonego przez ludzi, w oczywisty sposób od ich istnienia jest zależne." [K]

Musimy sobie tutaj istotne rzeczy uporządkować, a widzę to tak; tak to widzę (to w skrócie przedstawiam):

a/ wrócić, proszę, do mojego punktu pierwszego w tym tekście (zaznaczyłam tam miejsce) - nasze wewnętrzne światy tworzymy czerpiąc ze świata zewnętrznego;

b/ "piękno nie zawiera się w rzeczy a w duchu" [MP] = "jest tylko naszą nań reakcją [nie napisałeś jaką reakcją, rozumiem że reakcją duchową], naszym nim zachwytem" [K] = jest to subiektywny odbiór zmysłami (intuicja subiektywizuje zjawiska...); to zestawienie (równoważne zdania) trzeba koniecznie uzupełnić o uruchomioną w tym samym czasie wiedzę (nie tylko chodzi o odbiór piękna, ale i wszystkiego tego, co nas otacza), a więc uruchomioną wiedzę (zaś intelekt dążący do obiektywizacji zjawisk... świata), niedoskonałą - jednostkową - wiedzę, zaczerpniętą ze świata zewnętrznego, także z naszego dziedzictwa (obiektywność) i z siebie (subiektywność: nasz własny wytwór intelektualno-duchowy). Nie możemy bytować w oderwaniu od tego świata, jak już napisałam. Ale i Proust tak samo uważał, przypomnij sobie jak się nieraz w kółko kręcił; że pięknie pisał, czytaliśmy z zapałem, on bardzo chciał zwrócić uwagę na ten duchowy zachwyt właśnie, zachwyt - drgnienie duszy; Ty i ja nie to samo dostrzeżemy (i odczujemy) w tej samej rzeczy na przykład, ale i w Twoim i w moim dostrzeżeniu (i odczuciu) będą się zawierały elementy obiektywne; Proust stąd właśnie, z tych swych przeżyć właśnie, z obserwacji świata, z obserwacji zachowań ludzi, z tego głębokiego wnikania w mitologię na przykład, pogłębiania wiedzy, słuchania i oglądania natury... odkrywał prawdy obiektywne. A co on by zrobił, o czym on by napisał, gdyby nie czerpał ze świata. Każda subiektywność zawiera w sobie elementy obiektywne. Jesteśmy "wytworem", jesteśmy uwarunkowani przeszłością swoją i wszystkich naszych przodków, tak w sensie fizycznym, jak psychicznym, także tych z prawieków (ich rozmaitymi odrębnymi, i razem wziętymi światami zachowanymi w życiu i w świecie, a jak my się z tym wszystkim rozprawimy, to już od nas samych zależy, dla obrazu pomijam determinanty obiektywne);

c/ i oto moja konkluzja: piękno i wszystko inne w odbiorze jest zawsze wypadkową rzeczy/ludzi/zjawisk i ducha; nacisk na "i" = człowiek widzi to, co wie i to, co czuje;

d/ konkluzja "c" dotyczy piękna i wszystkiego innego (co odbieramy) tworzonego przez ludzi (czyli zależnego od ludzi w sensie: że to piękno oni tworzą) oraz niezależnego od ludzi, czyli przez nich nie tworzonego, podczas gdy ci ludzie istnieją: świat flory i fauny, masę zjawisk natury jest piękne - a to przecież "cecha istniejąca niezależnie od nas", wbrew temu jak napisałeś;

e/ dla mnie nie ma innej opcji (co do istnienia ludzi - "d"). Jeśli nie byłoby ludzi, któż by odkrył piękno natury...

Twoje słowa, Krzysztofie, które tutaj przytoczyłam co do tej części rozważań niesłusznie wykluczają: b, c, część punktu "d", a jeśli znowu miałbyś swój sens swych słów wyjaśniać, to nie wiem czy dam radę ponownie pisać, jestem zmęczona (to mój najdłuższy tekst na B., chciałabym powiedzieć: ostatni tak długi, lecz kto wie). Natomiast czy Twoje słowa też wykluczają punkt "a" - rozpatrz, proszę, już sam; co do punktu "e" nie ruszam go nawet, bo mnie akurat świat bez ludzi nie mieści się w głowie.

I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz: jeśli zatem, wedle Ciebie, "piękno świata jest tylko naszą nań reakcją, naszym nim zachwytem, a nie jego cechą istniejącą niezależnie od nas..." (a jak ona się rodzi: ta reakcja, ten zachwyt, jeśli nie za przyczyną naszych zmysłów), to już nie wiem jak rozumieć Twój tekst "Idea piękna". Tam pisałeś o pięknie samym w sobie. A tutaj o naszej reakcji/zachwycie.

Pamiętam, pamiętam Platona, pamiętam "Ideę piękna", tyle że już w mej recenzji się sprzeciwiałam jego słowom włożonym w usta Sokratesa traktującym o tym, że: "ciało w błąd wprowadza" (czyli zmysły), a tylko, tylko rozum jest w stanie widzieć piękno samo w sobie, tylko rozum. Hmm. No i jeszcze do tego pytanie: czy rozum sięgnie poza granice... dotknie "Tajemnicy" - przecież nie.

No cóż, i jeszcze raz: człowiek widzi to, co wie i to, co czuje.

I dalej: co do fragmentu tekstu R. M. Rilkego w Twoim odbiorze (co do mojego odbioru już się wypowiedziałam), to myślę sobie, że wniosek, iż on uważa, że "piękno jest czymś istniejącym realnie i niezależnie od istnienia ludzi" (z czym się nie zgadzasz) nie jest tak bardzo daleki od trafienia, chociaż z nim się nie zgadzasz (ale ten wniosek może uzupełniać mój).

We fragmencie jego tekstu, który przytoczyłam z "Elegii duinejskich" ("Elegie..." są Rilkego szczytowym osiągnięciem twórczym, same słowa są tam przepiękne, sens bardzo trudny, toteż wysiadam), a więc w tym fragmencie pobrzmiewa ton (ton) boskości, istnienie Boga niezależnie od istnienia ludzi, Boga, którego można utożsamiać z największym dobrem i pięknem; dla Rilkego mógł być psychiczną realnością (zostawiam tu na boku naturę, która, jak już napisałam też jest piękna, choćby w części, niezależnie od istnienia ludzi); ale przecież Rilke mówił w tych słowach do nas, ludzi, mówił zatem w warunkach ich istnienia.

Pamiętam bardzo dobrze z jego korespondencji ("Listy") - którą mam i kiedyś czytałam - wzajemnej korespondencji z Lou Andreas Salome jak bardzo, jak bardzo się cieszył kiedy stworzył - kiedy zakończył pisać "Elegie..." (podobno wyraził tam "niewyrażalne", wysiadam), tymi "Elegiami..."postawił kropkę nad "i" nad swą twórczością - bowiem dotąd czuł, że nie stworzył arcydzieła - przechodził nawet przez wiele kolejnych lat niemoc twórczą - teraz go "anioł" natchnął, toteż tylko dlatego, jak mówił, te "Elegie..." napisał - a przecież dotychczasowa jego twórczość liryczna tak wielu ludzi urzekała, którzy kochali poezję. On wzruszał. Jego życie, podobnie jak życie Marcela Prousta niemal całkowicie podporządkowane było wyobraźni i sztuce, i tylko istnienie Lou przy nim aż do jego śmierci, i w nim, jak się sam wyrażał (chociaż przeżywał też z innymi kobietami uniesienia miłosne), uświadamiało mu, że jest coś takiego jak rzeczywistość obok, z której przecież czerpał zmysłowe doznania, w wyobraźni je przetwarzając, w poezji swej. Kształtował słowami lepszy i piękniejszy świat: w słowach żyje miłość, w życiu bywa rozmaicie. I o to mu szło: zamknął się niemal w swym świecie - przeżywając i notując swoje pragnienia, drgnienia duszy. Swój zachwyt.

Kiedyś napisałam (tutaj) recenzję książki Wilhelma Szewczyka "Marnotrawstwo serca..." traktującej o Lou Andreas Salome (niezwykła to kobieta), zauroczona byłam tą parą: ona i Rilke. To za jej namową zmienił on imię swoje.

Kiedyś, nawet nie tak dawno, w moim otoczeniu wspomniałam o Rilkem, jak to się on zachwycał długimi włosami pięknej kobiety, no cóż, osoba słuchająca "skwitowała" temat, toteż natychmiast on skończył się, odtąd nawet nie staram się zagadać, jedynie z najbliższymi mi osobami mogę na temat "drgnień duszy" rozmawiać; oni bywają "nieobliczalni". Na przykład w te majowe wolne dni mój starszy syn - ze swą połową - porwał mnie do... Berlina (w samym centrum miasta wije się rzeka, a na jej obrzeżach kapitalne są miejsca rekreacyjne, ścieżki rowerowe biegnące nurtem, a w tak zwanym rynku jest skwer zamiast zabudowań), a że starszy syn widzi wszystko przez pryzmat architektury, to i mnie w swój świat wciąga, ja jego w swój (ścigamy się, wciąż mamy sobie tyle do powiedzenia, aj: gestykulacja, mimika twarzy, radość w oczach, to jest to!), a więc wciąga mnie, tyle że on jest zakochany (poza kulturą antyczną) w niemieckiej myśli architektonicznej (też w naszym mieście rodzinnym ma raj z tego powodu), mnie przeszkadza (w odbiorze) wiedza historyczna, toteż jaki by nie był ten Berlin piękny, tak dla mnie nie będzie. Trochę moje dziecię burzyło się: bo przecież rozumie przeszłość, rozumie krzywdy, zna historię, nawet dziadek mu opowiadał własne wspomnienia z wojny, ale... "Tylko spójrz, tylko spójrz, proszę: ta ciężka i gładka bryła nabiera lekkości przez wkomponowanie w jej górnym rogu elementów sugerujących koronki..." Spoglądam, fakt, ale wciąż z tyłu głowy mam: to nie moje klimaty, i nie ten kraj. Ha, a dworzec (można "zguglować", zobaczyć go), to już dla niego jest wielkie dzieło, takie rozwiązania konstrukcyjne, że faktycznie aż nogi drżą, tyle że mnie od wysokości (bałam się wychylić nos ponad balustradę), a jemu z zachwytu (pomaga znajomość tematu). Taki jest odbiór wszystkich nas: wedle naszej wiedzy i naszych odczuć (indywidualnych).

I przypomina mi się tutaj jak to Marcel Proust w kierownicy samochodu dopatrywał się dzieła sztuki, wszak to koło (mandala), jak to Tadeusz Kantor zgniótł w dłoniach zwykłą papierową torbę, wynosząc ją potem do rangi dzieła sztuki: wszak stąd tak słynne na cały świat - jego ambalaże.

4/
Trudno mi mówić o "oszukaniu", choć to fakt, że zeszło mi trochę życia i myśli: byłam podporządkowana czemuś narzuconemu (mimo, że to nie rzecz mną władała) - z tego konsekwencjami - czemuś nie wybranemu z siebie; ale w takim miejscu i w takim czasie przyszło mi się urodzić, taka była tradycja mych przodków, taka była/jest siła oddziaływania symboli religijnych, zwłaszcza tych budzących strach, taka była/jest potrzeba ludzka: bo człowiek od zarania poszukiwał pociechy, a i pomocy gdzieś w bóstwie, wyobrażał sobie bogów (rozmaite towarzyszyły tym wyobrażeniom misteria, ofiary, oczekiwania...), wreszcie Boga, i trudno mi zarzucać bliskim "oszukanie", bo i oni sami byli ludźmi wyrosłymi na gruncie religii rzymsko-katolickiej, co i raz wędrowałam zatem na katechezy. To są wieki oddziaływania potężnych "formacji", że tak powiem, napieranie na ducha pojedynczego człowieka i narodów z pokolenia na pokolenia (choć obecnie rejestrujemy - no, w moim odczuciu rejestrujemy - zjawisko gęstszego niż dawniej odchodzenia od Kościoła), a przecież prawdziwa wiara czyni życie jednostki często znośniejszym. W modlitwie, w tym pojednaniu z Bogiem wielu ludzi doświadcza ukojenia (trzeba jednak pamiętać, że religijność nie jest tożsama z wiarą). A dla tych ludzi - to ukojenie wielkim dobrem jest. Dlatego, Krzysztofie, nie mogę mieć za złe (sama mam własne ukojenia, i nic nikomu do tego), a i nie mam za złe, że myśli ten ktoś, iż będzie żył wiecznie, jeśli sprosta tu na ziemi oczekiwaniom Słowa Bożego, co niewymownie trudne jest (a gdybym przypadkiem w tej wieczności i ja się znalazła, to wybrałabym sobie towarzystwo ;)). Ale czym jest wieczność. Martwi mnie natomiast fanatyzm religijny (tutaj już mówię o rozmaitych religiach) prowadzący do tragicznych wydarzeń w świecie. Staram się nie oceniać księży (chociaż doświadczenie moje z dzieciństwa bardzo mnie dotąd boli), to są ludzie ze słabościami i zaletami takimi jak my, za to zwyczajnie czerpię nauki z obserwacji świata, zmieniającego się; acz opartego co prawda na tych samych od wieków mechanizmach funkcjonowania - pochodnych z potrzeb człowieka i stwarzanych przez niego coraz wymyślniejszych technik, by te potrzeby zaspokajać, struktur społeczno-politycznych stwarzanych przez niego, stąd zależnościach i władzy, z cech natury człowieka wykorzystywanych w rozmaitych pełnionych przez niego rolach społecznych, cech dobrych i złych rozwijanych i modyfikowanych uwarunkowaniami życia. Znając nieco Twoje zapatrywania, pomyślałam sobie, że zaprzeczysz i powiesz mi: "człowiek z natury dobry jest", ale ja już nie będę polemizowała, biorę na czucie (filozoficzno-naukowe hipotezy i "religijne odpowiedzi" o pochodzeniu zła w człowieku pozostawiają temat otwartym), wszak tak dużo z tego co zobaczyłam w życiu, czego doświadczyłam, o czym przeczytałam... - temu naturalnemu samemu dobru w człowieku - przeczy.

5/
Skoro podobają Ci się słowa G. Holoubka (a nawet zazdrościsz, że nie są Twoje :)), to w pewnym sensie akceptujesz ich znaczenie; bo chyba nie o samo podobanie tu chodzi? Choć mnie także się podobają. Natomiast pisząc o tym, że w stu procentach bym się z nim nie zgodziła, miałam na myśli to, że zbyt mocno on w tych słowach zło wyeksponował (natomiast: "Bo czymże innym, jeśli nie znakiem miłości jest owo pragnienie, aby choć raz otoczyć czułością wszystko: ludzi, przedmioty, niebo i ziemię" - bierze za serce). W moim przypadku to właśnie dobro w drugim człowieku czyniło moje niezbyt radosne życie od maleńkości - lepszym, wierzę że nie tylko moje. A takich ludzi na świecie nie brakuje, może ich być i jeszcze więcej: trzeba tylko nad sobą nieustannie pracować. Natomiast ów "porażający skurcz pamięci" był mi iskrą prowadzącą w drodze przez życie na spotkanie poszczególnego dobra i piękna. I nie była to "chwila urodzenia" (zmyliło Cię :"niezawinione uniesienie powiek", a pisałam tam, blisko przed cytatem, że fragment tekstu dotyczy dzieciństwa, ono jest dalej od niemowlęctwa, dalej jeszcze od chwili urodzenia), a więc nie była to - bo niemożliwa jest do zapamiętania przez przychodzące na świat dziecko - "chwila urodzenia" (co do symbolu - jakoś na razie nie przekonuję się); była to rzeczywista - żywa - przepiękna dzika róża: biała, czerwona i różowa (nawet obiektywnie nie mogła być brzydka) kaskadami wijąca się w naszym przydomowym ogródku, przy której długo przesiadywałam dzień po dniu, do zmroku, wąchałam ją, patrzyłam na nią zachłyśnięta, wyobrażając sobie, że - przyciśnie do "serca" mnie. Że skoro jest piękna, to i to potrafi. Schowa swe kolce :). Jakże długą przeszłam drogę, by przeczytać słowa R. M. Rilkego, i mocno zadumać się - hen wstecz, przeczytać niezwykłe słowa o tym, że - róża jest "sprzeczności czysta". Te chwile są stale we mnie, a przecież później doświadczyłam wielu innych równie pięknych chwil (które nie tkwią stale we mnie), jak na przykład moje poranki na dworze, kiedy stąpałam w sandałkach pośród morelowych drzew, i krzewów z owocami winogron skroplonych rosą (daleko). Co więcej - miałam wówczas, przy tych cudownych różach (hm: cudownych-cud), co najwyżej trzy lata. Zatem ciut więcej niż obecnie Twa wnuczka ma :-*

--------------------------------------
Odeszliśmy od treści książki Tadeusza Konwickiego stanowczo, jednakże mam już w domu następny jego utwór: "Bohiń", może tym moim czytaniem "sprawię przyjemność" autorowi (tak J. Brodski o W. Audenie mówił). Jeszcze nie wiem kiedy się wezmę za tę lekturę, przeczytam na pewno, bo przeczuwam, że to będzie forma sprostania memu "rodzinnemu instynktowi", tęsknocie za wspomnieniami - nie moimi - mych przodków.

I coś jeszcze w tym tonie:

"Owładnęła mną fala miłości, czułości, tęsknoty za kobietą, której nigdy nie widziałem, ale która napełniła moje życie treścią wspomnień, tych zależnych i tych niezależnych od naszej woli, tych, które są naszą szansą i naszym nieszczęściem, bo pamięć jest jednocześnie wygnaniem z domu i powrotem w rodzinne strony, strachem przed spotkaniem z wrogiem i tęsknotą do pierwotnej jaskini." *
----
*Carlos Fuentes "Lata z Laurą Diaz", przekład Elżbieta Komarnicka, Klasyka Współczesności, Libros, Warszawa 2001., s.14.
To jest książka, którą obecnie czytam, została wybrana przeze mnie przypadkowo spośród wielu tytułów konkretnego autora: bo o niego mi chodziło, on jest bliski sercu Carmanioli :).



Użytkownik: Krzysztof 20.06.2012 22:34 napisał(a):
Odpowiedź na: 1/ Wielki miałam kłopot... | Bozena
Witaj, Olgo Bożeno.
Kobieto, przeczytałem tyle Twoich stron i to nie raz!:)
Czytając je, chwilami czułem się tak, jak pewnie czuł się Gorgiasz na koniec rozmowy z Sokratesem:), ponieważ myślisz bardziej precyzyjnie i logicznie niż ja. Od dawna uważam, że masz umysł filozofa, podczas gdy ja plączę się między logicznymi argumentami, a chwilowymi wrażeniami i takimi nastrojami, naprawdę niewiele znając te różne filozoficzne rozróżnienia i ich logikę. Przyznam się też do pewnej swojej skłonności: otóż czasami sam dostrzegam u siebie lekceważenie logiki dla… piękna. Na przykład piękna wypowiedzi lub idei. Zdaje mi się, że piękno słów traktuję trochę tak, jak piękną kobietę, której wiele się wybaczy dla jej urody – oto (częściowe) wyjaśnienie zmian czy sprzeczności, które dostrzegasz. O pięknie takim, o jakim mówiła wróżka Sokratesowi, o pięknie samym w sobie, miło jest mówić, cichutko pomarzyć sobie o nim, ale gdy zacznie się temat drążyć, gdy do głosu dochodzi logika lub zwykły rozsądek, pojawia się zmiana.
Myślę, że takiego rodzaju ambiwalencji i Ty czasami doświadczasz: gdy rozum mówi Ci „nie ma”, a serce na przekór wszystkiemu szepce „jest”, a przecież i rozum i serce jest jednością – Tobą.

My chyba oboje tak mamy, że nie rozwijamy pewnych myśli zakładając, że rozmówca rozumie je i dopowie sobie resztę; ze swojej strony mogę dodać konstatację już gdzieś tutaj wygłaszaną: o moich trudnościach w nadążaniu za Twoją myślą. Dlatego potraktuj, proszę, moje słowa jako częściową tylko odpowiedź Tobie – na tyle, na ile zrozumiałem Cię i na ile byłem w stanie wyrazić myśli słowami.

Piękno nie zawiera się w rzeczy lecz w duchu… Piękne słowa i jakże prawdziwe. Odebrałem je tak, jakby odkrywały prawdę nową dla mnie i same były nowością: delektując się nimi, powtarzając je sobie w myślach. Dziękuję Ci za te chwile.

Przekonywująco opisałaś zmiany naszego, sprawców tych przemian, świata; zgadzam się z Tobą, chociaż nie we wszystkim, jednakże podtrzymuję swoje słowa o niezmienności, ponieważ pisząc o niej, miałem na myśli to wszystko, co tkwi w nas głęboko, co nas konstytuuje. O naszym świecie wewnętrznym. Dawniej ludzie bali się tego, czego boją się i w naszych czasach, zawsze chcieli kochać i być kochani, wygodnie i bezpiecznie żyć - i zawsze do tego dążyli i tego pragnęli. To pierwsza niezmienność. Druga tkwi w powtarzaniu zmienności, której doświadczam w swojej pracy: mimo iż co tydzień jestem w innym mieście, inne domy widzę wokół siebie i inna jest droga do najbliższego sklepu, te zmiany są powtarzalne i już po paru latach stają się niezmiennością. Podobnie jest ze mianami w nas samych: owszem, są, ale są stałym elementem życia ludzi, skoro powtarzają się w każdym pokoleniu. Są niezmiennością życia, mimo iż w indywidualnych przypadkach odczuwane są jako zmiany.
Zmiany świata zewnętrznego, chociaż niewątpliwie duże i silnie na nas oddziaływujące, dość często nie mają charakteru konieczności, a typowym tutaj przykładem może być poczta elektroniczna, częsty przykład owych zmian, niekoniecznie na lepsze, i to do tego stopnia, że e-mail jest niemal synonimem upadku sztuki pisania listów. Ja widzę internet i tą całą elektronikę tylko narzędziami do wygodnego i szybkiego wysłania listu. Aby był on prawdziwym listem, takim, w który włożyło się trochę swojego czasu i serca, nie musi być napisany ręcznie na kartkach papieru; list to słowa przetworzone na znaki pisarskie, a same słowa są uzewnętrznioną próbą wyrażenia naszych myśli; nośnik tych symboli nie jest tutaj istotny. Inaczej: treść e-mailu może piękna, ciepła, uczuciowa, dogłębna, precyzyjna, etc, a więc list elektroniczny może być prawdziwym listem. Powiem więcej: dla mnie list elektroniczny jest lepszy, bo wygodniejszy, bardziej pod ręką, i nie przeszkadza mi wcale jego czytanie na ekranie, a nawet pomaga, bo czcionka jest wyraźna, a z pismem odręcznym różnie bywa; któż by przeczytał moje kulfony? Chyba tylko lekarz, bo i on tak pisze.
Dokładnie to samo jest z komentarzami tutaj, w Biblionetce: nikt i nic nie nakazuje nam, ani nie nakłania, do pisania byle jak paru słów w odpowiedzi rozmówcy, chyba tylko lenistwo lub nieumiejętność, a przyczyny jednego i drugiego są w nas, nie w zmianach świata.
Podobnie widzę zmiany życia rodzinnego w domu, myślę o częstym oglądaniu telewizorni przez rodziny, czy oglądanie przez dzieci bajek na ekranie, a nie słuchanie matki czy dziadka czytających je. Tutaj zmiany na gorsze są tylko naszym wyborem, a nie wymogiem zmienionego czasu, wyborem nierzadko z lenistwa. Mało mamy czasu dla innych, także dla bliskich – powie ktoś. Owszem, ale jakże często mamy go mało dla większych zarobków, mało na skutek pogoni za rzeczami; czy ktoś nas zmusza do tego?
Telefon zawsze w kieszeni jest bardzo ważnym elementem zmian? To ja chyba jestem na nie jakoś uodporniony, skoro nie dostrzegam ich u siebie, nie nosząc swojego telefonu w ogóle (z wyjątkiem moich górskich wędrówek, ale wtedy jest on moją polisą ubezpieczeniową), bo myślę sobie, że on jest dla mnie, nie na odwrót, a wszyscy wiedzą, że do mnie mogą zadzwonić dopiero wieczorem, po pracy; nie chce macać się po kieszeni wychodząc z domu, pamiętać o naładowaniu baterii, pilnować go, nie zgubić, odbierać dziesiątki niechcianych smsów reklamowych, etc. Czuję się tym wszystkim oplątywany, przymuszany, mimo iż z telefonem bez kabelków mam do czynienia od wielu już lat. Przyznaję jednak, że pokolenie młodsze, mające do czynienia z telefonem od dzieciństwa, traktuje go inaczej – jako normalne narzędzie do swobodnego komunikowania się; tylko te nieszczęsne smsy tak okropnie zniekształcające nasz język…
Olgo, nie raz wspominałem swoje zadanie domowe z polskiego, ze szkoły podstawowej, więc z przed blisko półwiecza: „Jak wyobrażasz sobie XXI wiek” – taki był temat. Więc były rakiety na co dzień, spacer po Księżycu w niedzielę, praca ledwie parę godzin dziennie w szklanych zakładach, oczywiście wyręczające nas roboty, i tym podobne wyobrażenia. Co się zmieniło? – nierzadko zadaję sobie pytanie rozglądając się wokół, i znajduję bardzo nieliczne zmiany istotne, reszta jest wypolerowanym starym lakierem.
Większych od nas zmian świata zewnętrznego doświadczył Proust i ludzie z pokolenia jego rodziców, bo oni zobaczyli nowości zasadnicze, zmiany rewolucyjne: wymienię tylko kolej, telefon (tradycyjny, z kabelkiem) i samochód. Za naszego życia właściwie nie dokonano żadnej zmiany tej wielkości; my doświadczamy głównie rosnącej szybkości drobnych zmian i szlifowania już istniejącego, ale zrozumiałe i w pełni akceptowane jest przeze mnie inne widzenie i wartościowanie zmian świata.
Zmieniamy się mimo niezmienności naszych pragnień i dążeń najsilniejszych; dodam, że miałem na myśli głównie zmiany w podejściu do świata i w jego widzeniu, także zmiany w naszych oczekiwaniach. Człowiek młody ma przed sobą mnóstwo otwartych furt i ma w sobie chęć sprawdzenia co się za nimi kryje; z wiekiem (niekoniecznie w bezpośrednim związku, bo często na skutek naszych decyzji) coraz więcej tych możliwości zamyka się, a i my tracimy chęć poznawania tych jeszcze otwartych – co jest objawem starzenia się.
Zmiany powtarzane od stuleci, a pewnie i od tysiącleci. Niezmienność w zmianach.
Olgo, nie bardzo wiem jak mam zdefiniować i opisać dostrzeganą przeze mnie niezmienność świata wokół nas i zmiany w nas samych powodujące inne jego postrzeganie, opisać tak, aby w opisie nie było sprzeczności. Bo dla mnie, jak napisałem, zmiany świata na zewnątrz nas są powierzchowne, a ludzie są tacy sami i tak samo zmieniający swoje patrzenie w miarę przybywania im lat.

Przerywnik w pisaniu i ja miałem: wyszedłem przed camping, a tam złapał mnie kolega rozpoczynając rozmowę o problemach z pompowaniem kół ciężarówki na drodze. Urwałem się szybko, bo straszny z niego gaduła, a temat średnio mnie interesuje, zwłaszcza po godzinach mojej pracy.

O plagiatach nic nie mogę powiedzieć, bo niemal nigdzie nie zaglądam, nic nie czytam (poza swoimi książkami, zwykle popularnonaukowymi), nigdzie nie bywam i nic nie wiem o tym, co wypełnia gazety, wiadomości i TV. I wiesz co, Olgo? Dobrze mi z tą niewiedzą, ale też przyznam, że Proust na tyle silnie wpłynął na mnie, że w swoim myśleniu, postrzeganiu świata i sposobach wyrażania myśli, zbliżyłem się do niego, natomiast zupełnie nie interesują mnie plagiaty innych ludzi, a swoich – jeśli mam je - świadomie nie popełniam.

Ojej, to, co piszesz, to też Proust: żądza życia odradzająca się pod wpływem piękna:) – oboje jesteśmy pod wpływem tego pisarza. Piękne słowa. Czy prawdziwe? Myślę, że w nierównej (bardzo nierównej) mierze u różnych ludzi; można odnieść wrażenie, że u niektórych moich znajomych żądza ta odradza się, gdy stać ich na wyskoczenie do sklepu po czteropak piwa.

Odbiór piękna, pisałaś, zawsze jest wypadkową rzeczy, zjawisk i ducha, czemu w duchu przytaknąłem. Jednakże zaraz obok napisałaś, że gdyby nie było ludzi, to któż odkryłby piękno świata. Olgo, ani logik ze mnie, ani filozof, ale pozwolę sobie zaprotestować dostrzegając tutaj sprzeczność, a przynajmniej nielogiczność. Jeśli przytaknie się pierwszemu, wypadałoby zaprzeczyć treści drugiego zdania. Piękno jest wypadkową zjawisk i ducha – zgoda. Piękno jako wyraz zachwytu (strona ducha) tęczą (zjawiskiem, w tym przypadku fizycznym). Jeśli odjąć od zjawiska ducha, to czy nadal będzie w nim piękno? Logika zdania każe odpowiedzieć nie, więc o odkrywaniu jakiego piękna mowa dalej, w świecie bez ludzi?
Nie wiem co mówią filozofowie, nie wiem co mówią logicy, ten wniosek jest mój: świat nie jest ani piękny, ani brzydki, ani dobry, ani zły. Świat po prostu jest, a oceny my mu dajemy. My odbieramy widok tęczy jako piękny. Bez nas tęcza tylko będzie. Bez cech, chyba że czysto fizycznych. Piękno jest przeżyciem duchowym, nie może ono istnieć niezależnie od nas, bo jest stanem naszego ducha, a nie cechą świata zewnętrznego, fizycznego. Tą zależność dobrze widać w relatywizmie poczucia piękna u ludzi.
Aby więc istniało, musi istnieć podmiot. Dodam jeszcze, że niekoniecznie człowiek; nie wykluczam przeżywania piękna przez niektóre zwierzęta.

Zdaje się, że coś ważnego mi tutaj umyka w Twoim rozumowaniu, szczególnie gdy wspomnę słowa Prousta cytowane tutaj przez Ciebie: piękno zawiera się w duchu, nie w rzeczach, ponieważ w moim rozumieniu tamte słowa przeczą tym słowom. Jeśli masz jeszcze dla mnie cierpliwość, napisz, czego tutaj nie rozumiem.
Wpływ świata zewnętrznego na nas – świata przyrody i innych ludzi - nasze nim ukształtowanie i wielorakie odeń uzależnienie, oczywiście dostrzegam, ale w kontekście przeżywania piękna, dylematu jego istnienia poza nami, wypadałoby zaznaczyć mi, iż jedno i drugie możliwe jest dlatego, że jest to świat w którym wyrośliśmy i który nas kształtował; piękny jest, bo jest prawdziwie nasz. Błękit nieba i zieleń letnich drzew są dla nas urokliwe nie tylko dlatego, że kojarzą się z przychylną nam aurą, ale i po prostu dlatego, że jesteśmy mieszkańcami Ziemi; dla jakiegoś wyimaginowanego, ale potencjalnie istniejącego, mieszkańca innej planety, może piękne jest niebo szarobure z sinymi bohomazami chmur amoniaku.
A’propos: wczorajszego wieczoru jechałem ciężarówką w czasie burzy. Niebo od zachodu miało przeczystą barwę błękitu, a od północy, na wprost mnie, było sine, czarnogranatowe, skłębione, przytłaczające, ale i co chwilę przekreślane ogromnymi, drgającymi i oślepiającymi zygzakami błyskawic. Było majestatyczne, groźne i… piękne.
Później pomyślałem o moim odległym przodku, z trwogą chowającym się w jakąś dziurę przed piorunami: on chyba nie dostrzegał piękna burzy, on tylko lęk odczuwał przed nią, więc dostrzeganie piękna zależne jest (także) od wiedzy – to uwaga na uboczu.
O transcendencji pisałem w związku z moją niewiarą w piękno jako coś istniejącego niezależnie od ludzi, w piękno takie, jakie widział Sokrates. Taki byt, taka idea, są dla mnie transcendentalne właśnie, a więc wykraczające poza możliwość poznania, są nie z tego świata.

Ładnie napisałaś o staniu na brzegu morza, Olgo:). W chwili głębokiego przeżywania piękna silnie odczuwasz nieuchronność swojej śmierci? Ja wprost przeciwnie: właśnie wtedy, gdy szarość mnie otacza i brzydota, przychodzą, bywa, smutne myśli o śmierci, ale też nie są one rozpaczą, raczej smutkiem, jaki pozostaje po pogodzeniu się z koniecznością. Piękne przeżycia dają mi kopa energetycznego lepszego od tych różnych red bulów, świat w takich chwilach staje się piękny i znowu mój, a śmierci nie ma w ogóle. No, nie: jest, ale duch rwąc się do życia i lecąc gdzieś w błękitne przestworza, nie myśli o niej żadną swoją cząstką. To także chwile niesamowitego zwolnienia czasu, jak to zwykle mówię sobie wiedząc, że tak naprawdę nie o czas chodzi, a o jego wypełnienie treścią przeżywania. Czasami gdybam: co by było z nami, gdyśmy mogli cały nasz czas tak wypełniać? Rok przeżywania w zamian za całe pustawe życie?, całe takie życie byłoby jak wieczność?
Gorszy bywa powrót do tej szarości…
„…zamknął się niemal w swym świecie - przeżywając i notując swoje pragnienia, drgnienia duszy. Swój zachwyt.” – napisałaś o Rilke. Wiesz, zaczął podobać mi się ten człowiek. Zapiszę sobie jego elegie w swoim pliku „kupić”.
Torba, na dodatek pomięta, dziełem sztuki? Kiedyś ktoś śpiewał piosenkę o dziwnym świecie… Jakoś nie czuję chęci poznania tego dzieła, chyba nie mam odpowiednio wyrafinowanego gustu, a mam za to zerową wiedzę o sztuce. Na szczęście ta niewiedza nie przeszkadza mi w słuchaniu kantat Bacha.
Z ciekawością przeczytałem o Waszym wyjeździe do Berlina, a na koniec dostrzegłem podobieństwo w przeżywaniu. Jak Tobie przeszkadzała tam świadomość bycia w obcym kraju i oglądania „nie naszego”, tak mnie czasami przeszkadza ta sama świadomość w kontemplacji uroku czeskich gór, gdy zdarzy mi się tam trafić. Podobnie mam z zaszłościami historycznymi. W mojej firmie pracuje dużo Ukraińców, przeważa tutaj ich język, a mnie czasami przypomina się… UPA. Kiedyś jeden z Ukraińców powiedział do drugiego coś o nożu, że „rezat’ budiet”, a ja aż się wzdrygnąłem pod wpływem momentalnego skojarzenia, pamięci nie tyle przecież mojej, co…narodowej?

Miło się czyta o fascynacji Twojego syna architekturą i urokiem kształtów:) Człowiek nie przeżywający żadnych fascynacji jest człowiekiem ubogim.

Ja także uważam, że wiara (nie religia) pomaga ludziom, sam chciałbym wierzyć, bo łatwiej byłoby mi żyć. Prostactwo tamtego kapłana było nie w jego wierze, a w zachowaniu i w argumentach. Tak przy okazji zaznaczę, że zgodnie z kanonami jego wiary, życie wieczne otrzymuje się nie tyle dzięki sprostaniu oczekiwaniom Słowa Bożego (dlaczego to wyrażenie pisze się z wielkiej litery?), co dzięki wierze. Katolicy uważają, że tym tajemnym eliksirem dającym wieczność jest wiara w Boga („Kto wierzy we mnie…”), a nie podążanie za jego słowami, dlatego ten człowiek był absolutnie pewny otrzymania wieczności w nagrodę. Bo przecież wierzył, chociaż pychy w swojej pewności nie dostrzegał.
Tak myślę sobie… jeśli ta wieczność jest na tyle duża obszarem, że mógłbym omijać tam takich ludzi, a za to spotkać moją babkę i powiedzieć jej o swojej do niej miłości, czego nie zrobiłem gdy żyła, to może nie odrzucałbym jej… No tak, ale przecież Bóg nie da mi tej szansy, bo nie wierzę w jego istnienie; czyżby nie chciał mojego spotkania z babką? No i nieskończona długość wieczności mnie niepokoi – jak jej sprostać?
Jak sprostać Słowu Bożemu??
Ten kapłan był prostakiem także z powodu niechęci do mnie tak silnej, że nie potrafił jej ukryć, niechęci całkowicie irracjonalnej, bo wynikłej li tylko z mojej niewiary, w czym dostrzegam oczywistą sprzeczność, jako że wiara nie jest aktem woli; tym ludziom beznadziejnie plącze się religijność z wiarą. Inaczej: można czuć do mnie niechęć z powodu mojego nikotynowego nałogu, ale z powodu braku wiary po prostu nie można; nawet słowa boże, za którymi tamten powinien podążać, zakazują tego, zalecając modlitwę w intencji mojej wiary. Aby bardziej sprawę poplątać: oni uważają, że o mojej wierze lub jej braku decyduje Bóg, stąd ta modlitwa. Konia z rzędem za rozwikłanie tego poplątania.

Twoje wieczory w ogrodzie przy różach były piękne, a Twoje spodziewanie jakże klasycznie greckie; gdzieś wyżej wspomniałaś kalokagatię, ja umieszczam ją tam, wśród róż, przy małej Bożenie:)
Moich słów o oszukaniu nas nie traktuj tak poważnie, Olgo:) Wszak pisałem o oszukaniu przez Naturę, a więc przez nikogo, a wielka litera jest tutaj tylko jako oznaka mojego obycia z politeizmem; piszę tak za Grekami czyniącymi bóstwami także zjawiska i siły przyrody. Niemniej czasami czuję coś podobnego oszukaniu mnie, a jest ono rezultatem po prostu bezradności – także we wskazaniu sprawcy. Dla pewności dodam jeszcze, że nie miałem tam na myśli żadnej religii. Tak właściwie to oszukaństwo jest w nas, bo mamy umysł doszukujący się wszędzie celowości i sensu.

Olgo, pracuję ponad 80 godzin tygodniowo. W ciągu ostatnich tygodni bywało, że przez kilka dni nie miałem czasu zajrzeć do Twojej wypowiedzi, a gdy wieczorem usiadłem przy komputerze, gdy zapoznałem się (od nowa) z Twoimi słowami i napisałem kilka zdań, było już późno i musiałem kłaść się spać, dlatego wybacz mi opóźnienie w odpisaniu i niekompletność mojej wypowiedzi.
Użytkownik: Bozena 21.06.2012 16:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo Bożeno. Kobi... | Krzysztof
:-*

Dziś nie - ale wkrótce (zapewne dopiero w lipcu) na pewno odpiszę.
Użytkownik: Bozena 27.06.2012 15:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo Bożeno. Kobi... | Krzysztof
„...w całej przestrzeni czasu wielkie prądy głębinowe podnoszą z otchłani wieków ten sam gniew, ten sam smutek, tę samą odwagę i te same manie poprzez pokłady pokoleń...” [MP]
---
„Niezmienność w zmianach”[K]: i w tym to oto momencie odczułam pewien rodzaj zażenowania - przypuszczam podobny do tego,jakiego doświadczył przyjaciel F. Nietzschego (nawet względem przyjaciół się to zdarza; bo czyż można siłą woli takie odczucie powstrzymać?)– zatem przyjaciel F. Overbeck odczuł zażenowanie, kiedy to wielki filozof wykładał mu na ucho szeptem doktrynę (może i nie na ucho, pewne jest że szeptem): „wiecznego powrotu tego samego”, jakby wyjawiał mu najgłębszą tajemnicę.

A któż tego nie wie? Tak, wszystko się powtarza, nawet, mówiąc żartobliwie, taki Krupp miał na Capri miejsce do miłosnych uciech, podobnie jak taki - przed wiekami – Tyberiusz, i nie tylko miejsce, bo i mieli podobne, w sobie, ekscytacje ;). W mym jednostkowym życiu też się powtarza, stale to samo czynię i odczuwam, w koło Macieju dzień za dniem, a w żadnym z tych dni nie jednakowo, bo w rozmaitych wariantach, nie identycznie. Wciąż pamiętam jak to niegdyś w rozgoryczeniu – cecha ludzka – jako młoda matka umęczona do granic wytrzymałości mówiłam do swego ojca: robię, robię ciągle to samo i nic nie widać. Nigdy nie zapomnę gwałtownej odpowiedzi(ona do mnie co rusz powraca, wzbudza niesłychanie tkliwe uczucia… można powiedzieć, że łagodziła mój trud przez całe życie, zdumiewa mnie tak szybka reakcja w najprostszych słowach wyrażona - wielkiej mądrości): „jak to nie widać? popatrz na swoje dzieci jak rosną, ile to zupek im ugotowałaś, ile bajek im przeczytałaś…”

Tym razem niespiesznie czytałam Twój tekst, Krzysztofie, albowiem już na początku miałam pulsujące przeczucie (zwykle mówi się: dziwne przeczucie) o czym przeczytam dalej, i nie byłam zdumiona, kiedy to dalsze partie tekstu wyraźnie (dla mej wrażliwości nawet metodycznie) osłabiały siłę Twych wstępnych względem mnie uprzejmości(niemniej dziękuję, że przeczytałeś wiele moich stron, powiadasz: „i to nie raz”). Tyle tylko, i aż, że Twoja wypowiedź niesłusznie dyskredytuje moją, choć moja nie głupia jest, a i wyrosła niejako (zaznaczyłam, że jednak o zmianach w świecie napiszę) z nieprawidłowego zdefiniowania przez Ciebie faktycznych znaczeń, co wykazałam wcześniej już.

Nie mogę dyskutować w takim pomieszaniu z tym, co miałeś na myśli, wręcz okazuje się, że powinnam o wszystkim i ogólnie, ale nawet w zarysie całościowej wiedzy nie mam (a kto ją ma). Moje ukierunkowanie na konkretny obszar, wskazanie przeze mnie niespójności Twych myśli w zdefiniowanych przez Ciebie wyrażeniach - też i teraz na niezbyt wiele się zdało, mimo, iż wytłumaczyłeś te i owe nieścisłości poczuciem piękna; to tak jakbyś dla przesądu religijnego (dałbyś konia z rzędem temu, kto rozwikła poplątanie) wyrażał estetyczną aprobatę. Są, wedle mnie, istotności co do których nie można pisać dla brzmienia zamiast dla znaczenia, bardziej komplikować i tak skomplikowane, zwiastować czyjegoś domniemania: do tego mieszanie kontekstów nie ułatwia ich.

Co i raz definiujesz inaczej (bądź w pewnych fragmentach inaczej) to, co wstępnie – na samym początku - na myśli miałeś (na myśli), ale ja już nie mam sił na analizę porównawczą. Sam, jeśli będziesz miał tylko chęć, poczytaj – porównaj – swoje wszystkie wypowiedzi, a jak starczy Ci sił – to i moje. Nie mam również poczucia, że z uwagą czytałeś me słowa (wiem, że dużo ich było, lecz to właśnie bez objęcia całości tekstu dochodzi do nieporozumień). Otóż, między innymi, twierdzisz tak (chyba poruszony):

„Ojej, to, co piszesz, to też Proust: żądza życia odradzająca się pod wpływem piękna:) – oboje jesteśmy pod wpływem tego pisarza…” [K]

Ja akurat - nie miałam na myśli Prousta, a skoro czytałeś moje słowa, to o tym wiesz, bo wyraźnie postawiłam znak zapytania po swych własnych rozważaniach, i zaraz potem wpisałam fragment tekstu z „Elegii…” Rilkego; mój sens tego fragmentu objaśniałam w kolejnym komentarzu (są to moje myśli) na wyraźną Twą prośbę. I chcę też zwrócić uwagę, że w tamtym miejscu użyłam słów: pokusa życia, nie „żądza” życia (mój poprzedni komentarz: punkt 3).

Nadto napisałeś tak:

„Piękno nie zawiera się w rzeczy lecz w duchu… Piękne słowa i jakże prawdziwe. Odebrałem je tak, jakby odkrywały prawdę nową dla mnie i same były nowością: delektując się nimi, powtarzając je sobie w myślach. Dziękuję Ci za te chwile.” [K]

Ojej – zupełnie jestem podłamana: za co Ty mi dziękujesz?? Z Twej wypowiedzi wynikało, że znasz słowa Prousta: nic innego w Twych słowach nie widzę, co w jego (w moim poprzednim komentarzu: punkt 1 - napisałam: ów „zachwyt” [K], innymi słowy, wedle MP „piękno nie zawiera się w rzeczy…”: czemu nie protestujesz(?), jeśli nie miałeś na myśli reakcji duszy, może miałeś na myśli tyko wiedzę, o której dopiero teraz, po moim komentarzu wspominasz), a więc że znasz słowa Prousta, a nawet dałam znak równości do nich jako równoważne Twoim słowom: „drgnienie duszy, zachwyt” [K] (tak swój odbiór piękna objaśniałeś, i tylko tak), i dopiero do nich dołączyłam swoje słowa: człowiek widzi to, co wie… Tylko razem wzięte to wszystko (ze spójnikiem „i”) stanowi o naszym odbiorze tego, co nas otacza (obszerne wyjaśnienia przytoczyłam wcześniej).

Nienie, to nie jest na moje siły, Krzysztofie; czyś Ty uważnie czytał mój tekst? A czyś zwrócił uwagę na przyjęciu mego założenia w rozważaniach o pięknie - które trwa - o liniowości jednostkowego życia? Ono trwa nawet wtedy, kiedy nas nie stanie, z nami ono nie umiera, odkryją je inni: jeśli przykład z pięknymi policzkami dziewczyny zachowanymi w arcydziele nie przekonywał Ciebie, trzeba było wziąć się za ten aspekt i konkretnie rozwinąć, uzasadnić, a nie znowu w takie poplątanie wprowadzać mnie. Wiem przecież, że życie się odradza z pokolenia na pokolenie, kto tego nie wie (?), lecz w tamtym aspekcie musiałam przyjąć założenie. I na wiele, wiele innych kwestii słabo lub wcale nie zwróciłeś uwagi, tak myślę, albowiem widzę, że i nawet ów świat bez ludzi, który nie mieści się w mojej głowie, o czym w podpunkcie wtedy wyraźnie napisałam (chociaż taki kiedyś istniał) zainspirował Ciebie do pytania – przeinaczającego moje wyjaśnienia bardzo poważnie.

A jeszcze do tego kiedy czytam:

„Zdaje się, że coś ważnego mi tutaj umyka w Twoim rozumowaniu, szczególnie gdy wspomnę słowa Prousta cytowane tutaj przez Ciebie: piękno zawiera się w duchu, nie w rzeczach, ponieważ w moim rozumieniu tamte słowa przeczą tym słowom. Jeśli masz jeszcze dla mnie cierpliwość, napisz, czego tutaj nie rozumiem”

to już od tego podłamania serce mnie boli:

moje „rozumowanie” opisałam obszernie, i z precyzją (że dopatrzyłeś się sprzeczności, to może wynik Twej nieuwagi, a może rozumowania, nie wiem czego), opisałam - wychodząc od słów Prousta uznawszy że równoważne są Twoim, jw. (na początku poprzedniego komentarza zaznaczyłam, że wrócę do tych słów, i potem punkt po punkcie opisywałam jak powinno być, czyli razem z wiedzą, ze spójnikiem „i”). I na cóż mi to wszystko było? Nawet wielokrotnie powtarzałam w konkluzji: człowiek widzi to, co wie, i to, co czuje (a i przykład wycieczki, opisy). Wiedza o rzeczy jest również elementem odbioru piękna (i odbioru wszystkiego) tak jak „zachwyt, drgnienie duszy” (tak kurczowo się tego trzymałeś i tylko tego). A to, że Proust kładł ogromny nacisk na „zachwyt, drgnienie duszy” (dalej uważam za równoważne im: „piękno nie zawiera się w rzeczy…”) nie oznacza że roli wiedzy nie znał, i nie pisał o niej, bo pisał, i to jak, genialnie; tę uwagę też zamieściłam w mym poprzednim tekście, i sama dopisałam więc - wiedzę. Bo taki jest odbiór nasz!

Nie może być w kwestii „rozumowania” tak, jak to pewien pisarz sugerował: „rozum w myśleniu potocznym, rozum w społeczeństwie, w religii, w sztuce i w nauce”.
Nienie, sztywny podział to abstrakcja!

Nienie. Na razie mam dość „zachwytu” Prousta…
-----------
Bardzo się starałam jasno pisać, bardzo byłam/jestem umęczona wyjaśnieniami, teraz i wtenczas. I nadal wyczuwam w Twych słowach nonszalancję co do owych zmian, „nieistotnych”[K], wedle Ciebie: „powierzchnia kolorowych tablic” czy „nadmiar mocy obliczeniowej” poprzednio, a teraz „powierzchniowe zmiany” lub „nie tej wielkości zmiany”[K]). Niemal brak jest Twej reakcji na me słowa w kwestiach fundamentalnych, takich jak mowa na przykład, bądź sprowadzasz je do roli podrzędnej. Podałam tak wiele kwestii, a dla obrazu w końcu reakcję każdego człowieka w momencie zagrożenia fizycznego, itd.

Język oswaja świat, oswaja ziemię - „czyni ją poddaną”.

[Czas] „…Czci język i ułaskawia
Każdego, kto mowę zbawia;
Wybacza mu próżność, słabość,
Wawrzyny u stóp mu kładąc.”[W. Auden]

A z tej innej strony, nieustannie oddziałującej na nas, twierdzisz, że tak a tak nie jest, ale mimo to niełatwo w to uwierzyć, bowiem na przykład siła naporu „magicznych pudełeczek” na ludzi, którzy na co dzień mają z nimi do czynienia jest przeze mnie mimo woli obserwowana i dostrzegam coś przeciwnego, a i sama tej sile się niejako poddaję (pomimo wieloletniego oporu, wszak starej daty jestem). W każdej dziedzinie życia stawiamy czoła tym zmianom (tylko tych starszych ludzi bardzo mi jest żal, nie raz pomagałam im w zakupie biletu z automatu, jak u nich z PIN-ami i tysiącem innych spraw, serce mi się ściska). Weźmy choćby takich psychologów, psychiatrów, badaczy umysłu ludzkiego… łapią się za głowę, ale i sami tej sile się poddają, mają w kwestiach społecznych na rozmaitym polu dodatkowo nad czym popracować; bo i nie ma odwrotu; a trzeba czynić człowiekowi „ziemię poddaną”, nie może ten człowiek zwariować. Tymczasem, tacy jak my (z przełomu tych zmian) mamy wrażenie, że z tą siłą dajemy sobie radę (to jest złudzenie); zaś przykład, który podałam, malutkiego dziecka radzącego sobie przy komputerze najwyższej klasy bardzo wyraźnie mówi jak te zmiany wpływają na nasz umysł.

I dalej - i między innymi - też rozluźnianie więzów uczuciowych, cykliczne przejścia w wirtualny świat, nowoczesne techniki badawcze w rozmaitych dziedzinach życia, technika wytwarzania, „nadmierne”, wedle Ciebie, moce obliczeniowe, i tak dalej - tak w lepszym, jak w gorszym aspekcie zwrotnego wpływu (zwrotnego, a więc jeśli tylko to czy tamto od nas zależy, jak mówisz, to przecież od nas nie takich samych – identycznych jak przed zmianami, nie o tym samym co przedtem potencjale intelektualnym, niezależnie od tego jaki by on nie był po zmianie, bo przecież nie ten sam), czyli wpływu tych wszelkich przemian - są kwestiami stanowiącymi o być albo nie być człowieka na tej pięknej Ziemi, naszej Ziemi, być albo nie być Społecznej Wspólnoty, jakości tego bycia; to są kwestie co do których mamy (ja, i Ty) wiedzę tylko powierzchowną i ogólną, niestety, a do tego nie z każdej dziedziny życia. Z pewnością nie jest to wiedza specjalistyczna. Zatem uogólnianie i umniejszanie (osłabianie) znaczenia tych kwestii jest wysoce niesłuszne.

To temat: życie.

Wyrywkowo rzecz ujmując, chcę napisać jeszcze, że na gruncie dzisiejszej technologii właśnie, tej owej „nadmiernej mocy obliczeniowej” właśnie, dzięki technikom wizualnym - wydajnej jak nigdy dotąd komunikacji międzyludzkiej - coraz więcej wiemy o człowieku w sensie fizycznym, ale i psychicznym (i o zasięgu jak nigdy dotąd, w cywilizowanym świecie niemal każdy ma dostęp do różnorodnej wiedzy, nie musi pytać na przykład mnicha jak z tym czy z tamtym jest, co też ów mnich byłby mu odpowiedział(?), można by się spierać co do dostępności wszelkiej wiedzy w totalitarnych systemach, ale zostawmy to…), a zatem i więcej wiemy o sposobach sprostania życiowym potrzebom człowieka.

Obecnie – dla przykładu - komputer tak oblicza gęstość komórkową mózgu, że eliminuje subiektywność, błąd ludzki; jakieś tam dla nas niezrozumiałe, i wciąż nowe mutacje genetyczne dzięki tej mocy wykrywane są… Może i wiele państw martwi się postępem w medycynie, bo i dłużej żyjemy, to znaczy rządy tych krajów się może martwią, ale z drugiej strony, skoro mogą sobie one pozwolić na badania naukowe, to i się zwróci, bo na cierpieniach ludzkości, na wszelkich chorobach też się zarabia. Badania takie nieustannie przeprowadzane są nie tylko w dziedzinie medycyny… Tyle że obecnie, nie tak jak za czasów Prousta - na którego się powołujesz, choć rzecz o przemyśle w Twych słowach, wtedy najczęściej odimienne nazwy wynalazków były, do zapamiętania powszechnie; ja zaś powiem o medycynie, do której nie miał Proust zaufania, nie za każdym razem słusznie, wszystko metaforyzuje biologicznie i przyrodniczo ze zdumiewającą zachłannością; wielki miał żal, że medycyna nie potrafiła mu pomóc; tak, owszem, samochód ludzie mogli zobaczyć powszechnie, dziś, niestety, tak wysoko postawionych osiągnięć w medycynie, ale i w innych dziedzinach nauki służącej ludziom, i przeciw ludziom powszechny rozum nie zobaczy, chyba że oczy zobaczą bionicznego człowieka na ekranie… - a więc, kontynuując, obecnie prawie wyszedł z „mody” (a to wielka szkoda) - eponim. Osiągnięciom i wynalazkom, które są dziś najczęściej efektem pracy zespołowej specjalistów różnej maści pracującymi nad całością danego zagadnienia - i to nierzadko osób siedzących przy komputerach w różnych zakątkach kraju, nawet świata (KOMUNIKACJA) - nadawane są nazwy nie odimienne. Dopiero wgląd w dokumentację może powiedzieć nam kto rzecz współtworzył, rzecz potem jako wspólne nasze dobro, albo i zło (jak na przykład wirusowa broń biologiczna; mówisz że to tylko „wypolerowany stary lakier”?).

Zmiana tej wielkości co samochód dla nielicznych w tamtym czasie ma dla Ciebie większą wielkość niż powszechny dostęp do różnorodnej wiedzy obecnie bądź człowiek bioniczny? (co tam, cóż nam po nim, prawda? przecież to także dla nielicznych).

Tu, i tam - zadaję pytania retoryczne.

A czy myślisz dziś na przykład, idąc w góry i biorąc ze sobą atlas geograficzny, dzięki komu (no, odwołuję się akurat tutaj do czasu sprzed kilku wieków) masz szansę dotrzeć do miejsc, masywów górskich, które na mapie sobie zaznaczyłeś? Ja bardzo często myślę o osiągnięciach ludzkości na każdym kroku, ale imiennie nie potrafię myśleć na co dzień nawet o Watcie kiedy zmieniam żarówkę. Ja ją zmieniam. Zdaje się że nie dostrzegasz co stoi za moimi słowami: taka: tradycja na przykład mieści w sobie ludzkie doświadczenia przekazane (wpierw mowa, potem pismo) następnym pokoleniom. W jakiej skali obecnie istnieje możliwość zapisu tych doświadczeń w porównaniu do czasu kiedy byłeś dzieckiem? I komu, i o jakim zasięgu te zapisy i po co mają służyć?

W rozmaitych zakątkach świata proces kulturowy od zarania dziejów człowieka opierał się, i opiera nadal na gromadzeniu tej wiedzy, wszelkich doświadczeniach, sprawnościach i umiejętnościach ludzkich.

Dlaczego tak trudno jest pomyśleć o niepełnosprawnych ludziach (spora niechęć do nich może wielu zdumiewać, bywa też maskowana, lecz po prostu tak jest: aktem woli tej niechęci nie można powstrzymać, ona jest albo jej nie ma), a więc dlaczego trudno pomyśleć o tym, na przykład, że Internet (komunikacja) może być i jest jedyną „dziurką od klucza” na świat (proces unicestwienia z pewnością spowalnia się, jeśli idzie o psychikę) dla osób sparaliżowanych (tę dziurkę odsłania dla nich polski wynalazek – urządzenie, 2011.), i tak dalej. A żeby bliżej: od kilku lat (zaledwie od kilku, zaledwie) dzień w dzień „błogosławię” cud medycyny (wcześniej na ten przypadek, a istniałam - odgałęzień z danym schorzeniem tysiące - nie dawała mi ona, medycyna nie dawała mi żadnych szans); i Profesora „błogosławię”, i cały Zespół, i dzień doczekania w czasie.

„Co jest ważne?” – pyta w mojej czytatce, przy której dyskutujemy, Sandor Marai

A Tadeusz Konwicki mówi: "Wdzięk czasu".

Z tym poczuciem estetyki w człowieku, to bardzo ciekawa kwestia jest: intuicyjnie nie negowałabym jej istnienia w przodku z Twojego przykładu (choć rzeczywiście wiedza lub niewiedza w tym poczuciu uczestniczy), kiedy to podczas burzy w grocie się on skrył, wszak to właśnie współczesne badania naukowe pokazują, że już wytwarzane narzędzia przez wczesnego człowieka – homo erectus (1,5 miliona lat temu) miały piękny kształt, nawet doskonale symetryczny. A bliżej już – mnie bardzo niegdyś zadziwiły pozostałości antyczne: system podgrzewanych pięknych podłóg (potencjał intelektualny człowieka niezmiennie mnie fascynuje, w tym człowieka bardzo odległego ode mnie w czasie), którego ideę tu lub tam stosuje się do dziś.

W pewnym sensie jedynie - tylko w pewnym sensie, proszę zrozum, tylko w pewnym sensie: to nie czas obok stanowi o istocie życia, a nasze przeżywanie w wewnętrznym przeorganizowanym czasie; jeśli Proust jest Ci bliski, to z pewnością przypomnisz sobie z jakże niezmordowaną wnikliwością obserwował również związaną z działaniem czasu przemianę (przemianę), takiej i innej materii. W tym nas:

„Czas – ów żywioł, co nie znosi
Męstwa albo niewinności
I w dni kilka pociąg traci
Do kształtnej ludzkiej postaci …”[W. Auden]

I zgodzisz się też może, że nie powinno się „machać ręką” na cudzy odbiór sztuki stwierdzając jednocześnie o jej „zerowym” swym znawstwie, przy czym odczuwać – niekoniecznie rozumiejąc sam klucz wiolinowy - doskonałą harmonię klasycznej muzyki (Bach) - „muzyki planet”. Mam tu na myśli z tym „machaniem ręką” tę „nieszczęsną” papierową torbę Tadeusza Kantora, i ten „dziwny świat” [K]. I chociaż wiem, że olśnieniem dla Kantora była bieda, to nie wykluczam możliwości – znając ideę ambalaży (cudna nazwa, a już w języku francuskim cudowna) – że ten artysta poszedł znacznie, znacznie dalej. Bo, jeśli potem rozprostował zmiętą torbę, to „zobaczył” mapę naszego wnętrza, metaforycznie zobaczył swoje dzieło sztuki jak to medycyna dziś widzi, ale ona w sensie fizycznym widzi: i bardzo precyzyjnie, i szybko na przykład mapę naszej tkanki mózgowej tworzy. Wyjmuje z czaszki pofałdowany mózg, rozkłada i …:-). To już nie to, co jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej w badaniach nad mózgiem; potem już w żywych głowach - wchodząc instrumentami z wiedzą o poszczególnych punktach na tej mapie w jedno pole, aby coś naprawić, można popełnić błąd w mikronach (?) i uszkodzić drugie pole, na przykład ośrodek mowy; jak wysoki dziś procent tych błędów jest?

No i owszem, to tutaj właśnie, tutaj właśnie, i tylko tutaj, w tkance mózgowej jest moje serce i mój umysł! Jedność. A więc serce i umysł „mówią” jednocześnie, rezultatem – wypadkowa.

Kalokagatia. Tak. Klasycznie greckie spodziewanie małego dziecka, przy czym przepiękne popołudnia i zmierzchy. Ale cóż nam się dziwić. Pamiętam z tego samego okresu – coś na tę samą modłę - ogromną mą radość (nie za każdym razem jednakże) podczas wspólnego spożywania posiłków wraz z braćmi i z rodzicami, mimo, iż byłam wielkim niejadkiem, tę tajemniczą jedność z nimi i w sobie, szczęśliwie bijące me serce w tamtym momencie i spokój w sobie pamiętam; a zatem nawet przeżycia dziecka – a cóż dopiero osób dorosłych - nie wychodzą poza „mityczną przestrzeń naszych uczuć”; choć ono, to dziecko, dopóki jest małym dzieckiem tej prawdy nie rozumie. I powiem za Jungiem: „antyczna mitologia – to psychologia”, w niej wszystko: nasze lęki, smutki, złości, zdrady, strach (tak bardzo prawdziwy), podstępy, snobizm, szlachetność, radość, chciwość, sadyzm, szeroko rozumiana miłość, w tym miłość własna… zazdrość, pokusy, żądze i wszelkie inne pragnienia. Ona jest zawsze.
--------------------------------------------------------

„Pamiętam czas dawny, gdy będąc studentem
zachwycałem się uczonych argumentem
trafnym i doktorów sławą. Wiem dziś dobrze,
iż dyskusje takie kończą się zamętem.” [Rubajjaty, Omar Chajjam] :-*


Dobrego, Krzysztofie, i dziękuję.




Użytkownik: Krzysztof 04.07.2012 21:10 napisał(a):
Odpowiedź na: „...w całej przestrzeni c... | Bozena
Oj, to prawda, Olgo: kończą się zamętem. Zapędziłaś mnie w kozi róg, nie daję rady dotrzymać Ci kroku, poddaję się zostawiając filozofię z jej definicjami i sprzecznościami na boku:)

W ostatnie dni często myślałem o Twoim postrzeganiu zmian świata. Widzimy je w gruncie rzeczy podobnie, jak mniemam, tyle że uwypuklając jedne jego cechy, inne mniej doceniamy.
Kilka dni temu kupiłem używany i już nieprodukowany telefon, nokię z pełną klawiaturą, bo moje podobne ale starsze telefony, używane przez wiele lat, definitywnie odmówiły współpracy. Przy okazji wyboru modelu (a raczej braku wyboru) wspomniałem Twoje słowa o zmianach, i pomyślałem, że oto mam tutaj jedną z nich. Otóż nie produkuje się takich telefonów, jakie mnie najbardziej odpowiadają: z klawiaturą qwerty umożliwiającą w miarę swobodne pisanie męskimi palcami. Nie ma takich, bo nie na nie popytu. Telefony pełne są przeróżnych możliwości, wśród których królują filmy, zdjęcia, muzyka i gry, a edytor tekstu jeśli nawet jest, to głęboko ukryty jako program i możliwość w zaniku. Sztuka posługiwania się słowem pisanym jest coraz rzadsza, zastępowana obrazkami.
Upieram się jednak przy swoim: takie zmiany jak ta są wyżej, bliżej powierzchni, i nie naruszają ludzkiego statusu, jak nie zmieniają go odkrycia Watt’a czy innych odkrywców. Wiedza nas nie zmienia, Olgo. Wiedza pozwala na wygodniejsze i bezpieczniejsze (chociaż oczywiście z wieloma zastrzeżeniami) życie, na lepsze zrozumienia świata i nas samych, ale gdyby dane było spotkać się człowiekowi naszego wieku z człowiekiem z przed tysiącleci, zrozumieliby się i dogadali – ponad całą tą techniką i wiedzą.

Ja także mam kłopoty ze słuchem, i chociaż nie są one duże, mieszczą się w normie wiekowej, to przysparzają mi wielu kłopotów. Nie raz spotkałem się z niechęcią, albo i nawet z oskarżeniami: „nie słyszysz? Bo nie chcesz słyszeć!” – odkrywa domorosły psycholog, a ja w tym czasie czuję rosnącą w nieskończoność psychiczną odległość między mną a nim, zwiększającą moje i tak nie małe poczucie osamotnienia.
Są w tej materii zmiany? Tak i nie. Kiedyś człowiek ułomny stawiany był poza społeczeństwem, a sama ułomność była powodem do wstydu; teraz buduje się podjazdy przed urzędami, a TV nadaje programy tłumaczone w języku migowym. Więc zmiany są, ale pozwolę sobie zmniejszyć je stwierdzeniem, iż są to zmiany kulturowe; jeśli jej brakuje, dalej można usłyszeć, że nie chce się słyszeć.
Dla Kantora olśnieniem była bieda? Jak mam rozumieć te słowa? Że nigdy jej nie zaznał, że była dla niego egzotyką? A może tak, jak to było w rozmowie dwóch Greków, nie pamiętam okoliczności: ojciec i syn, mogli się wzbogacić, ale z możliwości zrezygnowali uznając, iż właśnie bieda ich ukształtowała takimi, jacy – w pozytywnym znaczeniu – byli?
Czasu mam coraz mniej, a ludzi ciekawych i ich myśli jest ogrom – wśród niech nie ma dla mnie Kantora. Jest zbyt egzotyczny, zbyt wyrafinowany, stojący na szczytach niedostępnych i nieciekawych dla mnie. Olgo, jestem technikiem, nie intelektualistą. Czytam o fenotypowym wyrazie genów dla wiedzy, dla zaspokojenia jakże normalnej ludzkiej ciekawości, ale w pomiętej torbie – i w jej podobieństwie do naszej kory mózgowej - nie jestem w stanie dostrzec żadnego dzieła, a już szczególnie żadnego dzieła sztuki.
To nie mój świat, Olgo. Nie sięgam do niego.
Dla Junga mitologia była psychologią? Jakże prawdziwie! Do Twojej listy zawartości mitów dodałbym jeszcze nadzieję, a może nawet Nadzieję.


Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: