Dodany: 23.09.2011 21:14|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

1 osoba poleca ten tekst.

Letnie wspomnienie


Gdy kilka dni temu zajrzałem do tego tekstu, wspomniałem rozmowę z Hurlinem Epikurem i jego obawy zabłądzenia w górach. Pomyślałem o podobieństwie naszych dążeń, i…
Hurlinie, Tobie dedykuję tekst tej czytatki:)

24.06.2011
Położyłem się wyjątkowo wcześnie, krótko po godzinie 22, a telefon nastawiłem na budzenie o pierwszej. Z przejęcia, myśląc o tak krótkim śnie, nie mogłem usnąć, a ledwie zamknąłem oczy, zadzwonił budzik. Przysiągłbym, że spałem minutę - nawet obficie lana na twarz zimna woda nie mogła zmyć snu z twarzy, jednak w kwadrans później jechałem już drogą na Wrocław, a celem była Sobótka, miasteczko u stóp Ślęży.
Chciałem raz jeszcze zobaczyć wschód słońca stojąc na szczycie góry, tak po prostu.
Tak po prostu nie pomyślałem o zabraniu latarki, szedłem więc świecąc sobie telefonem; w słabym blasku świecącego ekranu widziałem nieco jaśniejszą drogę, a na rozdrożach chodziłem od drzewa do drzewa, oświetlając je z bliska w poszukiwaniu znaków. Hekate była dla mnie łaskawa pozwalając mi przejść. Noc była bezksiężycowa, ciepła i cicha. Słyszałem tylko siebie, swoje odgłosy. W głębokiej, wilgotnej i ciepłej ciszy, głuchy odgłos kamienia potrąconego butem był grzmotem, hurkotem walących się gór, którego po prostu przestraszyłem się. Szedłem obserwując nieskończenie powolną przemianę nieprzeniknionej czerni nocy w… szarość? Nie, brzask był granatowy. Był też płodny - nie tylko moimi domysłami, gdy z granatowiejącej ciemność wynurzały się kształty dziwne, czasami ciekawe, czasami zaskakujące, jak ta drewniana kaplica między drzewami, częściej niepokojące, a we mnie budziły się strachy dalekich przodków – ten brzask wydawał mi się też płodny na kobiecy sposób: swoim wilgotnym ciepłem, tajemniczością i oczekiwaniem.
Gdy widziałem już dróżkę między drzewami, odezwał się wiatr, szumiąc głośno w koronach drzew, jakby chciał zagłuszyć obudzone właśnie ptaki.
Dzień wstawał wcale niepodobny do mijającej właśnie letniej nocy: był coraz zimniejszy, pod szarym niebem, wypełniony dziwnie wyjącym wiatrem… Wiatrem? Podniosłem głowę szukając przyczyny niezwykłego odgłosu, i wysoko, niemal pionowo nade mną, zobaczyłem strzelającą w niebo kratową konstrukcję wieży antenowej oświetlonej upiornym – jak to wycie wiatru czy prądu - czerwonym światłem. Stałem chwilę z zadartą głową, zaskoczony kontrastem światów, i dopiero po chwili przyszła myśl: jestem pod szczytem. Rozejrzałem się szukając wschodu; między drzewami znalazłem jaśniejszy pasek nieba, jeszcze chwilę krążyłem szukając lepszego widoku, przerwy między gałęziami, a gdy już pewnie stanąłem na stromym zboczu, zobaczyłem słońce wychylające się ponad ciemny pas chmur szczelnie okrywających horyzont – jakby czekało na mnie, o wysokość tych chmur opóźniając dzisiejszy swój wschód.
Biegnąc do mnie z rozpłomienionego złotem nieba, poprzez dolinę wypełnioną opalizującą mgłą i niebieską ziemią, ponad szczytami granatowo-złotych drzew, zabłyszczało na mokrych liściach, a zwisające z nich krople rosy uczyniło płynnym, drżącym i połyskliwym bursztynem. Patrzyłem oczarowany…
Nigdy nie zadawałem sobie pytań w rodzaju „czy było warto”; takie pytanie, zadane przez kolegę z pracy, przypomniało mi się dużo później. Odpowiadając sobie i jemu wzruszyłem ramionami, ponieważ trudno tutaj o ważenie wartości. Widziałem wschód wyjątkowego uroku – i dla niego samego warto było wydać parę setek i naderwać noc – ale jeszcze ważniejsze, na swój sposób bezcenne, jest przeżycie oczarowania, eliksiru pozwalającego wrócić do moich powszednich zajęć.

Myślałem, że tylko ja będę o tej porze na szczycie Ślęży, ale w kwadrans po wejściu usłyszałem hałaśliwą grupę młodych ludzi, jednak odniosłem wrażenie, iż najbardziej interesują ich trzymane w dłoniach puszki piwa..
Nieco później oglądany z wieży widokowej wysoki maszt antenowy jeszcze raz zrobił na mnie wrażenie: wychylał się ponad drzewa, dołem otulony mgłami, wyżej prześwietlony słońcem, a jeszcze wyżej ostro rysujący swoje kratownice na tle szarogranatowego nieba. A ziemia wokół leżała ogromną, właściwie bezkresną, skoro horyzont ginął w niebieskościach, równiną z ledwie widocznymi zarysami gór na południu.
Ślęża jest wyjątkową górą z kilku powodów. Mimo niewielkiej wysokości góra imponuje swoim widokiem, stojąc samotnie i strzelając pół kilometra ponad pola wokół; była prastarą siedzibą bogów, i zapewne od imienia jednego z nich przyjęła swoją nazwę, a następnie udzieliła jej ludom i krainie wokół. Ta góra jest starożytnym centrum Śląska.
Na szczyt wszedłem idąc czerwonym szlakiem, a schodziłem niebieskim i dalej czarnym; to dalsza droga, ale ciekawiły mnie skalne rumowiska na południowo-zachodnim zboczu, tak niespodziewane na niewysokiej górze o łagodnych, zdawałoby się, zboczach. Schodząc tamtędy dziękowałem bogom za pomysł wejścia szlakiem czerwonym, bo niebieskim raczej nie byłoby możliwe wejście w ciemnościach. Bezładnie spiętrzone głazy wymuszają uważne stawianie kroków, w zamian dając ładne widoki i wrażenie wysokogórskiej wędrówki.
Rosnąca tam lipa jakby chciała udawać kosodrzewinę swoim pokręceniem, ale zdradziła się nachylając ku mnie swoje gałęzie ciężkie sokiem i zapachem lata.
Na końcu czarnego szlaku, a na brzegu Sobótki, stoi schronisko, jak informuje mnie przewodnik. Byłem głodny, miałem za sobą siedem godzin wędrówki, więc poszedłem tam na śniadanie; przywitała mnie kelnerka podając menu. To nie jest schronisko.

Góry Opawskie wybrałem z powodu ich największego oddalenia – jadąc tam z mojej pracy wiosną lub jesienią, miałbym do przejechania 300 km w jedną stronę, a dzisiaj była to odległość ledwie 120 kilometrów. Więc Opawskie – góry różnych Kop: Szyndzielowej, Przedniej, Tylnej, Srebrnej i Biskupiej. Podobają mi się te nazwy, a trzy spośród tych Kop poznałem. Moja pani z pudełeczka GPS bezbłędnie zaprowadziła mnie na parking przy Złotym Potoku (może to tam była kopalnia złota Bolesława?!), jednak wieczorem podpadła mi bardzo. Ale po kolei.
Około godziny czternastej wszedłem na czerwony szlak prowadzący przez Szyndzielową i Srebrną Kopę ku Biskupiej Kopie – wierzchołkowi Gór Opawskich. Ładna droga dająca mi parę widoków dali, a ułatwiłem ją sobie zostawiając szlak i idąc granicą, od słupka do słupka, jak w poprzednim roku w Górach Złotych, ale wtedy był mokry i mglisty dzień, a dzisiaj słońce upewniało mnie o czerwcu i o pierwszych dniach lata. Biskupia Kopa warta jest każdego wysiłku dla oferowanych widoków ze szczytu swojej wieży widokowej. Widok jest panoramiczny, a wzrok leci daleko, aż po Góry Sowie i Ślężę, wyniosłą nawet z tak dużej odległości. Niżej liczne miasta i miasteczka, jak z bajki o krasnoludkach, a po czeskiej stronie, u stóp góry, Zlate Hory, za którym piętrzą się wyniosłe, niebieskie szczyty nieznanych gór czeskich.
Schodziłem żółtym szlakiem syty dali, drogi też, mając w nogach już ponad 10 godzin wędrówki, a w dolinie, gdy szlak skręcając oddalał się od parkingu z moim busem, postanowiłem przejść kawałek, mały kawałeczek, drogi poza szlakiem i dojść do niebieskiego, prowadzącego w „moją” stronę. No i ponownie okazało się, że i ze mnie gapa, i moja mapa nie jest dokładna: w spodziewanym miejscu nie znalazłem szlaku niebieskiego, a żółty, jakiś inny żółty, prowadzący pod górę. Była godzina 19.30, chmurne niebo było mało widoczne między wysokimi koronami drzew, ni śladu słońca, więc idąc leśnym duktem włączyłem GPS i kazałem pokazać sobie miejsce ostatniego wyłączenia, czyli parking. Pani GPS szukała sygnału chyba z kwadrans, a gdy w końcu złapała sygnały z trzech ledwie satelitów, ustawiła strzałkę kierunku w stronę, w którą szedłem. Super!, szedłem we właściwą stronę! Po dwóch kwadransach strzałka odwróciła się w przeciwną stronę. Na prostej ścieżce, zupełnie bez powodu. Co robić? Idę we właściwą stronę, czy nie? Strzałka znowu zmieniła kierunek, później jeszcze raz – słowem: moja pani zwariowała. Co prawda tłumaczyłem ją kiepskim sygnałem, ale prawda była inna, jak mniemam: ona chciała wyprowadzić mnie na manowce! Jak ją sprawdzić? Zatrzymałem się i kazałem jej zapamiętać to miejsce, następnie po przejściu 200 metrów kazałem wyświetlić aktualne miejsce i zapamiętane.
Wyświetliła. Szedłem w przeciwną stronę, w głąb gór. Zawróciłem, zirytowany.
Dlaczego? – opamiętałem się po chwili. Nic się nie stało, przeszedłem parę kilometrów więcej, ale cóż z tego? Jestem w górach, w… „Rezerwat Cicha Dolina” – przeczytałem na tablicy przydrożnej. Rozejrzałem się: szutrowa dróżka, przy niej strumień, a po obu stronach pnące się po zboczach buki, świerki i jawory. Tak tutaj cicho, tak spokojnie…
Łap chwilę, człowieku – powiedziałem sobie – i nie irytuj się bez powodu.
Posłuchałem się siebie, posłuchała się i moja pani GPS, bo ustawiła strzałkę kierunku i już jej nie przestawiała, jednak milczała cała drogę. Dopiero gdy między drzewami zobaczyłem parking i biały bok busa, odezwała się tak głośno i tak niespodziewanie, że aż drgnąłem. I cóż mi powiedziała? Ano, powiedziała mi, abym szedł prosto, to po stu metrach dojdę do swojego destination.
Bardziej mnie tą wskazówką rozśmieszyła niż wkurzyła.
Była godzina 21, gdy usiadłem w fotelu kierowcy. Właściwie zwaliłem się na siedzenie. Do lunaparku, czyli do Świdnicy, dotarłem pół godziny przed północą, a byłem tak zmęczony, że sił mi wystarczyło tylko na prysznic.
Przeszedłem górami 35-40 km w ciągu 14 godzin wędrówki. Musi mi to wystarczyć do października.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1384
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: epikur 24.09.2011 11:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Gdy kilka dni temu zajrza... | Krzysztof
Kurde, Krzysztofie, to bardzo miłe, że dedykujesz mi tekst tej uroczej czytatki. Aż nie wiem co napisać.

Szyt Ślęży, jest pewnie jedynym szczytem, na którym odciśnięte są ślady naszych butów. Twoimi śladami zaznaczone są już zapewne nie dziesiątki, a setki wierzhołków różnorakich gór. Ja mogę się pochwalić zaiste tylko tym jednym. Jendak nie jest to powód do chwalenie się, a wręcz przeciwnie, to pierwszy krok do popadania w kompleksy. Wiele razy myślę sobie o wycieczkach w góry, jednak na myśleniu zazwyczaj się kończy. Tak jak w niejednej już życiowej sytuacji. A to nie ma czasu, a to się nie chce, a to żywi się obawy co do starcia potężnych gór w stosunku do malutkiego człowieka,a to znowu boi się samotności w górach... No, niestety, taki tok myslenia nie sprzyja tak cudownym podróżom.

Jednak dzięki Twoim czytatkom, mogę upajać się górskim powietrzem i obrazem ze szczytu, tak fajnie opisanymi przez Ciebie. To prawie tak, jakbym sam tam był. Mam nadzieję, że może już w niedługim czasie przełamię powyżej opisane opory i sam będę mógł się podzielić swoimi wrażeniemi.

Czytając Twoje wspomnienia z nocnej wspinaczki, nasunęło mi się też pytanie, czy taka eskapada nie jest aby zbyt niebezpieczna? Nie boisz się zabłądzić czy też narazić na jakąś kontuzję podczas upadku w czeluściach ciemności?

Aha. A widziałeś może podczas wspinaczki(albo powrotu), gdzieś pośrodku drogi, rzeźbę niedźwiedzia, która była przedmniotem kultów starożytnych Ślązaków(o ile dobrze pamiętam)? Podczas obserwacji takiej pamiątki można naprawdę pogrążyć się w rozmyślaniach i poczuć przez chwile tak jak nasi bardzo, bardzo dawni przodkowie...

Podziwiam Twoją pasję i gratuluję wytrwałości tych 14-godzinnych wędrówek. I pisz jak najwięcej. Dziękuję za dedykację.


Użytkownik: Krzysztof 24.09.2011 20:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Kurde, Krzysztofie, to ba... | epikur
Witaj, Hurlinie.
Pierwszy raz byłem w górach mając 39 lat. Gdy pojechałem po raz drugi, miałem ich czterdzieści kilka. Piszę o tym, ponieważ zakładam, że jesteś młodszy ode mnie widzącego góry po raz pierwszy. Wierzę, że kiedyś pójdziesz, a że mam Cię za wrażliwego człowieka, to i wierzę, że chodzić będziesz.
Aby przyśpieszyć Twoją decyzję, zwrócę Ci uwagę na pewien istotny fakt: otóż my, ludzie, wcale nie zmierzamy się z górami, nie zdobywamy ich (pomijam tutaj ekstremalne wyprawy na ośmiotysięczniki, ale i tam mierzymy się tylko ze swoją słabością i lękiem), my chodzimy do nich aby je podziwiać. I góry, czując nasz podziw, pozwalają się oglądać i pokazują nam swoje najlepsze strony, w czym podobne są do kobiet. Mówi się o zdobywaniu kobiet, nieprawdaż? Nigdy ich nie zdobywałem, zawsze mając dużą łatwość kontaktów z nimi. Ja je tylko podziwiałem - i tyle wystarczyło. Tak samo jest z górami.
Jest jeszcze jedna kobieca cecha gór, a piszę o niej w związku z Twoimi obawami: otóż będąc w górach nie poczujesz samotności.
Ta szacowna wiekiem rzeźba stoi na samym szycie, oczywiście widziałem ją, stałem przed nią, ale, powiem szczerze, mimo iż wiedziałem na co patrzę, jej widok nie poruszył mną.
Moja nocna wędrówka nie była zbyt rozsądna, i dlatego nie polecam Ci takiej (i tak przygotowanej) wyprawy. Jednakże dużego niebezpieczeństwa tam nie było, ponieważ nie było wspinaczki. Szlak wiódł szutrową drogą przejezdną dla samochodów terenowych, i wyróżniał się jasnością na tle czarnych, krzaczastych poboczy. Gdyby przyszło iść po kamieniach, albo wspinać się, wtedy faktycznie byłoby niebezpiecznie. Z drugie strony nogę można złamać lub skręcić postawiwszy stopę na wystającym kamieniu… Albo na śliskiej posadzce centrum handlowego. Hurlinie, jesteś facetem, więc wiesz, że niewielkie niebezpieczeństwo uatrakcyjnia przedsięwzięcie. Kup porządne buty, powyżej kostki, i sznuruj je dobrze, w ten sposób uchronisz kostki.
A latarkę zawsze biorę ze sobą, na wszelki wypadek. Zapomniałem o niej akurat wtedy, gdy była potrzebna. Jeszcze słowo o zabłądzeniu: Ślęża, jak wiesz, jest dość rozległym masywem, ale stojącym w oddali od innych gór i mającym jeden szczyt, czyli jeśli idziesz pod górę, to znaczy, że idziesz w dobrą stronę.
Hurlinie, na Boga! Próbuję Ci pokazać, jaki ze mnie gapa, a jakoś docieram do celu wędrówki! Dotrzesz i Ty.
A w kondycji utrzymuje mnie moja praca. Od rana do wieczora na nogach, w ruchu. Gdy ją zaczynałem, schudłem osiem kilo nie odchudzając się; wróciłem do swojej normy wagowej dopiero wtedy, gdy organizm przywykł. A czy wiesz, jak częste wyprawy w góry poprawiają kondycję?!

Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: