4.09.2011 Wspomnienia powrocławskie i nie tylko...
Dziś mija tydzień od dnia, w którym zakończył się IV zlot biblionetkowy, a ja dopiero teraz skrobię swoją wspomnieniową czytatkę. Pomyślałem, że to odpowiedni czas – zapewne wszyscy powrócili na swoje stare śmieci i ze wspaniałego zlotu zostały tylko wspomnienia. Pora zatem może sobie odświeżyć ten zlot – subiektywnie, oczami Misiaka
Oficjalnie
Biblionetka jest serwisem promującym książki oraz czytanie i ta misja przyświecała nam podczas zlotu. Siedzieliśmy cały czas w hostelu, trzymaliśmy grzecznie rączki na kolankach i rozmawialiśmy o szeroko pojmowanej literaturze, nie robiąc nic innego. Wreszcie mogliśmy się nagadać – w końcu to było kilka dni. Piliśmy herbatkę i zagryzaliśmy domowymi ciasteczkami, mniam, mniam. I tak zastała nas niedziela i powrót z walizkami pełnymi książek. Recepcjonista i pokojówki obiecały dołączyć do naszej biblionetkowej społeczności.
Nieoficjalnie
Dla nas (tzn. dla mnie i Lutka) ten zlot zaczął się właściwie w sobotę o 3:40, kiedy to musieliśmy się zwlec z łóżka, żeby zdążyć na pociąg. Jako że pakowanie (głównie książek) skończyliśmy koło 1:00 (nie jest to nasza ulubiona czynność, więc specjalnie się do tego nie paliliśmy, ja na przykład wolałem smsować z Marginesem, Engą czy Panią_Wu), uważałem, że równie dobrze mogliśmy się w ogóle nie kłaść, ale cóż… Rozespani pobiegliśmy na dworzec, a że wyszliśmy na ostatnią chwilę musieliśmy włączyć trzeci bieg. Termometr już o 5:00 rano wskazywał 18 stopni. Może byśmy dobiegli na dworzec spokojnie, gdyby Lutek nie zauważył odjeżdżającego tramwaju, który mógłby nas tam szybciutko podwieźć. Zdążyliśmy jeszcze wsiąść i byliśmy bardzo szczęśliwi, że nie musimy taszczyć tobołów do dworca. Co prawda w sercu Misiaka kiełkowało już ziarno niepokoju, bo zwykle Misiakolutkom się tak zdarza, że w szczęściu podróżnym zawsze czai się jakiś pech. Nie inaczej było tym razem – Lutek zakomenderował wyjście na kilka przystanków przed tym właściwym (nie pytajcie mnie dlaczego – w każdym razie byłem zbyt zmęczony, żeby czuć się wściekłym). Skutek był taki, że musieliśmy pędzić na piątym biegu, ale zdążyliśmy ostatecznie na pociąg. Większość podróży przespaliśmy.
Dopiero gdy dojeżdżaliśmy do Wrocławia, rozdzwonił się mój telefon – biblionetkowicze chcieli wiedzieć, kiedy przyjedziemy. Któż do mnie nie dzwonił! Marylek, Margines, Syrenka, Misiabela, Jakozak… Nigdy nie czułem się tak popularny. Łkając ze wzruszenia, postanowiłem, że po powrocie zatrudnię sekretarkę do odbierania moich telefonów. Uszyma duszy już słyszałem głos sekretarki „- Panie Misiaku, dzwoni Marylek, odebrać?”, „- Naturalnie, moja droga Mario/Pamelo/Zofio/Kunegundo/Hildo (w zależności od tego jak sekretarka będzie miała na imię), tylko krzyknij najpierw do słuchawki, że nie lubię Pratchetta”. Te rozmyślania przerwało mi osiągnięcie celu podróży. Wyszedł po nas Margines. Rozmawiając o zlocie i o tym, co nas ominęło, pojechaliśmy do hostelu. Prędziutko się rozpakowaliśmy, ogarnęliśmy po podróży i wyszliśmy gotowi na zwiedzanie.
Zadzwoniłem do organizatorki zjazdu – nieocenionej Olimpii – i to ona niczym ta syrena z Odysei (bez urazy Syrenko! Czajko, to porównanie dedykowane Tobie!) zwiodła nas ze szlaku podróży na manowce deluxusowego hostelu, gdzie siedziały wraz z Neską. Spędziliśmy na ploteczkach bardzo miły czas, a zwiedzanie Wrocławia oddalało się w siną dal. Potem próbując się wyrwać spod uroku naszych cudnych towarzyszek, dzwoniłem do różnych biblionetkowiczów, chcąc się przyłączyć do wycieczek. Jednak okazało się, że jedna grupa właśnie idzie do motylarnii, bo spędza czas w zoo (a ja nie lubię oglądać zwierząt za kratkami, więc odpadło), a druga płynie sobie w rejs (a Lutek nie chciał płynąć wpław, żeby dogonić statek, więc również odpadło). Podobno Epa była gdzieś w ogrodzie botanicznym, (ale że ja raczej z rezerwą podchodzę do roślinek, za to Lutek z entuzjazmem, nie mogliśmy się dogadać, więc i to odpadło). Ostatecznie ruszyliśmy z Marginesem na miasto, gdzie później wpadliśmy na część grupy wracającej z rejsu. Misiaki lubią być ściskane na misia, więc były bardzo ukontentowane tyloma uściskami rąk niewieścich. Najzabawniej było, gdy Anna podeszła do Lutka i powiedziała: „Ty jesteś Misiak”. Ten „farbowany Misiak” miał na tyle przyzwoitości, żeby się pode mnie nie podszywać – tym bardziej, że stałem obok. Wspólnie udaliśmy się do Jadłodalni, gdzie towarzyszyliśmy innym przy obiedzie. Potem grupą wróciliśmy do hostelu, aby wszcząć wojnę o prysznice, z której ostatecznie wszyscy wyszli umyci.
Potem nasz pokój (6ka, która miała później obrosnąć w legendę) przyjął pierwszych gości, m.in. Marginesa i Syrenkę. Wspólnie czytaliśmy sobie bestseller Lingas-Łoniewskiej „Bez przebaczenia” i zgodnie płakaliśmy, bynajmniej nie wzruszeni. Szybko nastała godzina 16:30, czyli pora umówionego spotkania pod hostelem i udania się do „Nibylandii” na wspólną biblionetkową wieczerzę. Lutek i ja stawiliśmy się punktualnie pod hostelem, ale czekaliśmy na niektórych pozostałych. Nasza grupa torowała przejście i istniało spore ryzyko, że kiedy w końcu ruszymy, porwiemy kogoś ze sobą siłą tłumu. Nie byłoby to takie złe, w końcu to mógłby być kolejny biblionetkowicz. I czekaliśmy i czekaliśmy. A to na Sowę, która poszła po sweter i nie wracała tak długo, że zaczęliśmy podejrzewać, że ów sweter dopiero dzierga, a to na Marylka, otwierającego długi korowód osób, które… nieważne, my wiemy, co. W końcu jednak ruszyliśmy, ale szło nam tak topornie, że miałem obawy, czy knajpa w ogóle jeszcze będzie czynna, gdy tam dotrzemy. Kiszki mi marsza grały, ale dzielnie umilałem sobie czas stosowną jak na biblionetkowe standardy konwersacją (np. z Zochuną rozmawialiśmy o kryminałach). W końcu jednak dotarliśmy na miejsce, przywitaliśmy się z pierwszymi biblionetkowiczami. Bodaj Lutek rzucił genialny pomysł, żeby złączyć stoły (z których każdy był z „innej parafii”) w jeden. Obecni panowie ochoczo podchwycili tę ideę i zaczęło się przemeblowanie – ja, żeby było jasne, nie maczałem w tym misiakowych palców i od początku grzmiałem, że to syzyfowa praca. Lutek i reszta ostatecznie poniechali działań, a pomysłodawca rozsiadł się razem z Engą i Villeną na jedynej w lokalu kanapie i zaczęli po niej skakać jak dzieci. Cieszyli się, chichotali, a obecna na sali dzieciarnia (pod względem wiekowym - bo był i Pimpuś od Miaugorzaty i Pawła i Białokruciątko i Kreciątka) nie miała gdzie się podziać.
Kolejka po jedzenie była tak długa jak za czasów peerelowskich, ale opłaciło się stać. Nie dość, że można było sobie przyjemnie pogawędzić (no dobrze, niektórzy nie gawędzili, tylko okupowali przynależną dzieciom kanapę), to jeszcze jedzenie było bardzo dobre. I Misiak na przykład wcinał sobie pierogi, rozmawiał z Hurlinem i zerkał co jakiś czas w stronę kanapy, gdzie Lutek starał się nie napluć sobie do zupy. Bo za nim siedziała Reniferze, nasza nieoceniona, wspaniała pani doktor, która masowała mu krzywy kręgosłup. Przyjemność była tak duża, że nie mógł jej dzielić ze spożywaniem obiadu. Żeby Lutkowi pierogi nie wystygły, wtryniłem się też na kanapę i poddałem swój kręgosłup dłoniom doktór Reniferze. Z kanapy zrobił się istny kącik SPA. W międzyczasie Lutek wcinał pierogi, a Enga i Villona się śmiały. Rozkosz masażu doktór Reniferze była tak duża, że złożyłem propozycję wspólnego zamieszkania i przeobrażenia się w wesołą krakowską trójcę (Lutek chodziłby do pracy, Misiak robiłby za kura domowego, a Reniferze byłaby naszą służbą zdrowia i musztrowałaby nas kocimi grzbietami). Lutek w końcu zjadł ostatniego pieroga i poddaliśmy się tym razem masażowi na przemian, wybierając jednocześnie kolory tapet odpowiadające całej trójce w naszym wspólnym lokum. W międzyczasie przysiadł się do nas Admin, a nawet zadzwonił redaktor naczelny „Literadaru”. Dobrze, że Admin był tak miły i nie wdawał się w szczegóły. Jakby to brzmiało: „Misiak i Lutek siedzą w otoczeniu ślicznych dziewczyn i są właśnie masowani przez jedną z nich”.
Ostatecznie opuściliśmy „Nibylandię”, chyba ku uldze obsługi. Gromadziliśmy się pod restauracją i w międzyczasie poszła plotka, że czekamy na Lutka. Reniferze wrzasnęła w tłum: „Czekajcie na Lutka! On sika!”. Jednak pęcherz Lutka nie cieszył się takim respektem i niestety czekaliśmy tylko w kilka osób i poszliśmy sobie samotnie (tj. Reniferze, Enga, Villena, Lutek i ja) w stronę siedziby biblionetki. Po drodze zaczepił nas jakiś starszy pan, pytając jakim jesteśmy stowarzyszeniem, a doktór Reniferze zaczęła wszystko gorliwie objaśniać. Rozmawiamy o książkach itp. Cóż, gdyby pan poszedł z nami do hostelu, zweryfikowałby łatwo to stwierdzenie. Szliśmy spacerkiem i śmialiśmy się, a Lutek prawie się zapowietrzył (- Patrzcie, klucz ptaków – powiedział patrząc w niebo. Na to Reniferze: - To nie klucz, to kupa ptaków!), baliśmy się, że się udusi. W końcu dotarliśmy do siedziby biblionetki, gdzie narobiliśmy prawdziwego rabanu. Podpisywaliśmy się na tablicy, śpiewaliśmy sto lat, śmialiśmy się, aż nie było czym oddychać. Nie umieliśmy się ustawić do zdjęcia zbiorowego, więc ostatecznie zrobiliśmy je w deszczu na zewnątrz. Przechodnie przyglądali nam się ciekawie, chyba myśląc, że to jakiś happening. Padał deszcz, gdy wracaliśmy do hostelu. Narzekaliśmy na pogodę (nic nowego – wcześniej narzekaliśmy na upał). Lutek był jednym z nielicznych, którzy mieli parasol – i co z tego skoro parasol nie chciał współpracować, żył własnym życiem i wyciągał się w stronę nieba? Ostatecznie udało nam się dotrzeć na Ruską.
Wylądowaliśmy pod 6ką w czwórkę – Reniferze, Enga, Lutek i ja – gdzie nasza cudowna pani doktor próbowała mnie nauczyć kocich grzbietów i podbijania kości ogonowej. To wygibasy rejestrowała pani_Wu, niestrudzona kronikarka zjazdu. Bo też do 6ki zwabieni śmiechem zaczęli lgnąć biblionetkowicze. Misiabela ucieszyła się: „Grupen-sex, dobrze trafiłam”, a Sowa poprawiła ją: „To raczej Grupen-Przygłupen”. W końcu zeszliśmy na dół na wieść o rozlewającym się do szklanek winie produkcji Mamy Annviny (odkąd skosztowałem tego napoju nic już nie jest takie samo, Mamo Annviny to mistrzostwo!) – a piłem niemal duszkiem ze szklanki do piwa. Przed właściwą imprezą zrobiliśmy sobie mały przerywnik i w składzie Reniferze-Enga-Krasnal-Lutek-Margines-Misiak poszliśmy do pobliskiego Fast Foodu, żeby się pożywić. Reniferze wzięła jakąś zapiekankę, my, chłopcy oraz Enga po kawałku pizzy, a Krasnal kupiła sobie obok kebaba i czaiła się poza naszym miejscem pobytu najwyraźniej nie chcąc się do nas przyznawać. Nie dziwię się jej specjalnie, bo myśmy tam wyczyniali istną sodomię i gomorię z buziaczkami, uściskami i deklaracjami. A z wszystkim było tyle śmiechu, że Margines nie mogąc wytrzymać, tarzał się po podłodze, niemal przytulony do kontenera na śmieci. Mamy na to dokumentację. W końcu wróciliśmy do hotelu żegnani życzliwym spojrzeniem („Wreszcie wychodzą”) pani sprzedawczyni pizzy. W tym sosiku czosnkowym z zapiekanki Reniferze musiało coś być, bo tańczyliśmy jezioro łabędzie w drodze powrotnej.
Kiedy wróciliśmy wino lało się strumieniami, również do naszych szklanek. Wieczór się wyraźnie rozkręcał. Zaczęliśmy okupować wejście do hostelowej kuchni, spędzając czas na popijaniu, rozmowie, ćwiczeniach oddychania przeponą, podbijania kości ogonowej, całuskach i przytuleniach. Misiak chyba nigdy nie był tak wyprzytulany! Istne Dionizje, kult młodości, śmiechu i viva la vita w ogóle! Miłość rządzi! Różni ludzie przewijali się przez kuchnię. Syrenka opowiadała anegdotki, od których pokładaliśmy się ze śmiechu (historia z proszeniem o rurkę przy zagranicznym barze – bezcenna!). Bynajmniej nie gadaliśmy o literaturze. Dziewczyny zrobiły konkurs na najlepszy męski brzuszek i chyba tylko panu recepcjoniście i Hiszpanom się upiekło. Ostatecznie wygrał brzuszek Lutka. Potem wino zaczęło działać integracyjnie na skalę międzynarodową i podjęliśmy rozmowę z Baskami vel Hiszpanami, a ten z koszulką EPA! zrobił sobie zdjęcie z naszą biblionetkową Epą. Potem Czajka zaproponowała grę, ale frakcja kuchenna była zbyt zajęta piciem wina mamy Annviny, żeby podjąć wyzwanie. Tak na śmichach-chichach i czułościach zleciało nam wiele godzin. Bądźmy szczerzy – Misiakolutki się upiły (choć syjam Lutek bardziej!). Mamo Anvinny pozwól, że jeszcze raz pochwalę Twoje wino (z czego ono było? Z aronii i krwi gojowskich dzieci?), w moich oczach zdeklasowało ukochany kwas chlebowy. Tak siedzieliśmy z Lutkiem do bodaj pierwszej i wyszliśmy wcześniej wyprzytulawszy nasze gracje na dobranoc.
Rano wstałem pierwszy i ruszyłem na mały rekonesans, żeby uzupełnić sobie luki we wiedzy na temat wczorajszego wieczoru. Trafiłem do pokoju Marylki i Epy, gdzie skompletowałem dane i pożywiłem się ciasteczkiem, a drugie wziąłem dla budzącego się Lutka (dziękujemy Ci Misiabelo!). Potem zeszliśmy na śniadanie i dołączyliśmy do zgromadzenia świetlicowego. Był to smutny czas pożegnań, ale także uścisków i przytuleń (czyli to co Misiaki lubią najbardziej, choć nie na okoliczność mówienia sobie papa). Alicja w ferworze pożegnań uściskała obcą dziewczynę – nieźle zszokowaną. Pożegnał się z nami również tajemniczy pan z torbą: „Na razie miłośnicy książek!” – rzucił w przestrzeń, a my oniemieliśmy. Czyżby to była ironia? W sumie więcej tam było wina niż literatury… W końcu w świetlicy zostało nas dosyć mało. Zmęczona Reniferze okupowała najpierw kolana Erratora(czułem się zdradzony, chlip, chlip), a potem moje (już nie czułem się zdradzony), jak i Lutka, Engi oraz Syrenki. Koło południa ruszyliśmy szturmem na Jadłodalnię, choć część z nas, która nie miała przyjemności zahaczenia o Dedalusa za namową Misiaka skorzystała z tego przybytku (co to by był w końcu za wyjazd bez kupionej książki!). Zjedliśmy prędziutko obiadek i niestety musieliśmy się pożegnać. Pierwsze odjechały Jakozak, Marylek, Neska i Epa. Kiedy odjeżdżały zamiast machać, odtańczyliśmy im kaczuchy (pomysł Misiaka). Potem miała odjechać Reniferze, ale że żal nam było puszczać ją zupełnie samotnie czerwoną strzałą, więc zabraliśmy się z naszą kochaną panią doktór. Żegnali nas Syrenka, Enga, Anvinna z Mamą i Margines. Wszyscy poza pierwszą odtańcowywali kaczuchy, a Syrenka pokusiła się nawet o macarenę. Wzruszony ocierałem łzy z Misiakowego policzka. I tak pomknęliśmy czerwoną strzałą, nieoceniona Reniferze przyciskała gaz do dechy, Lutek dostawał palpitacji, a Misiak łapał wiatr we włosy, rozkoszując się szybką jazdą, myśląc o jeszcze nie gasnących Dionizjach, viva la vita, młodości i pocałunkach. Tak dojechaliśmy do Katowic, gdzie trzeba było niestety pożegnać naszą drogą Reniferze i wsiąść w bus powrotny do Krakowa. Drogę spędziliśmy na odsypianiu tej szalonej nocy. Misiakolutki wróciły szczęśliw(i)e z głowami pełnymi pięknych wspomnień i z oczekiwaniem na kolejny zlot.
Hasło wyjazdu: Poczekajcie na … [tu nick] – on(a) sika!
A tak już zupełnie poważnie – (jeśli ktoś już dobrnął do tego miejsca Misiakowej gadaniny) to był naprawdę wspaniały czas. I bardzo Wam wszystkim dziękujemy.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.