Dodany: 01.10.2011 23:59|Autor: paren
"FIZYCY W LITERATURZE" – KONKURS nr 128
Przedstawiam Wam konkurs przygotowany przez Sherlocka:
Tematem konkursu są fizycy (i to niekoniecznie ci najsłynniejsi uczeni).
Fragmentów konkursowych jest trzydzieści.
Gdy już traficie autora fragmentu, to możecie oddać najwyżej pięć strzałów w tytuł. Jest sześćdziesiąt punktów do zdobycia (przy każdym fragmencie jest jeden punkt za autora i jeden punkt za tytuł). Jeżeli ktoś chce otrzymać podpowiedź "pierwszego typu" ("fragmenty o podanych numerach [...] pochodzą z utworów znajdujących się na liście twoich utworów ocenionych"), to niech napisze mi o tym w pierwszym mailu. Również w pierwszym mailu proszę mi napisać o ewentualnej chęci otrzymania podpowiedzi "drugiego typu" ("fragmenty o numerach [...] pochodzą z utworów, których wprawdzie nie widzę na liście twoich ocenionych utworów, ale za to widzę na tej liście przynajmniej jeden inny utwór tego samego autora").
Będę bardzo wdzięczny, gdy każdy Wasz mail będzie opatrzony tematem zawierającym Wasz nick biblionetkowy oraz liczbę wskazującą, który to już jest z kolei mail.
Konkurs trwa do 14 października 2011 roku włącznie (do 23.59).
Odpowiedzi proszę przysyłać na adres: [...] .
Inteligentne "mataczenia" na Forum są mile widziane!
Zapraszam do zabawy!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE:
1.
  - No, jakoś tam - odpowiedział [P.]. - Chociaż same podłączenia... Coś tu nam się zupełnie poplątało. Zaraz ci wytłumaczę. Dzisiaj w instytucie wysłali na Ziemię masę... Zresztą to wszystko wiesz. - [P.] pomachał przed swoją twarzą rozczapierzonymi palcami. - Oczekiwaliśmy Fali o wielkiej mocy, a tymczasem rejestruje się jakąś mizerniutką fontannę. Rozumiesz, o co chodzi? Taka mizerniutka fontanna... Malusieńka... - Przywarł do swego wideofonu tak, że na ekranie pozostało tylko ogromne, zmętniałe od bezsenności oko. Oko często mrugało. - Zrozumiałeś? - ogłuszająco zagrzmiało w głośniku. - Nasza aparatura rejestruje quasi-zerowe pole. Licznik Younga daje minimum... Można to zignorować. Pola ulmotronów wyrównują się w taki sposób, że rezonująca powierzchnia leży w ogniskowej hiperpłaszczyźnie, wyobrażasz sobie? Quasi-zerowe pole jest dwunastowymiarowe, odbiornik składa je według sześciu parzystych składowych. Ognisko jest więc sześciowymiarowe.
Robert pomyślał o [T.], jak cierpliwie siedzi na dole i czeka. [P.] bez przerwy brzęczał nad uchem, przysuwając się i odsuwając, jego głos to dudnił, to stawał się ledwie słyszalny i [R.], jak zawsze, bardzo szybko stracił wątek rozważań. Kiwał głową, malowniczo marszczył czoło, unosił i opuszczał brwi, ale absolutnie niczego nie rozumiał i z uczuciem nieznośnego wstydu myślał, że [T.] siedzi tam, na dole, z podbródkiem przyciśniętym do kolan, i czeka, aż on zakończy swoją ważną i niedocieczoną dla niewtajemniczonych rozmowę z czołowymi fizykami-zerowcami planety, aż wyjaśni czołowym fizykom-zerowcom swój zupełnie oryginalny punkt widzenia w sprawie, z powodu której niepokoją go tak późną nocą, i aż czołowi fizycy-zerowcy, dziwiąc się i kręcąc z niedowierzaniem głowami, zapiszą ten punkt widzenia w swoich notesach.
2.
Te ostatnie słowa potwierdzały przeczucia kolonistów. W życiu nieszczęśnika kryła się jakaś tajemnicza zbrodnia, może nawet odpokutowana wobec ludzi, ale z której nie zdołało go jeszcze rozgrzeszyć sumienie. W każdym razie winowajca miał wyrzuty sumienia, żałował za grzechy i nie czuł się godnym podania ręki uczciwym ludziom, a przecież nowi przyjaciele uścisnęliby serdecznie jego prawicę! Po zajściu z jaguarem nie powrócił już do lasu i od tego dnia przebywał w pobliżu [G.P.].
Co stanowiło tajemnicę jego życia? Czy wyjawi ją kiedykolwiek? Była to sprawa przyszłości. W każdym razie zgodnie postanowiono nigdy nie wypytywać go o nic i zachowywać się tak, jak gdyby nie wzbudzał żadnych podejrzeń.
Przez parę najbliższych dni życie kolonistów płynęło ustalonym trybem. [C.S.] i [G.S.] pracowali razem bądź jako chemicy, bądź jako fizycy. Reporter opuszczał inżyniera po to, by zapolować razem z [H.], gdyż ze względów bezpieczeństwa niewskazane było puszczać chłopca samego do lasu, należało bowiem zachować wszelką ostrożność. [N.] i [P.] mieli pełne ręce roboty.
3.
W kiosku „Ruchu” [D.] uzyskał zwięzłą informację, że „Głos” już się skończył. Bez zdziwienia odstąpił od okienka i w tym momencie ujrzał, jak od bocznej ściany kiosku odrywa się wysoki dryblas w skafandrze z kapturem. Dryblas wpadł na [D.], nadepnął mu na czubek lewej stopy, przeprosił uprzejmym basem patrząc sobie pod nogi i ruszył zgarbiony, zamyślony, wymachując teczką.
Było coś znajomego w tej dryblasowatej sylwetce i powolnych ruchach, pełnych namysłu. [D.] miewał często kłopoty z rozpoznawaniem swoich uczniów. Po pierwsze, źle widział, po drugie, ci młodzi ludzie wyglądali z daleka zupełnie jednakowo. W tym wszakże wypadku przed [D.] szedł oryginał. Dryblas nie miał na sobie półkożuszka ani dżinsów, ani kurteczki odsłaniającej okolice nerek. Najwyraźniej było mu wszystko jedno, co wciąga na grzbiet. Był ponadto krótko ostrzyżony i dopiero po tym szczególe [D.] poznał swego ucznia z Ib.
„[H.] - pomyślał. - Fizyk mówił, że chłopak zdolniacha, tylko niekomunikatywny”. Na lekcjach polskiego [H.] zaskakiwał [D.] krótkimi, celnymi uwagami, które mamrotał patrząc w bok. Wypracowania pisał przeciętne, pełne szczerego znudzenia, gdzieniegdzie tylko okraszone oryginalnymi zwrotami, które wymykały mu się jak gdyby mimo woli.
[D.] ze zdziwieniem stwierdził, że znalazł się ponownie na hałaśliwej ulicy Mickiewicza. Przed wielką kamienicą, na parterze której mieścił się Urząd Kontroli Prasy, nauczyciel stanął przejęty zdziwieniem. [J.H.] siedział na schodkach przed urzędem i najwyraźniej na coś czekał.
4.
[A.] zmarszczyła brwi i popatrzyła na mnie z namysłem.
  - Już wiem! Ale wtedy było chyba ze dwadzieścia osób. Większość dziennikarze i z kilkoma pracowałam. O którego ci chodzi?
  - O tego, który miał najbardziej wytrzeszczone oczy - sprecyzowałam stanowczo.
  - Najbardziej wytrzeszczone oczy to miał [V.], Duńczyk, który nie jest dziennikarzem, tylko fizykiem, i nie pracowałam z nim nigdy w życiu. Możliwe, że istotnie miał chorobę Basedowa.
  - Nie. Wybierz najbardziej wytrzeszczonego z polskich dziennikarzy.
  - Daję ci słowo, że nie wiem! Kogo ty możesz mieć na myśli?
  - Ale pamiętasz w ogóle, kto wtedy był? Znasz ich przecież! Przypomnij sobie, przyjechał z Polski ze dwa tygodnie wcześniej.
  - Czekaj - powiedziała [A.], myśląc bardzo intensywnie. - Zaintrygowałaś mnie. Poczekaj, niech pomyślę. Dwa tygodnie, mówisz? To nie mógł być [J.], bo przyjechał poprzedniego dnia. [S.] też nie, [S.] przecież znasz. [U.]?
5.
Powiedzmy, że pan Smith, urzędnik bankowy, mieszka z ciotką–purytanką, która ma sublokatorkę, w piętrowym domu o przedniej ścianie ze szkła, dzięki czemu uczony obserwator po drugiej stronie ulicy może obserwować wszystko, co się dzieje w środku. Niech wnętrze domku będzie „kosmosem”, który mamy badać. Ilość „układów”, dających się w tym kosmosie wyróżnić, jest praktycznie nieskończona. Można go np. rozpatrywać atomowo. Mamy wtedy zbiory molekuł, z których są zrobione krzesła, stoły, i ciała trzech osób. Ludzie poruszają się; chcemy przewidywać ich stany przyszłe. Ponieważ każde ciało składa się z ok. 10 do potęgi 25 molekuł, należałoby wykreślić trzy razy po 10 do potęgi 25 trajektorii tych molekuł, to jest ich torów czasoprzestrzennych. Nie jest to najlepsze podejście, bo zanim ustalimy tylko wyjściowe stany molekularne Smitha, panny i ciotki, minie około 15 bilionów lat, osoby te legną w grobie, a myśmy nie zdążyli odwzorować analitycznie pierwszego śniadania. Ilość rozpatrywanych zmiennych zależy od tego, co właściwie chcemy badać. Gdy ciotka schodzi po jarzynę do piwnicy, p. Smith całuje sublokatorkę. Teoretycznie dałoby się nawet w oparciu o analizę zachowania molekuł dojść, kto kogo pocałował, ale w praktyce, jakeśmy wskazali, prędzej zgaśnie słońce. Bylibyśmy niepotrzebnie gorliwi, bo wystarczy traktować nasz Kosmos jako układ złożony z trzech ciał. Występują w nim okresowo koniugacje dwu ciał, kiedy trzecie schodzi do piwnicy. Najpierw pojawia się w naszym Kosmosie Ptolemeusz. Widzi on, że dwa ciała łączą się przy oddalaniu się trzeciego. Stwarza zatem teorię, czysto opisową: rysuje odpowiednie cykle i epicykle, dzięki czemu wiadomo już z góry, jaką pozycję przybiorą dwa ciała górne, gdy dolne znajdzie się najniżej. Ponieważ tak się składa, że w samym środku kręgów, które wyrysował, jest zlew kuchenny, przypisuje mu własności wielce ważnego centrum Kosmosu. Wszystko się kręci dokoła zlewu.
Powoli astronomia rozwija się dalej. Przychodzi Kopernik, obala teorię zlewocentryczną, a po nim Kepler wykreśla znacznie prostsze od ptolemeuszowych tory trzech ciał. Następnie pojawia się Newton. Oświadcza on, że zachowanie się ciał zależy od ich wzajemnej atrakcji, tj. siły przyciągania. P. Smith przyciąga sublokatorkę, a ona jego. Gdy ciotka jest blisko, oboje kręcą się wokół niej, bo siła przyciągająca ciotki jest odpowiednio większa. Teraz umiemy już wszystko doskonale przewidywać. Nagle jednak zjawia się Einstein naszego Kosmosu, który poddaje teorię Newtona krytyce. Uważa on, że postulowanie działania jakichkolwiek sił jest zupełnie zbędne. Stwarza teorię względności, w której zachowanie się układu wyznacza geometria przestrzeni czterowymiarowej. „Przyciąganie erotyczne” znika tak samo, jak znika przyciąganie w prawdziwej teorii względności. Zastępuje je zakrzywienie przestrzeni wokół mas grawitujących (a w naszym przypadku - mas erotycznych). Wówczas schodzenie się torów p. Smitha i panny wyznaczają pewne krzywe, zwane erotodezyjnymi. Obecność ciotki wywołuje takie odkształcenie erotodezyjnych, że do zespolenia panny ze Smithem nie dochodzi. Nowa teoria jest prostsza, bo nie postuluje istnienia żadnych „sił”, wszystko sprowadza do geometrii przestrzeni, a szczególnie piękna jest jej generalna formuła (że energia całowania równa się iloczynowi z mas erotycznych przez kwadrat prędkości dźwięku, ponieważ zaledwie drzwi zatrzasną się za ciotką, i odgłos ten dojdzie do Smitha i panny, rzucają się sobie w ramiona).
Potem jednak przychodzą nowi fizycy, wśród nich Heisenberg. Stwierdzają oni, że wprawdzie Einstein dobrze przewidział stany dynamiczne układu (stan całowania, niecałowania itd.), ale dokładniejsze obserwacje, przy pomocy olbrzymich narzędzi optycznych, pozwalające obserwować poszczególne cienie rąk, nóg i głów, wykazują, że można tam wyróżnić takie zmienne, które teoria względności erotycznej pominęła. Nie kwestionują oni istnienia grawitacji erotycznej, ale obserwując drobne elementy, z których zbudowane są ciała kosmiczne (więc te ręce, nogi, głowy), dostrzegają indeterminizm ich zachowania. Np. ręce p. Smitha nie przybierają zawsze tej samej pozycji podczas stanu całowania. W ten sposób rozpoczyna się tworzenie nowej dyscypliny, zwanej mikromechaniką p. Smitha, ciotki i panny. Jest to teoria statystyczna i probabilistyczna. Deterministycznie zachowują się wielkie części układu (ledwo drzwi zamkną się za ciotką, a już Smith i panna, itd.), ale to jest wynik działania sumujących się prawidłowości indeterministycznych. Tu jednak otwierają się prawdziwe trudności, ponieważ nie można przejść od mikromechaniki Heisenberga do makromechaniki Einsteina. Ciała zachowują się deterministycznie jako całości, lecz zalecanki odbywają się rozmaicie. Grawitacja erotyczna nie wyjaśnia wszystkiego. Dlaczego Smith czasem bierze pannę pod brodę, a czasem nie? Mnożą się coraz to nowe statystyki. Nagle bomba: ręce i nogi wcale nie stanowią elementów ostatecznych, można je podzielić na ramiona, przedramiona, uda, łydki, palce, dłonie itd. Ilość „elementarnych cząstek” rośnie zastraszająco. Już nie ma żadnej jednolitej teorii ich zachowania i między ogólną teorią względności erotycznej a mikromechaniką kwantów (odkryto kwant pieszczoty) zieje przepaść nie do przebycia.
6.
  - Można wyliczyć kilka hipotez, jednak te najprostsze nie są najlepsze. Najbardziej banalna hipoteza zakłada, że próbki, jakie zostały odcięte z boków Całunu, nie były częścią oryginalnej tkaniny. Chciałbym tu przypomnieć, że Całun omal nie spłonął w pożarze w 1532 roku w kaplicy w Chambéry, i że fragmenty, które zostały wówczas uszkodzone, mogły być zreperowane. Kobiety, które podjęły się załatania płótna, były nadzwyczaj cierpliwe: pobożne mniszki, chcąc należycie wykonać swoje zadanie, były zdolne do tego, by szukać lnianych nitek o takim samym odcieniu, takim samym splocie i takiej samej grubości. Należy jednak odrzucić tę hipotezę, gdyż zakryta część nitki, między wątkiem a osnową, nie została wybielona. Tak samo wygląda to w przypadku próbek. A to oznacza, że próbki należały do wybielonej części tkaniny i że nie były naprawiane w późniejszym czasie.
  - Nie traćmy czasu na wszystkie hipotezy, które ze słusznych względów już pan odrzucił - odezwał się kardynał, marszcząc oczy pod wyjątkowo dzisiaj krzaczastymi brwiami. - Przejdźmy od razu do końcowego wniosku, jaki pan wysunął. Czeka mnie jeszcze inne spotkanie.
  - Problem polega na przełożeniu pomiaru węglem C-14 w konkretną datę. Kwestię tę trzeba przedstawić od podstaw. Czy Wasza Eminencja wie, skąd pochodzi ten słynny węgiel C-14, na którym się tutaj opieramy?
  - Nawet jeżeli wiem, proszę mówić tak, jakbym nie wiedział - usprawiedliwił się kardynał, lekko wzdychając.
Théo machinalnie zwilżył usta. Przedstawić podstawy fizyki jądrowej następcy kardynała Bellarmino było oczywiście punktem szczytowym jego egzystencji. Nie mógł się powstrzymać, by nie wymachiwać palcem wskazującym.
  - Węgiel występuje w postaci sześciu izotopów. Pozwolę sobie przypomnieć, że mówimy tu o izotopach, które są węglem w chemicznym sensie tego słowa. Tymczasem jądro, posiadające zawsze sześć protonów, może zawierać mniej lub więcej neutronów - od czterech do dziewięciu - które określają sześć izotopów ponumerowanych od 10 do 15. Izotopy C-12 i C-13 są stabilne, wszystkie pozostałe szybko się rozkładają z wyjątkiem węgla C-14, którego czas połowicznego rozpadu wynosi pięć tysięcy siedemset trzydzieści lat. Pospolitym węglem jest węgiel C-12, który stanowi około dziewięćdziesiąt dziewięć procent całego węgla występującego na naszej planecie.
Théo, jako znakomity profesor, spojrzał odruchowo na kardynała, chcąc upewnić się, że duchowny śledzi tok jego wypowiedzi. Z jego niewzruszonej twarzy jednak niczego nie wyczytał. Nie mając pewności, wyjaśnił:
  - Czas połowicznego rozpadu oznacza, że jeżeli posiadamy próbkę zawierającą jeden gram węgla C-14, wówczas jego połowa, czyli pięćset miligramów przekształci się w węgiel C-12 po pięciu tysiącach siedmiuset trzydziestu latach. Skoro znamy początkowy stosunek węgla C-12 do węgla C-14, potrafimy oszacować wiek próbki, mierząc w danym momencie stosunek między tymi dwoma izotopami. Jeżeli chodzi o roślinę, na przykład len, możemy wyznaczyć rok jego zbioru. Węgiel, który występuje w roślinie, pochodzi z atmosfery. Innymi słowy, kiedy zrywamy roślinę, znamy aktualny stosunek izotopów w atmosferze. Stosunek ten stale będzie się zmniejszał wraz ze starzeniem się tkaniny, w miarę jak węgiel C-14 będzie przekształcał się w węgiel C-12. Znane jest prawo rozpadu, dlatego można wyznaczyć rok zbioru lnu, mierząc stosunek izotopów.
Kardynał wtrącił:
  - Jeżeli węgiel C-14 rozkłada się w takim tempie, to jak to możliwe, że pozostaje jeszcze w atmosferze? Musi zatem istnieć jakieś źródło tego izotopu, jak go pan nazywa, profesorze.
Théo był zaskoczony. Nie docenił swego rozmówcy. Mimowolnie klasyfikował specjalistów z różnych dziedzin według hierarchii pewnej drabiny: na jej szczycie stali fizycy i matematycy, środkowe szczeble zajmowali sędziowie i lekarze, a najniższe filozofowie, socjolodzy i teolodzy. Kryterium takiej klasyfikacji stanowiła naukowa jakość prowadzonych badań, ich przydatność społeczna oraz inteligencja badaczy. Czasami czuł się zażenowany z powodu takiego rodzaju pedantycznego rasizmu, ale rozmowy, jakie prowadził z różnymi kolegami, stale utwierdzały go w tej haniebnej opinii. Mile rozczarowany, jak mawiano w jego kraju, spojrzał na swego rozmówcę mniej surowym okiem i wyjaśnił:
  - Azot. W każdym jądrze azot z atmosfery zawiera siedem neutronów. Bombardowany promieniami kosmicznymi, przekształca się w atom węgla C-14. Wasza Eminencja może sprawdzić równanie.
Nie czekając na przyzwolenie, złapał notes leżący na biurku i napisał równanie przedstawiające reakcję jądrową. Wyrwał następnie kartkę i podał ją kardynałowi, który spoglądał na nią niczym kura, która wysiedziała jajka kaczki.
  - A zatem przez cały czas ilość węgla C-14 występującego na naszej planecie, a dokładnie jego stosunek do masy węgla C-12, jest prawie niezmienna, ponieważ tyle samo się go tworzy, ile rozpada. Można to porównać do wanny, do której wlewa się tyle samo wody, ile z niej wylewa. Choć właściwie nie jest tak do końca, gdyż Słońce posiada cykle, w czasie których jego aktywność się zmienia. Chodzi tu jednak o drugorzędny skutek, który da się skorygować dzięki powszechnie znanym krzywym kalibracyjnym. Występują także zjawiska biologiczne wpływające na różne osiadania węgla C-14 w zależności od gatunku rośliny, jednak tego typu korekty są powszechnie uwzględniane. Zastrzeżenia, o których mówię, nie mogą prowadzić do sfałszowania głównego wyniku. Wszystkie konieczne korekty zostały dokonane, dlatego zawartość węgla C-14 w badanej próbce z Całunu odpowiada zawartości tego węgla we włóknach lnu zebranych na początku czternastego wieku. Chyba że...
  - Chyba że co? - zapytał kardynał.
  - Chyba że len został zebrany w pierwszym wieku, ale jakieś zjawisko pasożytnicze zmieniło zawartość węgla C-14.
  - A jakie? - zapytał kardynał wyraźnie pochłaniający każde słowo wypowiadane przez Théo.
  - Można pomyśleć tu o jakimś zakażeniu, to znaczy o ciałach obcych, grzybach, pleśniach, pyłach, sadzy, które osiadły na Całunie w późniejszym czasie, a zatem wypaczyły pomiar. Jednak bardzo staranne oczyszczanie próbek i ich kontrola pod mikroskopem eliminuje to źródło błędu. Dużo prościej i pewniej jest dopuścić chwilowo hipotezę, iż Całun jest autentyczny, zamiast odrzucać ją a priori, co robi większość moich drogich kolegów, którzy swą pracą starają się udowodnić, że Całun jest średniowiecznym fałszerstwem. Wśród osób przeprowadzających pomiary jestem jedyną osobą wierzącą. Patrzę więc na to wszystko ze szczególnego punktu widzenia. Nie oznacza to jednak, że będę próbował fałszować pomiary, ale dzięki temu, w co wierzę, postaram się jasno wszystko wyjaśnić.
Théo udało się stworzyć i podtrzymać napięcie, które zawsze stosował na wykładach, i z którego słynął. Kardynał nie ośmielił się mu przerwać, za to obrzucał go coraz bardziej przenikliwym spojrzeniem.
  - Jeżeli mamy do czynienia z prawdziwym całunem, oznacza to, że okrywał on ciało Jezusa przed Jego zmartwychwstaniem. Absurdem byłoby twierdzić, że zjawisko zmartwychwstania w ogóle nie zmieniło fizycznego środowiska ciała, które, jeżeli wierzyć Ewangeliom, całkowicie się ulotniło.
  - Ewangelie niczego takiego nie mówią, panie profesorze - przerwał wzburzony kardynał.
  - Ewangelie zaświadczają, że grób był pusty, i że całun był pusty - odrzekł podekscytowany Théo. - Eminencjo, albo ciało Jezusa znikło za sprawą jakiegoś człowieka i wtedy, jak słusznie mówi św. Paweł, obaj jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania, bo uwierzyliśmy w oszustwo, albo też ciało Jezusa opuściło nasz świat w wyniku jakiegoś nieznanego nam zjawiska, które nigdy już się nie powtórzyło, ale do którego może dojść w naszej rzeczywistości. Materia bowiem może zniknąć. Nie jest to sprzeczne z naszą wiedzą na temat fizyki: codziennie w akceleratorach znikają cząstki materii, gdy napotykają cząstki antymaterii, wytwarzając przy tym jakąś energię. Oczywiście te doświadczenia, które są przeprowadzane w bardzo szczególnych warunkach temperaturowych, ciśnieniowych i szybkościowych niczego nie wyjaśniają na temat tego, co zdarzyło się między piątkowym wieczorem 7 kwietnia 30 roku a niedzielnym porankiem 9 kwietnia. Ale dzięki nim ktoś, kto jest zarazem fizykiem i katolikiem, widzi tajemnicę Wielkiej Nocy niekoniecznie jako coś niesamowicie nadzwyczajnego, co podtrzymują popularne tradycje. Głęboko wierzę w zmartwychwstanie Jezusa, dlatego jestem zmuszony przyjąć hipotezę, która zakłada, że w wyniku promieniowania całun Chrystusa mógł doznać jakiejś przemiany. Jeżeli to nieznane zjawisko wyraźnie podniosło początkową proporcję węgla C-14 w Całunie, wówczas nie dziwi fakt, że podczas pomiaru dwa tysiące lat później len sprawia wrażenie, iż pochodzi z późniejszej epoki.
7.
  - Nad czym pracuję? - zapytał z jadowitą satysfakcją. - Proszę cię bardzo, mogę opowiedzieć ci ze szczegółami. Dla ciebie jako dla biologa będzie to wyjątkowo interesujące. Wczoraj rano ruszyłem wreszcie z martwego punktu. Okazuje się, że przy najbardziej ogólnych założeniach dotyczących potencjalnej funkcji, moje równania ruchu poza całką energii i całkami pędu mają jeszcze jedną całkę, a więc coś w rodzaju uogólnienia ograniczonego zagadnienia trzech ciał. Jeśli równania ruchu zapisać w formie wektorowej i zastosować przekształcenie Hartwiga, to całkowanie objętości można przeprowadzić do końca i cały problem sprowadza się do równań całkowo-różniczkowych typu Kołmogorowa-Fellera...
Ku jego ogromnemu zdumieniu [W.] nie przerwał. Przez moment [M.] wydawało się nawet, że połączenie zostało przerwane.
  - Słuchasz mnie? - zapytał.
  - Tak, tak, słucham bardzo uważnie.
  - A może mnie nawet rozumiesz?
  - Powoli sobie przyswajam - rześko powiedział [W.] i w tym momencie [M.] po raz pierwszy pomyślał, jaki on ma dziwny głos. Nawet się wystraszył.
  - [W.], czy coś się stało?
  - Gdzie? - zapytał [W.], znowu po maleńkiej przerwie.
  - Gdzie!... z tobą oczywiście! Przecież słyszę, że jesteś jakiś nie taki... Ty co, nie możesz swobodnie mówić?
  - Ale gdzie tam, stary. Nie ma sprawy. Dobra. Upał mnie zmęczył. Znasz kawał o dwóch kogutach?
  - Nie znam. No?
[W.] opowiedział kawał o dwóch kogutach - bardzo głupi, ale dosyć śmieszny. Jakiś taki kawał zupełnie nie w stylu [W.]. [M.] oczywiście słuchał i w odpowiednim momencie zachichotał, ale niejasne wrażenie, że z [W.] nie wszystko jest porządku, ten kawał tylko umocnił. Pewnie znowu pokłócił się ze Swietłaną, pomyślał niepewnie. Znowu mu uszkodzili ektodermę. I wtedy [W.] zapytał:
  - Słuchaj, [D.]... [S.] - to nazwisko nic ci nie mówi?
  - [S.]? [A. P.]? Mam takiego sąsiada, mieszka naprzeciwko, na tym samym piętrze... A bo co?
[W.] przez jakiś czas milczał. Nawet sapać przestał. W słuchawce słychać było tylko ciche pobrzękiwanie - na pewno podrzucał w dłoni kolekcję swoich dziesięciokopiejkówek. Wreszcie powiedział:
  - A co on robi, ten twój [S.]?
  - Zdaje się, że jest fizykiem. Pracuje w jakimś ogromnie tajnym instytucie. Ściśle tajnym. A ty skąd go znasz?
  - A ja go w ogóle nie znam - z niepojętą irytacją odparł [W.] i w tym momencie zadźwięczał dzwonek do drzwi.
8.
MÖBIUS Żeby pożegnać moją żonę i dzieci. Pożegnać na zawsze.
SIOSTRA MONIKA W taki straszny sposób?
MÖBIUS To był sposób najbardziej humanitarny. Można się najłatwiej pozbyć przeszłości zachowując się jak obłąkaniec, skoro już ktoś się znalazł w domu wariatów: moja rodzina będzie mnie mogła zapomnieć z czystym sumieniem. Moje zachowanie odebrało im na zawsze chęć zobaczenia mnie znowu. Skutki tego, jeżeli o mnie chodzi, są nieważne, liczy się tylko życie poza zakładem. Obłęd musi kosztować. Przez piętnaście lat płaciła moja poczciwa Lina nieludzkie sumy, trzeba było wreszcie położyć kres temu wszystkiemu. Ta chwila była odpowiednia. Salomon wyjawił mi to, co miał do wyjawienia, system wszelkich możliwych odkryć jest już jasny, ostatnie stronice podyktowane, a moja żona znalazła sobie nowego męża, dzielnego misjonarza Rose. Niech siostra będzie zupełnie spokojna, siostro Moniko. Wszystko w porządku. (Chce odejść)
SIOSTRA MONIKA Pan postępował planowo.
MÖBIUS Jestem fizykiem.
(Kieruje się do swego pokoju)
SIOSTRA MONIKA Proszę pana!
MÖBIUS (przystaje) Co, siostro Moniko?
SIOSTRA MONIKA Chciałabym z panem pomówić.
MÖBIUS Proszę.
SIOSTRA MONIKA Chodzi o nas oboje.
MÖBIUS Siadajmy.
(Siadają. Ona na sofie, on na krześle, z lewej strony)
SIOSTRA MONIKA My też musimy się ze sobą pożegnać. Na zawsze.
MÖBIUS (przestraszony) Opuszcza mnie siostra?
SIOSTRA MONIKA Taki jest rozkaz.
MÖBIUS Co się stało?
SIOSTRA MONIKA Przenoszą mnie do głównego gmachu. Od jutra będą tu sprawowali opiekę pielęgniarze. Siostrom do tej willi wstęp będzie wzbroniony.
MÖBIUS Z powodu Newtona i Einsteina?
SIOSTRA MONIKA Na żądanie prokuratora. Pani doktor zlękła się, że będą kłopoty i ustąpiła. (Milczenie. Möbius przygnębiony)
9.
Sturmbannführer milczał. Przyglądał się uważnie [K.].
  - Mam znakomity pomysł - rzekł wreszcie.
  - Jaki?
  - Poczekaj... - widocznie jednak wahał się jeszcze. - Pamiętaj, że ja nie lubię żartów. Obserwuję cię od dawna, [H.]... I myślę sobie niekiedy, że warto by poszukać w twojej przeszłości...
Najpierw groźby - pomyślał [K.].
  - To nie ze mną - rzucił ostro. - Możesz szukać, czego chcesz. I powiedz swemu [G.], żeby przestał za mną łazić...
  - To także wiesz. Nie obrażaj się. Proponuję przymierze, nie wojnę...
  - Mów, o co chodzi.
  - To dość skomplikowane, mój drogi... Słyszałeś o profesorze Glassie?
Glass? Oczywiście: słyszał. Znany fizyk niemiecki, mieszkał właśnie tu, w Kolbergu. Prowadził jakieś badania, o których [K.] wiedział stanowczo zbyt mało, i kierował fabryką produkującą elementy sterownicze do V-l i V-2. O tym [K.] wiedział i pamiętał. Dlaczego [B.] wymienił nazwisko Glassa? Jeśli to nie prowokacja, rzecz wydawała się interesująca.
  - Słyszałem - rzekł. - Mów jaśniej.
10.
Dziś [J.] wyrwała mnie do odpowiedzi. Fizyka. Patrzyłam na nią jak baran na wodę.
  - No - poganiała mnie - przypomnij sobie!
A ja nawet nie wiedziałam, co mam sobie przypomnieć.
  - Nie wiem, pani profesor! - przyznałam się wreszcie.
  - Co się z tobą dzieje, [M.]? Jest mi strasznie przykro, ale muszę postawić ci minus. To było bardzo proste pytanie! Czy wszystkie wiadomości z zeszłego roku tak dokładnie wywietrzały ci z głowy?
[J.] jest bardzo równa babka, więc przyznałam otwarcie:
  - Ja w ogóle nie wiem, o co pani mnie pytała.
  - Nie uważałaś? Wiecznie nabijacie sobie łepetyny jakimiś głupstwami! - rozgniewała się nagle. - Dopiero pod koniec roku popłoch! Ciekawa jestem, o czym ty myślisz na fizyce? O nowej sukience, co?
  - Nie, pani profesor - odpowiedziałam patrząc [J.] prosto w oczy. - Myślałam o swoim nowym domu, nowym ojcu i nowym bracie.
  - Co ty mówisz? - zdumiała się [J.]. - Nie wiedziałam nawet, że twoja mama spodziewa się dziecka!
  - Ja też nie wiedziałam, pani profesor! - wysiliłam się na dowcip. - Mój nowy brat będzie starszy ode mnie.
11.
  - Czyż nie dostałeś piątki? - zagrała urażoną. - Jako jedyny w szkole! To się nie liczy? To mało?
  - No oczywiście, że mało - odrzekłem z pretensją w głosie niczym skrzywdzony kochanek. - O wiele, o wiele za mało! Komuś, kto marzy i pisze, nie na stopniu zależy.
  - A na czym? - zrobiła „dzióbek” i jęła delikatnie dmuchać na skaleczenie. - O czym marzy, kto pisze? Nie o uznaniu? O sławie?
  - Nie tylko i nie głównie. I nie na tym etapie, na jakim ja się znajduję.
  - C’est-à-dire?
  - Edukacji. Stawiania pierwszych kroków. W takim okresie potrzeba czegoś całkiem innego.
  - Quoi?, j’aimerais le savoir.
  - Nauki. Pomocnej ręki.
  - Nie uczę cię? Nie pomagam? - przyłożyła do rany większy kawałek waty i przycisnęła go mocno, by zatamować krwotok.
  - Nie tak, jak tego pragnie miłośnik filologii i adept de belles-lettres. Nie tak, jak na przykład nasz fizyk robi to z [R.G.].
  - A jak i c o on z nim robi? - rzekła z błazeńską zgrozą.
  - Jak to co! - odfuknąłem. - Program drugiego roku studiów uniwersyteckich. Mechanikę kwantową i teorię względności. Zostaje z nim po lekcjach. Spotykają się w domu. Jeżdżą na jakieś sympozja i olimpiady fizyczne.
  - Niestety, olimpiady romanistycznej nie ma, nic na to nie poradzę.
  - Lecz jest literatura, o której można mówić. I którą można czytać... Jak Francesca z Paolem   - dodałem nieco ciszej.
12.
[K.] urywa grę w pół taktu i mówi ze złością:
  - Co się tak na mnie bez przerwy gapisz!
  - Dopiero co spojrzałam - mówię. - Bo nie wiedziałam, jak to rozwiązać, więc się zamyśliłam i podniosłam oczy...
  - Już dobrze, cicho!
Znów zaczyna grać. Aż huczy w pokoju od muzyki, aż czuję ją na swoim ciele, jakby wichrem wiało z głośników. Pochylam się nad zeszytem [K.]. Swoje lekcje odrobię później, w domu. Od początku tygodnia [K.] zupełnie nie ma głowy do nauki. W poniedziałek dostała dwóję z matematyki. Chyba znów by przestała przychodzić do szkoły, gdybym nie odrabiała za nią lekcji i gdybym jej ciągle nie prosiła, żeby przychodziła. Obiecałam jej mamie, że ją przypilnuję. To robię, co mogę. W szkole muszę na nią bez przerwy uważać, żeby się nie pokłóciła z nauczycielami, bo ciągle jest rozdrażniona i o byle co robi mi awantury. Wczoraj pani od fizyki wywołała ją do tablicy, a ja dobrze wiedziałam, że akurat nic nie umie, i strasznie się bałam, że się zaraz z panią pokłóci, bo i pani [Z.] jest okropnie nerwowa. Więc nagle zaczęłam jęczeć, złapałam się za brzuch i upadłam na podłogę. Tak strasznie jęczałam i zwijałam się z bólu, że pani chciała lecieć dzwonić po pogotowie, ale na szczęście zadzwonił dzwonek i zaraz mi przeszło, i [K.] na ten raz była uratowana. Nauczyłam się podrabiać charakter jej pisma. To było bardzo trudne, bo ja, jako ja, to stawiam równiutkie literki, a [K.] każda literka inna, raz pochylona w lewo, raz w prawo, raz duża, a raz taka malutka, że nie wiadomo, czy to literka, czy może kropka. Ale w końcu się nauczyłam i to tak, że nawet [K.] nie wie, co ona pisała, a co ja.
Za to teraz ja, gdy odrabiam swoje lekcje, to ciągle się zapominam i nieraz zdarzy mi się, że postawię na kartce takiego kulfona, że aż wstyd.
13.
  - Ten koszmarny scenariusz wcale nie jest tak bardzo naciągany, zwłaszcza jeśli Amerykanie pewnego dnia odkryją, że każdego roku muszą poświęcić miesiąc pracy, aby można było spłacać odsetki naszym wierzycielom, których większość pochodzi z Japonii. Czy w takiej sytuacji Japończycy by się martwili? Z pewnością nie, zwłaszcza jeżeli za naciśnięciem guzika mogliby wysadzić dowolne miasto świata, powiedzmy w czasie porannych wiadomości radiowych. Czy teraz jest jasne, po co się tu zebraliśmy? Musimy ich powstrzymać, odnajdując ukryte głowice i przejmując kontrolę, zanim oni się o tym dowiedzą. To zadanie grupy „[B.]”. [S.] jest oficerem Krajowej Agencji Bezpieczeństwa, [T.] zaś fizykiem atomowym, specjalistą od pomiarów promieniotwórczości. Zespół „[H.]”, w którego skład wchodzą [J.] i [R.], czołowi agenci CIA, skupi się na poszukiwaniach źródła bomb oraz centrum dowodzenia kontrolującego systemy detonacji. Czy to wygląda na koszmar? Niewątpliwie, ale życie pięciuset milionów ludzi zamieszkujących kraje konkurujące z Japonią zależy od tego, co my, zgromadzeni przy tym stole, zdołamy osiągnąć w ciągu najbliższych kilku tygodni. W swojej mądrości, która wynika raczej z ignorancji, nasz Departament Stanu nie wyraził zgody na potajemną obserwację tego, co dzieje się w zaprzyjaźnionych państwach. Jak żołnierze na pierwszej linii frontu, tworzący system wczesnego ostrzegania, zmuszeni jesteśmy działać w ukryciu i ginąć w zapomnieniu. Syreny alarmowe mogą zawyć w każdej chwili i czy pan wierzy, czy nie, panie [P.], właśnie nasz MZB stanowi ostatnią deskę ratunku przed globalną katastrofą. Czy to dla pana jasne?
14.
  - Pańska znajomość gramatyki jest bez zarzutu - oświadczył profesor [H.], przyglądając się chłopcu przez grube okulary - z innych jednak przedmiotów nie umie pan nic, dosłownie nic, w zakresie zaś historii Stanów Zjednoczonych niewiedza pańska jest wprost przerażająca; tak, nie podobna inaczej tego określić - przerażająca. Radziłbym panu...
Tu profesor [H.] przerwał, a wpatrując się tępo w [M.] wyglądał równie martwo i nieżyczliwie jak którakolwiek z jego probówek. Zajmował on stanowisko nauczyciela fizyki w szkole średniej, miał liczną rodzinę, mizerną pensyjkę oraz doborowy zasób wiadomości wykutych na pamięć.
  - Tak jest, panie profesorze - odrzekł pokornie [M.], żałując szczerze, że na miejscu profesora [H.] nie siedzi w tej chwili uprzejmy bibliotekarz z czytelni,
  - Radziłbym też panu wrócić jeszcze na jakie dwa lata do szkoły powszechnej. Żegnam pana.
[M.] nie stropił się zbytnio swym niepowodzeniem, chociaż zdziwił go wyraz twarzy [R.], jawnie zgnębionej wiadomością o radzie udzielanej przez profesora [H.]. Rozczarowanie jej było tak widoczne, że i [M.] sam począł się martwić złym wynikiem egzaminu, niemal wyłącznie jednak z jej powodu.
  - Widzi pan, że miałam słuszność - odezwała się wreszcie. - Umie pan znacznie więcej niż którykolwiek z uczniów wstępujących do szkoły średniej, a mimo to nie może pan zdać egzaminu. Dzieje się tak dlatego, że wiadomości posiadane przez pana są fragmentaryczne i przypadkowe. Brak panu metody, którą zyskać można tylko pod kierunkiem wytrawnych nauczycieli. Musi pan otrzymać solidne podstawy. Profesor [H.] ma słuszność, a ja na pana miejscu zaczęłabym uczęszczać do szkoły wieczorowej. W półtora roku mógłby pan zdobyć wiadomości odpowiadające kursowi dwuletniemu. Poza tym będzie pan w ten sposób miał możność pisania w dzień, a gdyby to nie dało panu dostatecznych środków utrzymania, znajdzie pan sobie z łatwością jakieś stałe dzienne zatrudnienie.
Jeżeli będę miał dnie zajęte pracą zarobkową, a wieczory nauką, to kiedy mam widywać ciebie? - nasunęła się [M.] myśl, której jednak nie wypowiedział. Zamiast tego rzekł tylko:
  - Chodzenie do szkoły wieczorowej wydaje mi się zajęciem śmiesznie dziecinnym. Nic bym sobie z tego nie robił, gdybym czuł, że mi się to opłaci. Nie sądzę jednak, żeby się opłaciło. Sam nauczę się wszystkiego prędzej, niż zdołają mnie nauczyć inni. Byłaby to tylko strata czasu - tu pomyślał o [R.] i o pragnieniu zdobycia jej - a mnie nie wolno marnować ani chwili. Nie mam ich przecież zbyt wiele.
15.
Fizyk [L.V.] poczuł swąd przypalanego własnego ciała. Spojrzał z przerażeniem na pochylającą się nad nim ciemną postać.
  - Czego chcesz?!
  - La chiave - odparł chrapliwy głos. - Hasło.
  - Ale... ja nie...
Napastnik ponownie przycisnął do jego piersi biały, rozżarzony przedmiot, wbijając go jeszcze głębiej. Rozległ się syk palącego się ciała.
  - Nie ma żadnego hasła! - krzyknął [V.] pod wpływem straszliwego bólu. Czuł, że powoli odpływa w nieświadomość.
Postać przeszyła go wzrokiem pełnym nienawiści.
16.
Bykow zrobił głęboki wdech i zaczesał dłonią sterczące na czubku głowy włosy. Krajuchin wyciągnął z biurka złożoną we czworo kartkę i znów zaczął mówić:
  - Przy sposobności coś o obowiązkach. Wszyscy je znacie, ale... ja tak, dla przypomnienia, przeczytam jeszcze raz. „Jermakow - kierownik wyprawy, dowódca statku, fizyk, biolog i lekarz. Spicyn - pilot, radiotelegrafista, nawigator i mechanik pokładowy. Krutikow - nawigator, cybernetyk, pilot i mechanik pokładowy. Jurkowski - geolog, radiotelegrafista, biolog. Dauge - geolog, biolog. Bykow - inżynier mechanik, chemik, kierowca transportera, radiotelegrafista".
  - Specjalista od pustyń - szepnął Dauge.
Bykow niecierpliwie wzruszył ramionami.
  - A teraz coś jeszcze... - Krajuchin wstał i oparł się dłońmi o biurko. - Kilka słów o zagadce, o „zagadce Tachmasiba"...
  - O Boże! - żałośnie szepnął Krutikow.
  - Co powiedzieliście? - zwrócił się do niego Krajuchin.
  - Nic ważnego.
  - Zapewne chcieliście powiedzieć, że mit o „zagadce Tachmasiba" zanudził już was na śmierć?
  - Niezupełnie tak... ale... - Krutikow poruszył się zażenowany i zerknął na Jermakowa.
  - Ale coś w tym rodzaju. Wróćmy jednak do sprawy. W kierownictwie Akademii znaleźli się ludzie, którzy zainteresowali się tym problemem i prosili, aby włączyć go w prace waszej ekspedycji i rozszyfrować tę „zagadkę".
  - To oczywiste... - z uśmiechem dorzucił Krutikow.
  - Nie zgodziłem się na to, biorąc pod uwagę wasze i tak już bardzo napięte plany. Jednakże, ponieważ będziecie pracować w pobliżu Golkondy, zwracam się do was z prośbą, abyście zwrócili uwagę na wszelkie zjawiska, które w najmniejszym choćby stopniu przypominałyby to, co wiemy... czego dowiedzieliśmy się od ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Zrozumieliśmy się?
Wszyscy milczeli. Tylko Jermakow rzucił półgłosem:
  - Niestety, ogólnie przyjęła się opinia, że dziwne przygody Tachmasiba to mit. A przecież jego śmierć nie jest mitem...
  - Mógł zginąć z tysiąca innych powodów - powiedział Dauge.
  - Całkiem możliwe. Lecz nie należy zapominać, że „czerwony krąg", wszystko jedno, co się za tymi słowami kryje, istnieje rzeczywiście i stał się przyczyną jego zguby.
17.
[G.] zastanowiła się, czy aby nie zdąży wyskoczyć po zakupy przed pójściem do szkoły, ale zaraz pożałowała czasu. Na dziś zapowiedziano klasówkę z fizyki. Fizyk, wicedyrektor [P.], oświadczył stanowczo, że jeśli [B.] nie zjawi się, by przy pomocy pracy klasowej poprawić swój niedostateczny, może się spodziewać takiejż oceny na okres. Było więc oczywiste, że [G.] pójść musi, i równie oczywiste, że każdą sekundę teraz powinna wykorzystać na powtarzanie materiału. Po zakupy pójdzie ojciec.
„Jakoś to będzie” - pomyślała [G.], usiłując wykrzesać z siebie nieco optymizmu. Lecz w głębi jej duszy narastało z wolna poczucie miażdżącej klęski. Te zakupy to była zła wróżba. Na pewno i z klasówką coś się nie uda. [G.] nienawidziła fizyki - po pierwsze dlatego, że [P.] był tłusty, dokuczliwy i nie cierpiał sportowców, a po drugie, ponieważ nie rozumiała paskudztwa ani w ząb. Wielokrotnie się zastanawiała, po jakiego czorta każą jej uczyć się tych hermetycznych bredni, które - zważywszy jej zainteresowania - z pewnością nie przydadzą się nigdy w życiu. Postanowiła już dawno, że pierwszego dnia po maturze uda się do parku i tam, pośrodku trawnika, urządzi publiczne spalenie zeszytów, notatek i podręczników od fizyki. Dopiero wówczas, jak sądziła, będzie mogła poczuć się naprawdę dorosła.
18.
  - Pan jesteś [T.]? - rzekł wreszcie, kiedy się tego najmniej spodziewałem. Przytaknąłem głową. - [I.T.]? Ten... podróżnik? - upewnił się raz jeszcze, pochylony do przodu. Patrzał na mnie nieufnie.
  - Ależ tak - powtórzyłem. - Któż inny mógłby być w moim mieszkaniu?
  - Mogłem się pomylić o piętro - mruknął, jakby zajęty czymś innym, daleko ważniejszym.
Nagle wstał. Odruchowo dotknął surduta, zamierzał go wygładzić, lecz jakby uświadomiwszy sobie płonność tego zamiaru - nie wiem, czy najlepsze żelazka i krawieckie zabiegi zdołałyby pomóc jego odzieniu, sfatygowanemu do ostateczności - wyprostował się i rzekł:
  - Jestem fizykiem. Nazywam się [M.]. Słyszał pan o mnie?
  - Nie - odparłem. Istotnie nigdy o nim nie słyszałem.
  - To nie ma znaczenia - mruknął raczej do siebie niż do mnie.
Robił wrażenie ponurego, ale to było zamyślenie: ważył w sobie jakąś decyzję, powziętą już przedtem, która spowodowała jego wizytę, lecz teraz owładnęły nim nowe wątpliwości. Widziałem to z jego ukradkowych spojrzeń. Miałem wrażenie, że nienawidzi mnie - za to, co chce, co musi mi powiedzieć.
  - Zrobiłem odkrycie - wyrzucił nagle schrypniętym głosem. - Wynalazek. Takiego jeszcze nie było. Nigdy. Nie musi mi pan wierzyć. Nie wierzę nikomu, więc nie ma potrzeby, żeby mnie ktokolwiek wierzył. Wystarczą fakty. Udowodnię to panu. Wszystko. Ale - nie jestem jeszcze całkiem...
  - Pan się obawia? - poddałem tonem życzliwym i uspokajającym. To są jednak szalone dzieci, obłąkane, genialne dzieci - ci ludzie. - Obawia się pan kradzieży, zdrady, co? Może pan być spokojny. Ten pokój widział już i słyszał o wynalazkach...
19.
  - Czy można znaleźć kogoś sympatyczniejszego i bardziej odpowiedniego dla [H.] niż ten młody uczony, który przy licznych sposobnościach okazywał nam tyle względów?
  - I zachowywał się tak poważnie w stosunku do niej...
  - Istotnie, trudno o lepszego. Wykształcony, absolwent uniwersytetów w Oksfordzie i Edynburgu...
  - Fizyk jak Tyndall...
  - Chemik jak Faraday...
  - Znający dokładnie przyczyny wszechrzeczy tego świata...
  - I którego nie zaskoczy pytanie na żaden temat...
  - Potomek świetnej rodziny z hrabstwa Fife, no i posiadacz majątku dostatecznego, żeby...
  - Nie mówiąc już o bardzo, na mój gust, przyjemnej powierzchowności, nawet z tymi okularami w aluminiowej oprawie...
Gdyby okulary tego bohatera miały oprawkę ze stali, z niklu czy nawet złota, bracia [M.] nie dostrzegliby w tym niestosowności. Albowiem te przyrządy optyczne pasują zaiste do młodych uczonych, podkreślając niejako poważny wyraz twarzy.
Ale czy ten absolwent wyżej wzmiankowanych uniwersytetów, ten fizyk, ten chemik będzie odpowiadał pannie [C.]?
20.
[J.] jęknął tak, że aż wszyscy na niego spojrzeli. Skrzywił więc twarz w grymasie i chwycił się za bok. Co o tym myśli, mógłby powiedzieć chyba tylko [R.], jednakże - właśnie jemu nie mógł tego powiedzieć. Siedział więc dalej z miną pełną pokory i uwagi. Oto na co musi tracić cenne chwile tego swojego wybłaganego miesiąca!...
  - Nie trzeba tracić czasu na dowodzenie, że materia jest substancją wszystkiego, co istnieje! - huknął prelegent. - Materia jest niezniszczalna, to niewątpliwe! i są na to dowody naukowe. Na przykład, spróbujmy zasiać w ziemi ziarno - czy ono tym samym znika? Ależ nie! Przekształca się w roślinę, w dziesięć podobnych ziaren. Była sobie kałuża - słońce ją wysuszyło. No to co, czy woda zniknęła? Oczywiście, że nie!! Woda przekształciła się w obłok, w parę! Ot co! Tyko podły sługa burżuazji, dyplomowany lokaj klechów, fizyk [O.] miał czelność twierdzić, że „materia znika”. Ależ z tego nawet dzieci się śmieją! Genialny Lenin w swoim nieśmiertelnym dziele „Materializm i empiriokrytycyzm” w oparciu o najbardziej postępowy światopogląd obalił te bajędy [O.] i zapędził go w kozi róg!
[J.] pomyślał: a gdyby tak ze stu takich prelegentów wcisnąć w te krzesła i przeczytać im wykład o formule Einsteina i trzymać ich bez obiadu, dopokąd ich tępe, leniwe głowy nie zastanowią się choćby nad tym - gdzie podziewają się w ciągu jednej sekundy cztery miliony ton materii słonecznej?
  Ale on sam tu siedział bez obiadu. Już mu tu wypruto wszystkie żyły. Miał jeszcze tylko nadzieję, że wykład prędko się skończy.
21.
Profesor Gassendi, Prowansalczyk, był niezmiernie wykształcony. Wiedzę miał taką, że starczyłoby jej na dziesięciu. Profesor Gassendi wykładał retorykę, był znakomitym historykiem, wybitnym filozofem, fizykiem i matematykiem. Zakres jego wiedzy choćby w dziedzinie samej tylko matematyki był tak ogromny, że proponowano mu katedrę w Collège Royal. Ale, powtórzmy, nie sama tylko matematyka składała się na bagaż Piotra Gassendiego.
Ten człowiek o niespokojnym i dociekliwym umyśle zaczął od studiów nad najwybitniejszym filozofem starożytności, perypatetykiem Arystotelesem, a przestudiowawszy go najdokładniej, równie dokładnie go znienawidził. Potem zapoznawszy się z wielką herezją Polaka Mikołaja Kopernika, który obwieścił całemu światu, że starożytni byli w błędzie, sądząc, że Ziemia jest nieruchomym centrum wszechświata, Piotr Gassendi z całego serca pokochał Kopernika.
Gassendi był pod urokiem wielkiego myśliciela Giordano Bruno, który w roku 1600 został spalony na stosie za to, że utrzymywał, jakoby wszechświat był nieskończony i jakoby istniało w nim wiele światów.
Gassendi całym sercem był po stronie genialnego fizyka Galileusza, którego zmuszono, by położywszy dłoń na Ewangelii, zaparł się swego przekonania, że Ziemia znajduje się w ruchu.
Wszyscy ci, którzy mieli dość odwagi, by atakować nauki Arystotelesa czy późniejszych filozofów scholastyków, znajdowali w Gassendim najwierniejszego zwolennika.
22.
  - To pan - szeptał nerwowo historyk. - Niech pan odtwarza! Pan umie rysować, ja nie, później się to zbada...
  - Pan policzy te kropki, na wszelki wypadek - rozkazał architekt. - Ilość przechodzi w jakość... to jest nie, nie to chciałem powiedzieć, ilość może mieć znaczenie...
Grafik zorientował się, iż przerysowujący jego twórczość facet jest architektem, i postanowił przerzucić się na zaziemskie budownictwo. W architekcie ocknął się instynkt zawodowy. Rozpłomieniony, z wypiekami na twarzy, wiernie odtwarzał linie z muru na odwrotnej stronie odbitek, dostarczonych mu z kontrolowanej budowy. Bezeciarz z owej budy znalazł się na rynku jako jeden z pierwszych i gorliwie służył pomocą. Historyk nie marudził, nie protestował i nie stwarzał trudności, trzymał się tylko architekta wręcz kurczowo, postanowiwszy sobie nie wypuścić z rąk bezcennych materiałów.
Szalejącego wśród tłumu sekretarza redakcji odnalazł jeden z panów, piastujących w dłoniach mocno już zdewastowane bukiety w opakowaniu z gazet.
  - Panie Krzysztofie - rzekł półgłosem - tu jest jeden profesor, fizyk zdaje się, ze swoimi... Własne zdjęcia zrobili...
Sekretarza redakcji jakby ktoś oblał zimną wodą.
23.
Za ich plecami rozległ się cichy głos:
  - Przepraszam...
Popatrzyli przez otwarte drzwi na chłopca w okularach, który siedział w poczekalni razem z matką.
  - Chirurg jeszcze nie przyszedł, [K.] - powiedziała [T.]. - Bez niego nie nastawimy ci ręki.
  - On na pewno nie mówił po włosku - odparł dzieciak. - Powtarzał: kwantowa piana.
  - Słucham?
  - Kwantowa piana. Mówił o kwantowej pianie.
Oboje podeszli do chłopca. [N.] wyglądał na rozbawionego.
  - A co to jest ta kwantowa piana?
Chłopiec śmiało spojrzał lekarzowi w oczy.
  - Na podstawowym, subatomowym poziomie struktura czasoprzestrzeni nie jest regularna, liniowa. Są tam pęcherzyki, jak w pianie. A ponieważ występują na poziomie kwantowym, nazwano to kwantową pianą.
  - Ile masz lat? - spytał internista.
  - Jedenaście.
  - On dużo czyta - wyjaśniła matka chłopca. - Jego ojciec pracuje w Los Alamos.
[N.] pokiwał głową.
  - I do czego służy ta kwantowa piana?
  - Do niczego. Po prostu taka jest struktura wszechświata, oczywiście na poziomie subatomowym.
  - Dlaczego ten facet miałby o niej mówić?
  - Bo jest znanym fizykiem - rzekł [W.], który właśnie pojawił się w drzwiach poczekalni. W ręku trzymał kartkę.
24.
Dwaj mężczyźni, którzy weszli cicho do pokoju, z uszanowaniem przyglądali się scenie. Ubrani w długie laboratoryjne fartuchy, wydawali się nadzwyczaj pokorni i uniżeni. Ich gładko wygolone czaszki przypominały [H.] głowy mnichów... Dziwne, że nigdy dotychczas nie zauważył, iż popularne ostatnio wygalanie głowy tak bardzo przypomina starożytne praktyki ascetyczne o religijnym podłożu. Ci dwaj z pewnością byli błyskotliwymi, młodymi fizykami, gdzież więc się podziała ich zwykła pewność siebie?
  - Kiedy przy tym jesteśmy - wtrącił [T.] - mogę również zapytać o co innego. [J.], mój chłopcze, połóż rękę na Biblii i powiedz prawdę. Czy znalazłeś Jedyną Prawdziwą Bramę do błogosławionego zbawienia?
Wszystkie oczy skupiły się na nim. [H.] przełknął głośno ślinę i zaczerwienił się gwałtownie w rozpaczliwej rozterce.
  - Doktorze - wykrztusił bezradnie po chwili. - Przyjdę innym razem.
Zaniepokojony [T.] zdjął okulary i z uwagą przyjrzał się młodemu człowiekowi.
  - [J.], niedobrze się czujesz?
  - Miałem dużo kłopotów. Utrata pracy... inne problemy - dodał szybko. - [M.] i ja ulegliśmy wczoraj wypadkowi. Nowy deflektor źle funkcjonował, napromieniowało nas w bewatronie.
  - Och, tak. Słyszałem o tym - stwierdził [T.]. - Na szczęście nikt nie zginął.
  - Tych ośmioro ludzi musiało iść za Prorokiem - odezwał się jeden z ascetycznych inżynierów. - Tam było bardzo wysoko.
  - Doktorze - zachrypiał Hamilton. - Czy mógłby pan polecić mi dobrego psychiatrę?
Na twarzy starszego naukowca powoli pojawiało się niedowierzanie.
  - A cóż to? Czyżbyś postradał zmysły?
  - Najwyraźniej - odparł [H.].
  - Porozmawiamy o tym później - przerwał zduszonym głosem. Zirytowany, odprawił mężczyzn z pokoju.
  - Idźcie do meczetu - powiedział. - Medytujcie, aż przyślę po was.
25.
  - No dobrze - zaczął, gryzmoląc wściekle coś, co wskazywało, iż zastosował swoistą, wymyśloną na prywatny użytek stenografię. - Pozwól, że się upewnię, iż znam wszystkie fakty. Opowiedz mi dokładnie, o pomieszczeniu, w którym odbywają się spotkania. Nie opuszczaj żadnego szczegółu, choćby wydawał ci się nie wiem jak banalny.
  - Nie ma zbyt wiele do opisywania. Ściany są wykonane z metalu, pomieszczenie jest prostopadłościanem o kwadratowej podstawie, boku długości ośmiu metrów i wysokości czterech. W jednej z bocznych ścian na wysokości metra znajduje się ekran, a tuż pod nim pulpit... Czekaj, będzie szybciej, jeśli ci to narysuję.
[S.] szybko naszkicował rozkład małego pomieszczenia, które znał tak dobrze, i podał rysunek [D.]. Robiąc to, wzdrygnął się lekko, przypomniawszy sobie, w jakich okolicznościach czynił to poprzednio. Pomyślał, że chciałby wiedzieć, co stało się ze ślepym Walijczykiem i jego towarzyszami, a także jak zareagowali na jego nagłe zniknięcie.
Francuz, marszcząc brwi, studiował rysunek.
  - I to już wszystko?
  - Owszem.
[D.] parsknął z niezadowoleniem:
  - A oświetlenie? Czy może siedzisz po ciemku? Co z wentylacją, ogrzewaniem?
[S.] uśmiechnął się w odpowiedzi na ten charakterystyczny wybuch niezadowolenia.
  - Cały sufit lekko świeci, a powietrze, o ile mogę stwierdzić, dochodzi przez siatkę głośnika. Nie wiem, gdzie jest kanał wentylacyjny, może strumień chwilami zmienia kierunek, ale nie zwróciłem na to uwagi. Nie ma tam śladu żadnego grzejnika, ale zawsze jest normalna temperatura.
  - Co oznacza, jak sądzę, że zamarza para wodna, ale nie dwutlenek węgla?
[S.] zrobił co mógł, żeby odpowiedzieć uśmiechem na ten mocno już wyświechtany żart.
  - Sądzę, że powiedziałem ci wszystko. Natomiast co do maszyny, która zawozi mnie na pokład statku [K.], kabina, w której lecę, jest tak pozbawiona indywidualności, jak budka dźwigu lub windy. Gdyby nie stolik i kanapka, mogłaby być jednym lub drugim.
Zapadło kilkuminutowe milczenie, w czasie którego fizyk pokrywał kartkę precyzyjnymi, mikroskopijnymi zygzakami. Obserwujący to [S.] zastanawiał się, dlaczego człowiek taki jak [D.], o umyśle nieporównanie bystrzejszym niż jego własny, nie zdobył wielkiego uznania w świecie nauki.
26.
O ósmej dwadzieścia pięć mieli pociąg do Środy, przedtem jednak [F.] odebrał z przechowalni bagażu dwa rowery, damski i męski, kupił konieczne dla ich przewozu karty oraz bilety ulgowe dla nich dwojga. Jeden z rowerów, jak wyjaśnił, należał do mamy, która zgodziła się go wypożyczyć na cały dzień. Jeszcze wczoraj w nocy [F.] czyścił go i starannie oliwił po zimowej przerwie. Teraz pojazd powinien chodzić jak zegarek.
Kiedy pociąg wtoczył się na zalany słońcem peron, oddali rowery do wagonu bagażowego, a sami zasiedli wygodnie w pustym przedziale, o wagon dalej.
  - Przed nami wielka przygoda - oznajmił [F.S.], zacierając ręce. - O, doprawdy, [R.], wagary to jednak bardzo dobry wynalazek. Miałaś rację: kiedyś trzeba tego spróbować. Nie mogę się nacieszyć myślą, że kiedy my tu sobie beztrosko odjeżdżamy w dal, cała klasa siedzi, na wpół uduszona w spiekocie, i pisze klasówkę z chemii.
  - Nie mam tak całkiem spokojnego sumienia - wyznała [P.], która prawdę mówiąc, najbardziej ze wszystkiego na świecie lubiła być w porządku.
  - Odpręż się - polecił jej kolega prymus [F.S.]. - Nic ci tu nie grozi.
Ledwie wyrzekł te słowa, pociąg drgnął, pisnął przeraźliwie i ruszył, a drzwi przedziału się otwarły i wpadł do niego spóźniony pasażer: młody jeszcze brunet o wydatnym nosie, poważnym obliczu i czarnej brodzie, innymi słowy: profesor [J.H.], fizyk, osławiony pedant i pracoholik, wychowawca klasy pierwszej mat.-fiz., dyrektor liceum imienia Żeromskiego.
Równie dobrze do przedziału mógł był wpaść piorun kulisty lub bomba z opóźnionym zapłonem.
27.
Przez całe popołudnie przeprowadzali próby badań radioaktywności, krążąc wokół barki z nieszkodliwie radioaktywnym elementem na pokładzie, zakotwiczonej pośrodku zatoki; [J.O.] bez wytchnienia uwijał się przy swoich instrumentach, ścierał sobie skórę na długich goleniach o stal włazów, kiedy z wieżyczki obserwacyjnej gramolił się na mostek i z mostka do wieżyczki z powrotem, zawadzał boleśnie głową o przegrody i urządzenia nawigacyjne w centrali głównej, bo w pośpiechu zapominał, jaki jest wysoki. O piątej po południu próby się skończyły, barka pozostała do dyspozycji lądowego zespołu fizyków, którzy ją uprzednio w tych celach przygotowali, a okręt popłynął na pełne morze.
Wdrażając się w okrętowy tryb życia, przez całą noc płynęli na powierzchni w kierunku zachodnim. Świt zastał ich na spokojnych wodach pod rześkimi podmuchami południowo-zachodniego wiatru w okolicach Cape Banks w południowej Australii. Tutaj zanurzyli się na głębokość mniej więcej pięćdziesięciu stóp i od tej chwili tylko co godzina powracali na głębokość peryskopową, żeby się rozejrzeć. Pod wieczór już w okolicach Cape Borda, przylądka Wyspy Kangura, pozostali na głębokości peryskopowej, biorąc kurs w kierunku Port Adelaide. Około godziny dziesiątej wieczorem patrzyli przez peryskop na to miasto; po dziesięciu minutach, nie zanurzając się głębiej, zawrócili znów na pełne morze. Tak minęła środa. W czwartek o zachodzie słońca na północ od wyspy King wzięli kurs z powrotem do Williamstown. W piątek w pierwszym blasku dnia wynurzyli się przed Cyplami i wpłynęli na zatokę Port Phillip, przycumowali do boku lotniskowca „Sydney" w porze śniadania, przy czym defektów do naprawienia po całym tym rejsie stwierdzono bardzo niewiele.
W tenże poranek przyjechał admirał, sir [D.H.], na inspekcję tego jedynego okrętu, o który, w przeciwieństwie do wszystkich innych pod jego dowództwem, warto było się kłopotać.
28.
Drzwi do pokoju naprzeciwko były otwarte. U góry, opierając się stopami o jedną futrynę, a plecami o drugą, zawisł młody człowiek. Jego poza przy całej nienaturalności wydawała się całkowicie niewymuszona. Patrzył na mnie z góry, szczerzył długie, żółte zęby i salutował po wojskowemu.
  - Dzień dobry - powiedziałem po chwili milczenia. - Pomóc panu?
Wtedy człowiek ten miękko jak kot zeskoczył na podłogę i w dalszym ciągu salutując stanął przede mną na baczność.
  - Mam zaszczyt, inspektorze - powiedział. - Pan pozwoli, że się przedstawię - porucznik cybernetyki [S.S.].
  - Spocznij - powiedziałem i uścisnęliśmy sobie dłonie.
  - Właściwie jestem fizykiem - powiedział [S.] - ale „porucznik cybernetyki” brzmi prawie tak dobrze, jak „porucznik infanterii”. To bardzo śmieszne. - I nieoczekiwanie wybuchnął tym samym okropnym szlochającym rechotem, w którym zwidywały się wilgotne lochy, niezmywalne plamy krwi i brzęk zardzewiałych łańcuchów na przykutych do skały szkieletach. - Szczerze mówiąc - ciągnął dalej [S.] - przyjechałem tutaj, żeby połazić po skałach, ale w żaden sposób nie mogę jakoś do nich dotrzeć. Wszędzie śnieg. Więc wspinam się na drzwi, na ściany... - Nagle zamilkł i ujął mnie pod rękę.
29.
W sali medytacyjnej wymieniano ogrzewanie elektryczne. Wracając do siebie, miała przeczucie, że już przyjechał. Jego pokój był pusty.
  - Przeprowadzasz się tutaj? - [L.] zastał [E.] u [K.] - Wysłali mnie z pralni, rano zapomnieli wziąć pościel - ściągał granatową poszewkę z koca.
  - Wyprowadził się?
  - Ma swoje sprawy, i tak wysiedział pół roku. Jutro na jego miejsce będzie chirurg z Portugalii. Szkoda, że nie inżynier, przydałby się do wymiany drutów. Widziałaś, kto się tym zajmuje? Fizyk atomowy z [B.]. Podłączą nas do krzeseł elektrycznych zamiast do kaloryferów pod podłogą.
  - Zostawił mi kartkę, że wróci.
  - Po co? - [L.] odłożył koc. Nie potrzebował odpowiedzi, widząc popłoch w jej oczach - Po to byłaś u Mistrza... - znieruchomiał. Zastanawiał się chwilę, zbierał myśli. - Ewa, spokojnie, zaraz. Nie mów, że się wyprowadzasz razem z nim.
Jej też chciało się płakać. Usiadła na ogołoconym łóżku.
30.
  Skończywszy studia na MIT, chciałem załatwić sobie pracę wakacyjną. Dwa lub trzy razy zgłosiłem się do Bell Labs, a Bill Shockley, który znał mnie z laboratorium na MIT, parę razy oprowadził mnie po zakładzie. Bardzo mnie te wizyty cieszyły, ale pracy nie dostałem.
Moi profesorowie dali mi listy polecające do dwóch firm: Bausch and Lomb Company, która produkowała soczewki, i do Electrical Testing Labs w Nowym Jorku. W tych czasach nikt nie wiedział, co to jest fizyk, i w przemyśle nie było żadnej pracy dla fizyków. Inżynierowie, jak najbardziej, ale fizycy - po prostu nie wiedziano, do czego mogliby się przydać. Co ciekawe, niewiele lat później, bo zaraz po wojnie, sytuacja zupełnie się odwróciła: wszyscy chcieli fizyków. Jednakże pod koniec wielkiego kryzysu szukanie pracy w zawodzie fizyka było zajęciem dość jałowym.
  Mniej więcej w tym okresie spotkałem starego znajomego na plaży w Far Rockaway, naszym rodzinnym mieście, gdzie się razem wychowaliśmy. Chodziliśmy do jednej klasy, gdy mieliśmy jedenaście lub dwanaście lat, i zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Obaj mieliśmy zacięcie naukowe, obaj mieliśmy „laboratorium”. Często się razem bawiliśmy i omawialiśmy kwestie naukowe.
Organizowaliśmy magiczne spektakle - chemiczne czary-mary - dla dzieci z sąsiedztwa. Mój przyjaciel był niezłym wodzirejem, ja też lubiłem się popisywać. Nasze sztuczki wykonywaliśmy na niedużym stole, po obu stronach mieliśmy dwa palniki Bunsena, które były cały czas włączone. Na palniki założyliśmy szkiełka od zegarków posmarowane jodyną, toteż nad każdym końcem stołu przez cały spektakl unosiły się piękne purpurowe opary. Coś wspaniałego! Wykonywaliśmy różne sztuczki, takie jak zamiana „wina” w wodę i inne chemiczne zmiany koloru. Na deser zostawialiśmy sobie sztuczkę, która była oparta na efekcie odkrytym przez nas samych. Po kryjomu wkładałem ręce do wody, a potem do benzyny ekstrakcyjnej. Potem „przez nieuwagę” ocierałem się dłonią o płomień jednego z palników i dłoń zaczynała płonąć. „Odruchowo” złączałem dłonie i płonęły obie. (To nie parzy, ponieważ benzyna ekstrakcyjna spala się szybko, a woda ochładza). Zaczynałem wymachiwać rękami i krzyczeć: „PALI SIĘ! PALI SIĘ!”. Wszyscy wpadali w popłoch, uciekali z pokoju i na tym kończył się spektakl!
  Gdy później opowiedziałem tę historię moim konfratrom na studiach, żachnęli się: „Bzdury gadasz! Jak można sobie podpalić dłonie?”.