„»Pisać« nie jest trudno. Tylko wykreślać trudno, wyrzucać wszystko, ale tak, żeby całość pozostała nieuszkodzona i bez braków. W życiu to też jest trudne: wykreślać, wyrzucać wszystko, co jest »nieważne«. Ale co jest »ważne«?”
[S. Márai]
Bardzo krótki - co za umiejętność „wykreślania”! - i bardzo piękny, ważny dla mnie tekst Daguni1 „Kronika końca świata” sprawił, że przeczytałam książkę Tadeusza Konwickiego „Kronika wypadków miłosnych”
Kronika wypadków miłosnych (
Konwicki Tadeusz)
, chociaż oglądałam niegdyś film zrealizowany na jej podstawie w reżyserii Andrzeja Wajdy.
„Takie książki powstają z miłości, a takie recenzje są tej miłości zrozumieniem”.
To jest fragment komentarza Vedara do recenzji Daguni1.
A dalej – pomyślałam podobnie jak i on, że jeśli tamta zachęta nie wpłynie na wybór tej książki do przeczytania przez innych, to ci inni nie szybko po nią sięgną. Bo każde pokolenie ma, jak to Tadeusz Konwicki w którymś z wywiadów powiedział, „swoją własną estetykę”; w pewnej mierze i każdy z nas.
----
Nie wiem jak wielu z nas może jeszcze pamiętać powstałą w latach trzydziestych poprzedniego wieku piosenkę: „Jesienne róże” (jeszcze przez kilkadziesiąt lat po wojnie śpiewał ją Mieczysław Fogg), słuchając - czuło się klimat przedwojennych dni, podczas gdy nie tylko w tamtych ludziach, z tamtego okresu, budziły się wspomnienia. Ta piosenka wybrzmiewała w dolinie Wilejki wtórując kolejnym, konkretnym przeżyciom bohatera książki, i grupy jego przyjaciół. Nie wiem jak wielu z nas może jeszcze pamiętać o tragicznym losie związanym z Zagładą, o przerwanym życiu, o przerwanym podwójnym życiu autorów: jej tekstu, i muzyki, choć nie tylko jej... Utwór wzruszał, budził drogie - zwykle te z młodości - wspomnienia. Może gdzieś i w kimś budzi je nawet do dziś? To nostalgiczne tango...
Jest w człowieku jakiś osobliwy inny rodzaj instynktu, o którym wprawnie przypomniał T. Konwicki w „Kalendarzu i klepsydrze”: choćbyśmy nie wiem jak długo z jakichś względów skrywali w sobie imię ukochanej osoby, to i tak prędzej czy później gdzieś to imię przemycimy: wypowiemy je, wypiszemy... Tak i tutaj jakieś drobiny z odległych lat drogich wspomnień dla mych bliskich, którzy odeszli już, w jakiś sposób musiały się wpisać i we mnie (a przecież nie moje), jakaś powielana „psychiczna tęsknota”, „rodzinny instynkt” sprawia że piszę, i myślę o „kongresach bocianów’, o mokradłach rozpostartych pośród dolin i jezior z tamtych stron... myślę o tamtejszych lasach strasznych mym przodkom dotąd dokąd nie weszli weń. Zupełnie tak samo odczuwał ten strach i „niestrach” powieściowy Witold.
Są w „Kronice wypadków miłosnych” przypomniane tamte obyczaje, jak w „Dziadach” A. Mickiewicza, chociaż tu znacznie krócej, to i tak mocno oddziałują na wyobraźnię: dawna Litwa, i ta przedwojenna - trochę pogańska jeszcze: codzienne wsłuchiwanie się w przeczucia, guślarstwo, przedwojenny „wileński honor” wydają się być bardzo odległe od tego, co tutaj i dziś, mimo, iż np. w wielu kręgach nadal się mówi o gniewie gromowładnego kiedy błyska za oknem i grzmi. Ale pewne potrzeby psychiczne w człowieku, że wspomnę tylko o potrzebie więzi, niechby jedynie od święta, więzi z bliskimi którzy w zaświaty odeszli jest od zarania w ludziach ta sama, i pragnienie miłości, emocjonalne jej doświadczanie to samo jest, nawet kiedy się wie że zdarza się i tak: „pojąłem, że miłość zabija”.
[I. Singer]
„Jacy byli ci ludzie o zlitewszczonych nazwiskach i spolszczonych duszach, o spolszczonych nazwiskach i zlitewszczonych duszach? Jacy byli ludzie modlący się do Jehowy i do prawosławnego Boga, lękający się Dewajtisa i Peruna, Czorta i Lucyfera, Zaduszek i Sądnego Dnia? Jacy byli ci potomkowie Tatarów, Polaków, Żydów, Litwinów, Białorusinów, Karaimów i wszystkich innych ludzi, których prześladowania, krzywda, nieszczęścia zagnały w północne puszcze i rojsty?”*
Sam autor uznał tę książkę za „rekreacyjną” dla siebie, nie dziwię się: to przecież wspomnienia jego młodości, tej przedwojennej jeszcze! Ale czy ta książka jest taka również dla czytelnika? Wie on o zbliżającej się Zagładzie i kark mu cierpnie; bohaterowie przeczuwają ją, a „jesienne róże więdną już.”
Z pewnością nie tylko na Litwie przedwojenne życie młodych ludzi upływało w „romantycznym etosie”, o co Tadeusz Konwicki „wini” zaczytanie, pochłanianie w nadmiarze (?) literatury romantycznej przez tamtejszą młodzież (sam wtedy na jakiś czas najął się do pracy w sadzie, aby mieć dostęp do książek z biblioteki państwa u których pracował), a więc „wini”, mimo iż musi doskonale wiedzieć o tym, że na „chorobę” romantycznego uniesienia lekarstwa brak, i to niezależnie od wpływów, miejsca, i czasu. Bardziej zapewne tutaj, w tej „winie,” myśli T. Konwicki o honorze, poświęceniu, patriotyzmie przedwojennej młodzieży nasyconej ideą wolności.
W całej „Kronice wypadków miłosnych” stale jest coś z przyrody, zmysłowa konieczność, natury sens jakby poza opisami, albowiem tych typowych-rasowych opisów niewiele jest: to w trakcie snucia opowieści z licznymi dialogami - czasami ironicznymi, kąśliwymi, czasami nasyconymi zaklęciami właściwymi dla „poezji wileńskiej codzienności” - toczy się życie stworzeń dużych i małych w podniebnych przestworzach i na ziemi. No i życie kolei żelaznej się toczy, wąwozu, pagórków, rzeki, lasów... dolin. Jednocześnie. A zatem, jeśli na przykład „krzaki chlastały po twarzy” – to w tym samym czasie „słowik kląsał”, kiedy „siepie tobą gorączka” – „pies skuczy”... „wóz łysnął blaskiem słońca”. Tak samo jest życiu bez ustanku, tyle że o tym nie sposób jest myśleć bez ustanku, i nie tak łatwo jest to wyrazić. W każdej linijce tekstu, kiedy nawet dogasał kontekst, nadal pozostawał w jakiejś mierze klimat z poprzedniej wtapiając się w nowy - odrobinę zmieniony. I rzeczywiście - „własna estetyka”, niechby te tutaj przytoczone niektóre słowa już zapewne dawno zapomniane, estetyka o której Tadeusz Konwicki mówił, współtworzy wyjątkowy klimat tamtej Litwy:
„Dożywała ona swoich dni w polszczyźnie wileńskiej, w pieśniach białoruskich, w przysłowiach litewskich, trwała jeszcze w ginącym obyczaju, w wybujałych chorobliwie na chwilę charakterach, w powolnej i gęstej dobroci ludzkiej. Odchodziła ona w niepamięć przez krajobraz pełen szalonych kwiatów, słodkich zapachów ziół, budzących tajemniczą grozę borów...”**
I oto z pamięci odwzorowany świat zatrzymał w sobie - jak kino - „wdzięk czasu”. [T. Konwicki]
----
Kiedy czytałam wywiad z Tadeuszem Konwickim, który dość sceptycznie wypowiadał się na temat stanu obecnego czytelnictwa, a mimo to chcącym myśleć z nadzieją o tym, że może jeszcze i za pięćdziesiąt lat ktoś odkryje twórczość jego, ktoś nań trafi, pomyślałam że z pewnością trafi, bo ta „własna estetyka” prędzej czy później się powtórzy.
----
* T. Konwicki „Kronika wypadków miłosnych”, Świat Książki, Warszawa 2006. s. 121-122.
** Tamże, s. 121.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.