Nie będę kłamał, ani wymyślał. O istnieniu tego pisarza dowiedziałem się kilka, kilkanaście dni temu. Zdążyłem się dowiedzieć, że powyższą książkę cenił Bukowski, co mogło być atutem, a mogło nie być. Dotarłem do notek wydawniczych dwóch polskich edycji "Pyłu" i były one zachęcająco-odpychające. Ileż można czytać o perypetiach młodego pisarza zmagającego się z niemocą własną, a przede wszystkim: intelektualnym bezwładem nierozumiejącego go otoczenia? Iluż to zapomnianych amerykańskich geniuszy w ostatnich dwóch dekadach odkryto i polskiej publiczności, choć lepiej byłoby dla wszystkich, wydawców przede wszystkim (kasa misiu, kasa), gdyby nadal tkwili w zapomnieniu?
No i pierwszy kontakt był nieudany. Bardziej elegancki Bukowski? Niedobrze, bo też bardziej rozmamłany. Lubię Chinaskiego, ale z oddali. Wróć, inaczej. Młodzieńczo fascynuje mnie idea pisarza straceńca, twardego faceta o zepsutych zębach i zniszczonych w bójkach rękach jak łopaty. Ale w szczegółach Henry to paskudny egotyczny typ. Czy to z gębą Rourke'a, czy Dillona.
Identycznie jest z Arturo Bandinim, kolejnym alterego, tym razem Fantego. Dupek to. Naiwny, czarująco niewinny, i jednak utalentowany. Ma jedną ważną cechę: jest uczciwy w swej bazgraninie. Nie udaje, że nie marzy o sukcesie i sławie, że nie zależy mu na forsie, że z własnej woli nie dojada (czy dokładniej rzecz ujmując: przejada się zgniłymi pomarańczami). Że pisze dla samego pisania, a żyje powietrzem, bo ktoś tak utalentowany musi stukać w te cholerne klawisze. No tak, musi, ale musi mieć też z tego zysk i uznanie. Sam Bandini - choć zmienia się i on, i jego zachowania; raz jest mężczyzną raz dzieckiem, raz potworem raz zagubioną ofiarą namiętności nie tylko swoich - nie jest aż tak wielkim atutem powieści, by o niej pisać. Ważny jest sposób budowania tej historii i jej tła.
Los Angeles. Jedno z dwóch najukochańszych miast Ameryki. Nie tak inteligenckie jak Nowy Jork, równie zwichrowane etnicznie, ale bardziej rozgrzane i brutalne. W NYC złudzenia się rodzą, w LA rozwiewają się w pyle. Wiecznym pyle. Ech, zgrzytają mi te frazy, i to nie piaskiem, kicz się wkradł w opowieść. Trochę go jest, przyznaję, emfazy też. Liczy się jednak bezpośredniość, bezwzględna szczerość opisu. I jego niewymuszoność. Ma się wrażenie, że to takie łatwe, oddać charakter miejsc i ludzi. Wystarczy siąść i pisać, pisać, pisać.
Uwielbiam sztuczkę z porównaniami, więc i dziś literackich skojarzeń - Szanowni Czytelnicy - nie unikniecie. Fante pisał powieść w czasie, gdy Chandler nadawał nową jakość czarnemu kryminałowi. Podobna atmosfera, i rzekłbym, że to mniej znany Amerykanin jest bardziej sugestywny. Jego miasto jest straszniejsze, tak zwyczajne, i tak okrutne. Japońscy chłopcy na uliczkach nabrzeża, zniszczone murzyńskie dzielnice, przybysze z amerykańskiego Wschodu i Południa. Fałszywy blichtr i amerykański mit, niechętnie godzący się na kolejnych imigrantów. Wszystko, ledwie w tle, bo zdradzę najdziwniejszą tajemnicę.
"Pył" to historia miłosna. Opowieść o trójkącie, może nawet czworokącie, w którym nikt nie kocha nikogo, każdy każdego potrzebuje, i każdy każdego wykorzystuje. Niby wiadomo to niemal od samego początku, ale jakoś niknie ta pewność pod kolejnymi stronicami. Ciągłe napięcie, jak w pochmurny dzień taki jak dzisiejszy, jednak zapomina się o jego przyczynach. I to atut powieści, bo kiedy rzecz się kończy, a kończy się jak należy: poetycko, czyli klęską, czytelnik robi wieeeelkie oczy ze zdziwienia. Choć wiedział.
I tak "Pył" zbliża się do dwóch innych ważnych utworów literatury amerykańskiej z tegoż to okresu: "Wielkiego Gatsby'ego" i "Dnia szarańczy". Nawet ja wzdrygnąłem się przed podaniem tych tytułów, bo to bardzo uznane powieści, nawet jeśli jedna jest dziś zapomniana, a druga często czytywana jako pozycja rozrywkowa. Gdzie "Pyłowi" do klasyków? No właśnie, gdzie?
---
Pył (
Fante John)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.