Przedstawiam
KONKURS nr 108 pt. "TRUCIZNA w LITERATURZE"
Zasady konkursu:
Do zidentyfikowania jest
30 trucizn konkursowych.
Dla każdego fragmentu należy podać autora i tytuł utworu, z którego fragment pochodzi. W przypadku opowiadań należy podać również tytuł opowiadania, a nie tylko zbioru. Można w sumie zgromadzić 60 punktów za komplet poprawnych odpowiedzi – jeden punkt za autora, jeden punkt za pełny tytuł utworu, pół punktu za podanie tylko nazwy zbioru opowiadań.
Odpowiedzi należy przysyłać na adres:
[...], podpisując się biblionetkowym nickiem. Można je przysyłać zarówno hurtowo jak i detalicznie, bez żadnych ograniczeń na liczbę strzałów czy maili, do
13 października, do godziny 23.59.
W tytule maila bardzo proszę o umieszczenie informacji o tym, że to konkurs o truciznach, czyje odpowiedzi zawiera i który to mail z kolei. Na przykład:
[konkurs] Trucizny – Lukrecja Borgia – 1.
Podpowiedzi są dopuszczalne, o ile dotyczą fragmentu konkursowego i treści utworu. Niedopuszczalne są natomiast podpowiedzi typu „czytałeś” lub „znasz autora”. Na tyle niedopuszczalne, że ja też nie będę takich podpowiedzi udzielać. :)
Niedopuszczalne jest również korzystanie z wyszukiwarek.
Poza tym wszystko jest dozwolone, aczkolwiek proszę o ostrożność w kontaktach z truciznami. ;)
WAŻNE!!!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE:
1.
Zbliż się tu, człowieku,
Widzę, że jesteś w niezamożnym stanie;
Weź te czterdzieści dukatów, a daj mi
Drachmę trucizny takiej, co by mogła
Po wszystkich żyłach rozejść się od razu
I nienawistne życie odjąć temu,
Co jej zażyje; co by tak gwałtownie
Wygnała oddech z piersi, jak gwałtownie
Lontem dotknięty proch wypędza pocisk
Z czeluści działa.
2.
(…) wywiązała się długa i zacięta walka i doszli do ostatniej z partii, z których on wszystkie dotąd przegrał, i P. A. wytarł sobie pot rękawem koszuli, wzdychając, niezmiernie mi przykro, panie generale, ale ja nie chcę umierać, wtedy on zaczął zbierać kostki, układać starannie w drewnianym pudełku, przemawiając niczym szkolny nauczyciel recytujący lekcję, że on też nie zamierza umierać przy stoliku domina, a jedynie we właściwym czasie i właściwym miejscu, śmiercią naturalną w czasie snu, tak jak przepowiadały mu od zarania jego czasów sagany wieszczek, a i nawet nie tak, jeśli się dobrze zastanowić, bo B. A. nie po to mnie rodziła, żebym zawracał sobie głowę saganami, tylko po to, żebym rządził i, było nie było, to ja jestem tym, kim jestem, a nie ty, dziękuj więc Bogu, że to była tylko gra, powiedział ze śmiechem, nie uświadamiając sobie ani wówczas, ani kiedykolwiek, że ten straszliwy żart okaże się prawdą tej nocy, gdy wszedł do pokoju P. A. i zastał go walczącego z przynaglającą śmiercią, beznadziejnie, bez żadnych szans pokonania trucizny, stając na progu, pozdrowił go wyciągniętą ręką, niech Bóg ma cię w swojej opiece, chłopie, to wielki zaszczyt umierać za ojczyznę. Towarzyszył mu w powolnej agonii, sami w pokoju, własną ręką wlewając mu do ust leki uśmierzające ból, a P. A. wypijał je bez słowa podzięki, mówiąc mu po każdej łyżce, zostawiam pana na krótko na tym zasranym świecie, panie generale, bo serce mi mówi, że niebawem zobaczymy się w czeluściach piekielnych, ja pokręcony przez tę truciznę bardziej niż węgorz, a pan z głową w dłoniach, niewiedzący, gdzie by ją złożyć, i mówię to bez najmniejszego szacunku, panie generale, gdyż teraz mogę panu powiedzieć, że nigdy pana nie kochałem tak, jak pan to sobie wyobraża, wprost przeciwnie, bo od postnych czasów flibustierów, kiedy to miałem nieszczęście dostać się w pańskie ręce, modlę się, żeby pana zabili, choćby i w przyzwoity sposób, byle mi pan zapłacił za to sieroce życie, którym mnie pan obdarował (…)
3.
Podszedłem do zasłony z sitowia i odsunąłem ją na bok. Światło słoneczne wdarło się do wnętrza, na moment mnie oślepiając. Gdy odzyskałem wzrok, z mych ust wyrwał się krzyk przerażenia. Wszystkie ptaki i zwierzęta leżały porozrzucane na tarasie i w głębi ogrodu.
Spoczywały zakrzepłe w śmiertelnych pozach, tam gdzie padły. Pospieszyłem ku nim, nawołując ulubieńców po imieniu. Przyklękałem, by wziąć każdego w ramiona, poszukać w bezwładnych, ciepłych ciałach oznak życia. Nie znalazłem ich, choć nie pominąłem ani jednego truchełka. Ptaki leżały mi na dłoni drobne i lekkie, ich efektownego upierzenia nie zdołała przyćmić śmierć.
Myślałem, że moje i tak ciężkie serce na pewno pęknie pod samym ciężarem rozpaczy. Ukląkłem na tarasie wśród rozsianych naokoło zwłok mojej rodziny i zapłakałem.
Dopiero po jakimś czasie zdołałem zmusić się do zastanowienia nad przyczynami tej tragedii. Wstałem i podszedłem do jednej ze stojących na ziemi misek. Była wylizana do czysta, ale powąchałem ją, starając się zgłębić naturę trucizny, jaką dla mnie przeznaczono. Woń kwaśnego mleka zabiła wszelkie inne zapachy; wiedziałem jedynie, że substancja działała szybko i zabójczo.
Zastanowiłem się, kto mógł umieścić dzban przy łóżku, lecz nie miało znaczenia, czyja dłoń przyniosła naczynie do komnaty. Z absolutną pewnością wiedziałem, kto wydał takie polecenie. “Żegnaj, mój kochany. Jesteś już martwy” - powiedział książę I. i nie czekał długo, by swe słowa zamienić w czyn.
4.
- Chcę się upewnić, że K. umrze śmiercią bezbolesną, bo jest on moim sługą i odpowiadam za niego, jak pan odpowiada za swoje sługi.
A B. odparł:
- Pośpiesz się więc, bo stary człowiek rozpuszcza już truciznę w winie i K. umrze o zachodzie słońca, jak tego wymaga zwyczaj.
Odnalazłem starego królewskiego lekarza przybocznego, on zaś uwierzył mi, gdy mu powiedziałem, że przysłał mnie król. Śmiał się i paplał:
- Nawet lepiej, żebyś sam domieszał trucizny do wina, bo ręce mi drżą, a oczy zachodzą mgłą, i nic nie widzę, tyle się dziś naśmiałem z konceptów twego sługi.
Wylałem mieszankę, którą przygotował, i zamiast trucizny domieszałem do wina makowego soku, uważając jednak, by nie wlać go za dużo i nie uśmiercić w ten sposób K. Puchar zaniosłem sam K. i powiedziałem do niego:
- K., możliwe, że już nigdy się z sobą nie spotkamy, bo pycha uderzyła ci do głowy i jutro nie zechcesz mnie już pewnie znać. Wypij zatem ten puchar, który ci podaję, abym wróciwszy do Egiptu mógł opowiadać, że pan czterech części świata był moim przyjacielem. A wypiwszy go wiedz, że zawsze chcę tylko twego dobra, bez względu na to, co nastąpi. I pamiętaj o naszym skarabeuszu.
A K. rzekł:
- Mowa tego Egipcjanina byłaby jak brzęczenie much w moich uszach, gdyby nie szumiało mi w nich już od wina tak, że nie słyszę, co on mówi. Nigdy jednak nie wylewałem, jak wiadomo, za kołnierz, co starałem się dzisiaj wykazać moim podwładnym, w których wielkie znajduję upodobanie. Toteż wypiję i ten puchar, choć wiem, że dzikie osły będą jutro brykać w mojej biednej głowie.
5.
Przytomności nie straciłem nawet na chwilę. Kiedy narkotyk zaczął działać, a działał chyba szybciej niż morfina, zakręciło mi się w głowie i straciłem poczucie rzeczywistości. Innych objawów nie zauważyłem. Miles krzyknął coś do Belle, a kiedy ugięły się pode mną nogi, złapał mnie wpół i usadowił na krześle. Wirowanie momentalnie ustąpiło.
Chociaż widziałem i słyszałem wszystko, byłem odrętwiały. Teraz już wiem, czym mnie uraczono: ,,snami umarłych". O ile wiem, nigdy nie wypróbowano działania tej trucizny na jeńcach, ale stosowano ją czasem przy praniu mózgu. Istnieje więc, nielegalna, lecz nader użyteczna. Bóg jeden wie, jak ta fiolka wpadła w ręce Belle.
Wtedy nie myślałem o tym. Nie myślałem też, ilu frajerów Belle owinęła sobie wokół palca. Nie myślałem w ogóle. Byłem jak kłoda, widziałem wszystko - ale gdyby obok mnie przeszła lady Godiva bez konia, nawet bym nie mrugnął.
Zrobiłbym tylko to, co by mi kazano.
6.
Późnym popołudniem D. zarządził odpoczynek.
- Wygłoszę teraz przemówienie - rzekł do swych kompanów. - Słuchajcie uważnie, bo od tego zależą losy naszej wyprawy.
Stanął na wielkim kamieniu i gestem ręki nakazał milczenie.
- Jutro skoro świt wyruszamy w dalszą drogę. Koło południa powinniśmy dojść do N. Wejdziemy do miasta spokojnie i poważnie, jak przystało na pokój miłujących kupców. Rozłożymy się na rynku i otworzymy worki z daktylami. Nie wolno wam wyrzec ani jednego słowa po n.! Na wszelkie zapytania macie odpowiadać “Salem alejkum”, co po arabsku oznacza powitanie. Hej, Ohydek, powtórz no te słowa:
- Salami olej kum - ryknął oprych.
- No, może być - zgodził się władca. - I tak nikt tego nie zrozumie. Gdy zjawi się Iks, ja sam poczęstuję go porcją zatrutych daktyli. Śmierć potwora będzie hasłem do ataku. Zaręczam wam, że ci głupi N. rozpierzchną się jak stado baranów. Przecież to nędzni pacyfiści, nie mający pojęcia o wojowaniu. Zajmiemy pałac i ogłosimy powrót naszych rządów!
- Ach, ach, jaki to mądry i wspaniały plan - jęknęli zbójcy z wyrazem uwielbienia na poczerniałych twarzach.
- Czy są jakieś zapytania?
Zbój Szkaradek podniósł palce do góry.
- Słucham cię - rzekł władca łaskawie.
- Czy trucizna w daktylach będzie na tyle mocna, żeby zabić Iksa?
- Spokojna głowa! Przyrządziłem ją osobiście z jadu trzynastu żmij, złapanych podczas pełni księżyca.
7.
W chwili wypadku, po którym znalazłem się w szpitalu, byłem właśnie z Walterem. Oglądaliśmy kilka okazów zdradzających niezwykłe odchylenia od normy. Obaj byliśmy w maskach opatrzonych żelazną siatką. Nie widziałem dokładnie, co się stało. Wiem tylko, że kiedy się nachyliłem, jakaś wić śmignęła gwałtownie, celując mi w twarz, i chlasnęła o siatkę maski. W dziewięćdziesięciu wypadkach na sto nie miałoby to najmniejszego znaczenia: po to właśnie nosiliśmy maski Ale tym razem uderzenie było tak silne, że miniaturowe torebki z trucizną pękły i kilka kropel dostało mi się do oczu.
Walter w ciągu kilku sekund wciągnął mnie do laboratorium i zaaplikował antidotum. Tylko dzięki jego przytomności umysłu i szybkiemu działaniu lekarze zdołali uratować mi wzrok.
Mimo to jednak musiałem spędzić ponad tydzień w łóżku, i to w ciemnościach.
Leżąc w szpitalu powziąłem postanowienie, że jeśli odzyskam wzrok, poproszę o przeniesienie do innego działu. A jeżeli się to nie uda, porzucę w ogóle tę prace.
Po pierwszym wypadku w ogrodzie nabrałem znacznej odporności na jad (…). Mogłem znosić i znosiłem bez większej szkody dawki trucizny, które niezawodnie pozbawiłyby życia każdego nowicjusza.
Ale wciąż mi teraz brzmiało w uszach stare przysłowie o dzbanie, co poty wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Ostatecznie ostrzeżenie podziałało.
8.
Zaraz po przyjściu zabrał pekińczyka z ogrodu, przypuszczając, że matka będzie chciała go zobaczyć. Poszedł na górę do jej sypialni za pieskiem skaczącym po schodach.
W sypialni zastał matkę z oczami zamkniętymi, leżącą na wznak, w świeżej czystej pościeli. Podszedł trochę bliżej i dotknął jej ręki, ale ona już nie żyła. Na stoliku przy łóżku stała szklanka z wodą i leżała kartka zapisana ołówkiem obok jednego z tych małych pudełeczek z czerwonej tektury, otwartego, i pustej fiolki. Nie wiedział dotychczas, że ona to miała.
Sięgnął po tę kartkę. Przeczytał (…).
Parę łez spłynęło mu po policzkach, ale tylko parę. Mama zawsze miała rację, odkąd pamiętał, i teraz znów postąpiła słusznie. Z sypialni zszedł na dół do salonu, pogrążony w głębokiej zadumie. Sam jeszcze nie jest chory, ale to może być kwestia zaledwie godzin. Piesek przybiegł za nim; siadając w fotelu wziął pieska na kolana i zaczął pieścić jego jedwabiste uszy.
Wkrótce potem wstał, wypuścił pekińczyka do ogrodu i poszedł do apteki za rogiem ulicy. (…)
Wrócił do domu, zawołał pieska z ogrodu i zabrał się do przygotowania mu obiadu w kuchni. Otworzył jedną z tych puszek i podgrzał królicze mięso w piecu, po czym rozgniótł cztery kapsułki nembutalu. Wymieszał je porządnie z mięsem w miseczce, postawił miseczkę przed pekińczykiem, żarłocznie rzucającym się na jedzenie, i przysunął jego koszyk w ciepło pieca.
Wyszedł do hallu i przez telefon zamówił sobie w klubie pokój sypialny na najbliższy tydzień. Potem ruszył do swego pokoju, żeby spakować potrzebne rzeczy.
W pół godziny później wrócił do kuchni; pekińczyk leżał w koszyku bardzo senny. Fizyk przeczytał uważnie przepis na tekturowym pudełeczku i zrobił mu zastrzyk; psina prawie nie poczuła ukłucia.
Gdy już był pewny, że piesek nie żyje, zaniósł go w koszyku na górę i postawił koszyk przy łóżku matki.
Potem wyszedł z domu.
9.
W trzydzieści pięć lat później kierował przedsiębiorstwem techniczno-handlowym, które obejmowało swoim zasięgiem wszystkie miasta (…), do którego należało piętnaście ciężarówek i siedemdziesięciu ośmiu ekspertów w dziedzinie nasycania kryjówek mieszanką trucizny i rozstawiania pułapek. Działali oni na froncie walki, to znaczy na ulicach, w domach i na polach całego kraju - zajmując się lokalizowaniem, osaczaniem i tępieniem szczurów, a otrzymywali dyspozycje, pomoc i poparcie strategiczne od sztabu generalnego, którym kierował on sam (było w nim sześciu technokratów, właśnie teraz poszli sobie na obiad). Ale poza tymi siłami uczestniczyły w krucjacie dwa laboratoria, z którymi don F. miał podpisane kontrakty (te zaś praktycznie były subwencjami) i które stale prowadziły doświadczenia z nowymi typami trucizny, ponieważ nieprzyjaciel miał niezwykłą odporność: po dwóch lub trzech kampaniach trucizna okazywała się bezużyteczna i stawała się pożywieniem dla tych, których miała za zadanie zabijać. Ponadto don F. - w tym momencie, po zapaleniu się zielonego światła, włączył pierwszy bieg i jechał dalej w kierunku nadmorskich dzielnic - ustanowił stypendium pozwalające firmie “Antirroedores S.A.” wysyłać co roku jednego spośród świeżo dyplomowanych chemików na Uniwersytet Baton Rouge w celu odbycia specjalizacji w eksterminowaniu szczurów.
10.
Ogłuszający huk sprawił, że otrząsnął się z zamyślenia. Wielki biały koń - tylko że, T. natychmiast się zorientował, tak naprawdę wcale nie był to koń - wyłamał kopnięciem drzwi boksu i zniżając róg, rzucił się pędem ku niemu.
T. padł na zasłaną słomą podłogę, obronnym gestem unosząc ręce.
Minęła długa chwila. Uniósł głowę. Jednorożec zatrzymał się tuż przed kuflem i wsunął czubek rogu do grzanego wina.
T. niezgrabnie dźwignął się z ziemi. Wino bulgotało i dymiło, i w tym momencie przypomniał sobie - słyszał o tym kiedyś w starych bajkach, dziecięcych opowieściach - że róg jednorożca chroni przed...
- Trucizna - szepnął. Jednorożec uniósł głowę, spojrzał mu wprost w oczy i T. wiedział już, że to prawda. Serce waliło mu w piersi. Na zewnątrz wiatr zawodził głosem oszalałej wiedźmy.
11.
- Uniwersum trucizn jest równie urozmaicone, jak rozmaite są tajemnice natury - rzekł. Wskazał na szereg naczyń i ampuł, które już kiedyś podziwialiśmy, rozstawionych w pięknym porządku na półkach wzdłuż ścian obok licznych woluminów. - Jak ci już powiedziałem, z wielu spośród tych ziół, jeśli odpowiednio je przyrządzić i dawkować, można otrzymać śmiercionośne napoje lub balsamy. Oto mamy tu datura stramonium, belladonnę, cykutę; mogą wywołać senność, wzburzenie albo jedno i drugie; podawane ostrożnie, stanowią wyśmienite lekarstwa, w dawkach nadmiernych zaś prowadzą do śmierci. Tutaj mamy bób świętego Ignaca, angostura pseudo ferruginea, nux vomica, który może odebrać dech...
- Lecz żadna z tych substancji nie zostawiłaby znaków na palcach?
- Chyba żadna. Potem mamy substancje, które stają się niebezpieczne jedynie, jeśli zostaną spożyte, i inne, które, przeciwnie, działają na skórę. Ciemiężyca biała może spowodować wymioty, kiedy kto schwyci ją, by wyrwać z ziemi. Są begonie, które kiedy kwitną, wywołują stan jakby upojenia winem u ogrodników, jeśli ich dotykają. Ciemiężyca czarna wywołuje biegunkę. Niektóre rośliny powodują palpitacje serca, inne pulsowania w głowie, jeszcze inne odbierają głos. Natomiast jad żmii, jeśli zostanie przyłożony do skóry tak, by nie przeniknął do krwi, daje tylko lekkie podrażnienie... Ale pewnego razu pokazali mi kompozycję, która, jeśli przyłożyć ją do części wewnętrznej uda psa, w pobliżu genitaliów, prowadzi zwierzę do szybkiej śmierci wśród straszliwych drgawek, a przy tym członki powolutku sztywnieją...
- Wiele rzeczy wiesz o truciznach - zauważył W. głosem, który zdawał się pełen podziwu.
Seweryn zwrócił nań wzrok i przez jakiś czas wytrzymywał jego spojrzenie.
- Wiem to, co medyk, herborysta, miłośnik nauki o ludzkim zdrowiu wiedzieć winien.
12.
Pan de V. zamknął za nim drzwi na klucz.
- Na miłość boską, co się stało? - zapytała pani de V., starając się przeniknąć męża spojrzeniem, które zapadało na dno duszy. Uśmiechnęła się blado, lecz jego chłód zmroził ten uśmiech.
- Gdzie chowasz pani truciznę, którą posługujesz się zazwyczaj? - wycedził, nie czyniąc żadnych wstępów V.
Pani de V. poczuła się jak skowronek, gdy kania zacieśnia nad jego głową mordercze kręgi. Pobladła śmiertelnie, ni to westchnienie, ni to jęk wyrwał jej się z piersi.
- Nie... nie... nie rozumiem cię, mój mężu.
Zerwała się w paroksyzmie trwogi, a po chwili drugi paroksyzm podobny, tylko silniejszy, powalił ją na otomanę.
- Pytam panią - powtórzył V. z absolutnym spokojem - gdzie chowasz truciznę, którą zabiłaś państwa de Saint-Mèran, Barrois i W.?
- Czy ty wiesz, mój mężu, co mówisz? - zapytała pani de V. składając ręce.
- Nie pytaj pani, ale odpowiadaj.
- Czy mam odpowiadać mężowi, czy prokuratorowi? - wybełkotała pani de V.
- Prokuratorowi, łaskawa pani.
13.
To było na G.; żarłacz zdarł ze mnie cały pas skóry od ramienia do pępka, szeroki na jakieś cztery cale. Gdyby od razu ponowił atak, przeciąłby mnie na pół. Na szczęście postanowił najpierw przetknąć ten pierwszy, mały kąsek. Chyba okazałem się dla niego śmiertelną trucizną, bo niemal natychmiast zdechł w drgawkach. A teraz nie mam po nim już nawet najmniejszego śladu.
14.
W domu, w ukrytej w przedpokoju teczce, leżał trujący jad, gronkowce już się w nim zapewne lęgły, kto wie, może nawet rozłaziły się wokoło, a on tu skazany na jakąś straszliwą katorgę, musiał się błąkać bez celu, bez sensu, po jakichś sklepach, czy czymś takim... Lukrecja Borgia... Czy Lukrecja Borgia też robiła zakupy...?
Uderzenie godziny dziewiętnastej i zamknięcie większości punktów sprzedaży położyło kres nieznośnym katuszom. Iks mógł wreszcie wrócić do domu.
Półprzytomny ze zdenerwowania w pierwszej chwili rzucił się ku teczce z lodami, ale nim jej dopadł, przypomniał sobie, że powinien przecież działać w ukryciu. Czym prędzej więc rzucił się w przeciwnym kierunku, którym okazała się rzadko przezeń odwiedzana kuchnia, w głowie błysnęła mu myśl, że teczkę trzeba schować głębiej, i ponownie rzucił się do przedpokoju. Następna myśl, że gołymi rękami dotykał trucizny, a teraz będzie tymi rękami jadł kolację, sprawiła, że rzucił się do łazienki. Osobliwe to miotanie się po apartamencie wzbudziło żywy niepokój małżonki, która jęła przyglądać mu się coraz bardziej podejrzliwie i nieufnie.
Po kilku nie kończących się wiekach, wypełnionych dalszymi torturami w postaci kolacji, wycierania naczyń, mycia dziecka i oglądania telewizji, ukochani najbliżsi poszli wreszcie spać i do szaleństwa zdenerwowany Iks został sam.
Zaciskając zęby, żeby nie szczękały hałaśliwie, i usiłując nie oddychać, zabrał z przedpokoju teczkę z lodami, na palcach udał się do kuchni, postawił teczkę na krześle, otworzył ją i zachłannie zajrzał do środka. W środku była zupa nic, w której tkwiły zgniecione nieco opakowania lodów Calypso.
Przez długą chwilę okropnie zaskoczony Iks, wpatrywał się bezmyślnie w ten niezrozumiały widok. Potem wstąpiło w niego radosne ożywienie i ucieszyła go nadzwyczaj myśl, że w tej rozmazanej po wnętrzu teczki zupie gronkowce musiały się już wspaniale rozwinąć. Teraz trzeba je tylko zamrozić na powrót w odpowiedniej formie i trucizna gotowa!
15.
- Otrzymałem dziś list, który potwierdził moje podejrzenia. Znajomy, którego prosiłem o pomoc, podał mi między innymi nazwiska dwóch pasażerów “Dei Gratii". Dla jednego z nich, mężczyzny o nazwisku Rustic Damarin, podróż do Dubes była ostatnim etapem znacznie dłuższej drogi. Wracał do domu aż z leżącej u wybrzeży Nowego Świata Wyspy Prawdziwego Krzyża, gdzie spędził ostatnie lata. Nazwisko to pewnie nic ojcu nie mówi, ale ja je znam. Na Uniwersytecie Alestrańskim wiele o nim swego czasu dyskutowano. Jakieś półtora roku temu przysłał list, właśnie z Wyspy Prawdziwego Krzyża, w którym chwalił się, że odkrył osobliwe stworzenie. Był to motyl od jego nazwiska nazwany Damarinusem. Motyl ten miał ponoć posiadać niezwykły system obronny. Damarin twierdził, że pył na jego skrzydłach zawiera nieznaną truciznę, która błyskawicznie paraliżuje układ oddechowy. Pył osypuje się podczas lotu, a każdy ptak czy drapieżnik, który znajdzie się wystarczająco blisko, by wciągnąć go do płuc, natychmiast pada martwy. W przypadku większych stworzeń, takich jak ludzie, trwa to odrobinę dłużej, ale tak czy inaczej, efekt jest ten sam. List Damarina został wtedy wyśmiany, powszechnie uważano, że takie stworzenie nie może istnieć. Najwyraźniej niesłusznie. Wypuszczenie Damarinusa w zamkniętym, niezbyt wielkim pomieszczeniu, takim jak kajuta statku czy zamkowa komnata, to niemal pewna śmierć dla wszystkich tam zebranych. Zwłaszcza że ludzie nie uciekają przecież na widok pięknego, kolorowego motyla. Każdy w pierwszej chwili podchodzi, by przyjrzeć mu się z bliska. A nim ktoś pojmie, co się dzieje, jest już za późno.
16.
Miał przy sobie broń tak małą, tak niewyczuwalną, że nawet najdokładniejsza rewizja nie zdołałaby jej wykryć. Kiedyś, dawno temu, pewien chirurg w Waszyngtonie wszył mu ją w język: samonaprowadzająca się zatruta strzałka, wzorowana na sowieckich rakietach... ale niepomiernie ulepszona, ponieważ po spełnieniu zadania sama się niszczyła, nie zostawiając śladów w ciele ofiary. Trucizna też była specjalna; nie wpływała na akcję serca czy ciśnienie tętnicze; w rzeczy samej nie była to trucizna, lecz przesączamy wirus, który rozmnażał się we krwi ofiary, powodując śmierć w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wirus był organizmem kancerogennym znalezionym na jednym z księżyców Urana i wciąż zasadniczo nie zbadanym. Kosztował go majątek. Teraz wystarczyło tylko, by stanął o krok od tego, kogo zamierzał zabić, i nacisnął ręką nasadę języka wystawiwszy go jednocześnie w kierunku ofiary.
17.
Woda z kranu. Tak. Od chwili gdy ją wypiłem, zaszły we mnie te zmiany. Coś w niej musiało być! Trucizna? Nie słyszałem jeszcze o takiej, która by... Chociaż zaraz! Jestem wszak stałym abonentem prasy naukowej. Ostatnio w “Science News” pojawiły się notatki o nowych środkach psychotropowych z grupy tak zwanych benignatorów (dobryn), które zniewalają umysł do bezprzedmiotowej radości i pogody. Ależ tak! Miałem tę notatkę przed oczami ducha. Hedonidol, benefaktoryna, empatian, euforasol, felicytol, altruizan, bonokaresyna i cała masa pochodnych! Zarazem przez podstawienia grup hydroksylowych amidowymi syntetyzowano z tychże ciał furyasol, lyssynę, sadystyzynę, flagellinę, agressium, frustrandol, amokolinę oraz wiele jeszcze preparatów rozwścieczających z tak zwanej grupy bijologicznej (nakłaniały bowiem do bicia i znęcania się nad otoczeniem, tak martwym, jak żywym - przy czym prym miały wodzić kopandol i walina).
18.
- Dziwnie się czuję. Chyba przez te tabletki.
- I ciasto - dodałam, zdejmując jej sandały i masując stopy, tak jak lubiła.
- I kawę.
Spojrzała na mnie pytająco.
- Wydaje mi się, że tym razem wsypałaś cztery łyżeczki cukru. To kiepski pomysł, A. Mówią, że cukier jest trucizną.
- Nie rozumiem. - Po raz pierwszy w pięknych oczach A. pojawił się strach. - O czym ty mówisz?
- Myślałaś, że mnie dopadłaś, prawda? Wydawało ci się, że wystarczy się do mnie uśmiechnąć i powiedzieć mi kilka komplementów, a ja znów ulegnę twojemu urokowi? Tylko że to już nie działa. Tym razem przyszła kolej na moje czary: czarodziejski placek czekoladowy T., czarodziejski cukier T., czarodziejskie tabletki T.
- O czym ty mówisz? Co mi zrobiłaś?
19.
A sztuka polegała na tym, ze cała trucizna, zapuszkowana w tym małym padalcu i przeznaczona dla tłumu ludzi, wybuchnęła nagle i poszła wujkowi prosto w twarz. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego czaru. A co najgorsze - skutecznego.
Bo we śnie wujek L. nie miał żadnej odporności. Nawet rozpalonymi do czerwoności pogrzebaczami by go nie dobudził, ale tym razem nie było potrzeby. Leżał jak rażony piorunem.
Na naszych oczach zrobił się zielony na twarzy. (…)
- Patrzcie! - wykrzyknął doktor Brown wskazując na wujka L., a jego głos z podniecenia zrobił się piskliwy. - Ten człowiek umiera ! Wezwijcie pogotowie! Szybko!
Wujek L. znów zmieniał kolor. Roześmiałem się troszkę, ale w środku, w głowie, oczywiście. Wiedziałem, co się dzieje, i muszę powiedzieć, że było to nawet dość zabawne. Każdy ma naturalnie w sobie całą masę bakterii, wirusów i tym podobnych stworzonek, które się w nim bez przerwy roją.
Urok, który Junior rzucił na wujka, straszliwie poruszył to stadko, które z miejsca zabrało się do roboty. A te mikrusy wcale nie są takie chore, na jakie wyglądają. Są po prostu białe, bo taka już ich uroda.
Jak tylko jakaś trucizna zaczyna nas rąbać, to zaraz te małe białaski łapią za broń i ruszają w nas w środku do boju jak głupie. Takiej awantury, wrzasków i przekleństw nigdyście nie słyszeli. Regularna bitwa pod Bull Run.
Dosłownie coś takiego działo się w wujku L. Tylko że my, Iksowie, mamy wewnątrz w sobie coś w rodzaju takiej specjalnej milicji. I trzeba przyznać, że została ona wezwana naprawdę szybko.
Przeklinali, kopali i walili wroga tak, że wujek z zielonego zrobił się czerwony i na całym ciele zaczęły mu występować duże żółte i niebieskie plamy. Robił wrażenie bardzo chorego. Oczywiście, tak naprawdę to nic złego mu się nie działo. Bo ta milicja Iksów potrafi sobie dać radę z każdziusieńkim zarazkiem.
20.
W tej szkole zawodowej mieścił się szpital. Zlikwidowali go ósmego września, ostatniego dnia akcji. Na górze było kilka sal z dziećmi, kiedy Niemcy weszli na parter, lekarka zdążyła podać dzieciom truciznę.
No widzisz, jak ty nic nie rozumiesz. Przecież ona uratowała je od komory gazowej, to było nadzwyczajne, ludzie uważali ją za bohaterkę.
W szpitalu chorzy leżeli na podłodze, czekając na załadowanie do wagonu, a pielęgniarki wyszukiwały w tłumie swoich ojców i matki, i wstrzykiwały im truciznę. Tylko dla najbliższych tę truciznę chowały - a ona - ta lekarka - swój cyjanek oddała obcym dzieciom.
21.
Schwycił skórę na ramieniu pomiędzy dwa palce, wkłuł się cieniutką insulinówką w powstały fałd. Jednym ruchem tłoka wstrzyknął zawartość.
- I już po wszystkim - powiedział, cofając się. - Możecie go puścić, panowie.
Usłuchali go niechętnie, wciąż czujnie obserwując rekruta.
- Gorąco mi - wyszeptał młody, patrząc na nich błędnymi oczami. - Co to było... Co?
- Oglądałeś “Ucieczkę z Nowego Jorku”? - zapytał Vesper, modląc się w duchu o odpowiedź twierdzącą.
Rekrut pokiwał głową powoli, po czym siąknął nosem dość rozpaczliwie.
- No to teraz wiesz mniej więcej, jak się czuł Snake Plissken - wyjaśnił oprawca. - To, co dostałeś dożylnie, to była trucizna. Zabójcza, dodam dla porządku.
Młody zwiesił głowę jak ścięty. Zaczął drżeć na całym ciele.
Nagle zniknął James Bond, któremu marnują talent, każąc szukać informacji o głupich wampirach.
Teraz był już tylko zwykły, wystraszony, mały człowieczek, któremu właśnie śmierć zagląda z ciekawością w oczy.
Vesper pochwycił go za włosy, podnosząc głowę ku sobie.
- A to, co dostałeś w ramię - wycedził powoli - to była właśnie twoja szansa. Odtrutka.
Tamten zamrugał pośpiesznie oczami.
- Ta dawka wystarczy ci na dwanaście godzin - ciągnął iks powoli. - Jeżeli uciekniesz, zdradzisz czy zrobisz coś równie głupiego... nie dostaniesz następnej, po prostu. I nikt inny ci jej nie da, nie licz na to. Zginiesz w męczarniach. To wszystko. - Puścił mu głowę, pozwalając jej opaść swobodnie.
Rekrut kołysał się przez chwilę w przód i w tył.
- Jak długo to będzie trwało? - zapytał nagle. - Odrobię tu swoje, rozumiem, ale potem... Kiedy mnie odtrujecie... na stałe?
- Nigdy - oznajmił Vesper brutalnie. - Jesteś związany z nami do końca życia. To albo kula w łeb.
22.
Wyjaśnienie Iksowi całej sytuacji zajmuje mi dłuższą chwilę. Opowiadam mu wszystko po kolei. Jak L. ukradła żywność ze sterty zapasów, którą zaraz potem wysadziłam w powietrze. Jak usiłowała przeżyć, podbierając po trochu, aby nikt się nie zorientował. Jak uwierzyła, że jagody nie są trujące, skoro zamierzaliśmy je zjeść.
- Ciekawe, jak nas znalazła - zastanawia się Iks. - To pewnie moja wina, skoro zachowuję się tak głośno, jak twierdzisz.
Równie trudno byłoby wyśledzić stado bydła, ale staram się być miła dla Iksa.
- Ona jest bardzo sprytna, Iks - mówię. - To znaczy była, dopóki jej nie przechytrzyłeś.
- Przypadek. Mam poczucie, że to nie była uczciwa walka. Przecież oboje bylibyśmy martwi, gdyby ona pierwsza nie zjadła jagód. Co ja wygaduję - poprawia się od razu. - Ty rozpoznałaś te jagody.
Kiwam głową.
- To owoce rośliny, którą nazywamy łykołakiem.
- Sama nazwa brzmi złowrogo - wzdycha.
23.
Obracała w palcach tajemniczą buteleczkę bez etykietki, a potem zaczęła wyciągać korek, żeby powąchać zawartość - i K. musiał się wtrącić. Ujął jej dłonie w swoje twarde garści i odciągnął tę, którą chciała otworzyć buteleczkę. Ta odwieczna gra rąk, nieuchronny ciąg dalszy rozmowy...
- Ostrożnie - uprzedził bardzo cicho. - To trzeba umieć. Nie wolno wylać na palce. Wąchać też nie wolno.
I delikatnie odebrał jej buteleczkę.
No nie, to już przekraczało wszelkie granice!
- Co to jest? - spoważniała G. - Jakiś silny środek?
K. też spoważniał, usiadł obok niej i powiedział półgłosem:
- Bardzo silny, To korzeń z Issyk-Kułu. Nie wolno go wypić - ani nalewki, ani suszonego. Dlatego jest tak szczelnie zamknięty. (…)
Rozmawiali przyciszonymi głosami.
- Na czym jest ta nalewka?
- Na wódce.
- Sam pan robił?
- Uhm.
- Jakie stężenie?
- Jakie, jakie... Dali mi pełną garść i powiedzieli, że to na trzy półlitrówki.
Rozdzieliłem na oko.
- A waga?
- Nie ważyłem. Wszystko na oko.
- Na oko! Taką truciznę! Czysty tojad! Niech pan tylko pomyśli!
- Co mam myśleć? - zirytował się K. - Spróbowałaby pani umierać sama jedna w całym kosmosie, kiedy komendantura nie pozwala ruszyć się poza granice osady! Akurat miałaby pani głowę do ważenia i mierzenia! Wie pani, ile mógł mnie kosztować ten korzeń? Dwadzieścia pięć lat katorgi! Za samowolne oddalenie się z miejsca zesłania! A ja się oddaliłem! O sto pięćdziesiąt kilometrów.
24.
- Nie masz przypadkiem walerianki? Byle nie rozcieńczonej. Strasznie mnie męczy pragnienie.
Waleriany niestety nie było, posłaliśmy po nią do apteki robota-gosposię.
- No, opowiadaj - poprosiłem - co porabiasz, gdzie kopiesz, co znalazłeś?
- Nie mogę zdradzić - odparł G. - Przysięgam na Galaktykę, to straszna tajemnica. A może nawet sensacja.
- Nie chcesz powiedzieć, to trudno. Nie wiedziałem, że archeolodzy miewają tajemnice.
- Oj! - jęknął G. i wypuścił żółty dym nozdrzami. - Obraziłem swego najlepszego przyjaciela! Jesteś na mnie wściekły! Koniec. Odejdę i być może nawet popełnię samobójstwo. Zostałem posądzony o brak zaufania. Osiem ciężkich dymiących łez stoczyło się z ośmiorga oczu mego nadwrażliwego przyjaciela.
- Proszę się nie przejmować - wtrąciła się Iksa. - Tatuś nie chciał pana urazić. Znam go.
- Ja sam siebie uraziłem - rzekł na to G. - Gdzie walerianka? Dlaczego tych robotów nie można nigdy wysłać w żadnej sprawie? Stoi sobie taki i gada z innymi robotami-gosposiami. O pogodzie albo o piłce nożnej. I kompletnie zapomina, że ja tu konam z pragnienia.
- Może przynieść panu herbaty? - spytała Iksa.
- Nie - z przestrachem zamachał mackami G. - to dla mnie istna trucizna!
Na szczęście pojawił się właśnie robot z wielką butlą waleriany. G. nalał pełną szklankę, wychylił ją jednym haustem, aż z uszu buchnęły mu białe kłęby pary.
25.
Paweł dotrzymał słowa. Przelewali w kuchni u Bronka – bo akurat nikogo nie było. Robota nie była łatwa. Trzeba było ją wykonać z zachowaniem wszelkiej ostrożności. I ciągle przelewało się samo rzadkie – a okruchy szkła i siarki zostawały na dnie. Wreszcie za pomocą lejka trucizna znalazła się w obydwu buteleczkach. Nawet zdawało się jakby w Bronkowej było trochę więcej.
Przed zakorkowaniem Bronek przytknął buteleczkę nosa. Po zapachu fiołków nie zostało ani śladu. Zielonobura ciecz śmierdziała esencją octową, aż kręciło w nosie.
Bronek się otrząsnął, a Paweł powiedział z przekonaniem:
- Piorunująca!
Miał już przygotowane według wskazówek Bolka karteczki z rysunkiem trupiej czaszki, złożonymi na krzyż piszczelami i napisem “Śmierdź wrogom”.
26.
- Oto nasze Mieszalnie Jadów, czyli Jadaczki - mówił Khattam-Shud. - Musimy wytworzyć wiele rozmaitych trucizn, bo każdą opowieść z Oceanu niszczy się inaczej. Żeby zniszczyć opowieść radosną, należy ją zatruć smutkiem. Żeby zniszczyć utwór sceniczny, trzeba nadmiernie spowolnić akcję. Żeby zniszczyć kryminał, należy sprawić, że nawet najgłupsza publicznośc z góry odgadnie, kto popełnił przestępstwo. Chcąc zniszczyć opowieść o miłości, trzeba ją przerobić na historię narodzin nienawiści. Chcąc zniszczyć tragedię, należy doprowadzić do tego, żeby budziła w odbiorcach przemożny śmiech.
- Chcąc zniszczyć Ocean Opowieści - mruknął Wodny Dżinn imieniem Jesli - należy go zaprawić Khattam-Shudem.
27.
Wynalazł mapy. Rysował świat.
- Ta nowa technologia jest niezwykła - powiedział. - Więc... dwa tunele wcześniej jest zaznaczona trucizna. Przypilnowałeś tego, W.?
- Zakopane i oznaczone - oświadczył jego zastępca. - To była szara trutka numer dwa.
- Dobry szczur - pochwalił go szef. - Niezłe paskudztwo.
- Wszędzie wokół leżały martwe kiikiisy.
- Byłem tego pewien. Na to świństwo nie ma odtrutki.
- Znaleźliśmy też tacki z trutką numer jeden i trzy - dodał W. - Mnóstwo.
- Jeśli jesteś rozsądny, jedynkę uda ci się przeżyć - stwierdził C. - Zapamiętajcie to wszyscy. A gdyby komukolwiek z was zdarzyło się zjeść trójkę, mamy trochę środka, który pozwoli wam z tego wyjść. Chcę przez to powiedzieć, że na końcu okażecie się żywi, ale przez dzień lub dwa będziecie woleli być martwi...
- Tu jest mnóstwo trucizn, C. - nerwowo raportował W.
- Więcej, niż zdarzyło nam się kiedykolwiek widzieć. I wszędzie leżą szczurze kości.
- W takim razie bardzo ważne są wszelkie informacje - stwierdził C., zapuszczając się w kolejny tunel. - I nie jedzcie martwego szczura, dopóki nie jesteście pewni, na co umarł, bo inaczej sami też umrzecie.
- N. G. mówi, że w ogóle nie powinniśmy jeść szczurów - odparł W.
- No cóż, może i tak - zgodził się C. - ale w tunelach trzeba być praktycznym. Nigdy nie należy marnować dobrego jedzenia. I niech ktoś ocuci O.!
- Mnóstwo trucizny - powtórzył W., gdy cały oddział ruszył do przodu. - Tutaj naprawdę nienawidzą szczurów.
28.
Iksy szły na niego i umierały. Niektóre się przebiły; nie mógł przecież rozpylać trucizny wszędzie jednocześnie. Poczuł, jak wspinają mu się po nogach, jak ich szczypce daremnie usiłują przeciąć wzmocniony plastyk kombinezonu. Zignorował je i kontynuował rozpylanie.
Potem zaczął czuć miękkie uderzenia w kark i w głowę. Zadrżał, okręcił się i spojrzał w górę. Ściana jego domu żyła, pokryta setkami iksów. Wspinały się, odbijały i jak deszcz spadały na niego i wszędzie wokół niego. Jeden wylądował na osłonie twarzy, usiłując przez długą, straszną sekundę, zanim K. strącił go na ziemię, sięgnąć szczypcami ku oczom.
K. podniósł wylot węża, spryskując powietrze, spryskując dom, rozsiewając pestycyd, aż wszystkie iksy ponad nim były martwe lub zdychały. Trująca mgła opadła na niego, drażniąc gardło. Kaszlał i rozpylał dalej. Dopiero, gdy front domu był zupełnie czysty, skierował uwagę z powrotem na ziemię.
Były wszędzie - wokół niego, na nim. Dziesiątki uwijały się po jego ciele, setki innych spieszyły, by się do nich przyłączyć. Skierował mgłę w ich stronę.
W chwilę później strumień pestycydu się urwał. K. usłyszał głośny syk za plecami i spomiędzy jego ramion wypłynął śmiercionośny obłok, osnuwając go, dusząc, paląc i zaćmiewając oczy.
Powiódł dłonią wzdłuż węża i cofnął ją pokrytą zdychającymi iksami. Wąż był przecięty, przegryzły go na wylot. K., okryty całunem pestycydu, oślepiony, wrzasnął i zaczął biec w stronę domu, po drodze strącając z siebie małe ciała.
Wbiegł do środka, zaryglował drzwi i rzucił się na dywan. Taczał się w tę i z powrotem tak długo, aż upewnił się, że zgniótł wszystkie, które jeszcze na nim zostały. Kanister, już niemal zupełnie pusty, posykiwał słabo. K. zrzucił kombinezon i wbiegł pod prysznic. Ostry, gorący strumień poparzył go, skóra zaczerwieniła się i uwrażliwiła, jednak przestała cierpnąć.
Włożył swe najcięższe ubranie - gruby skórzany komplet - wytrząsając je przedtem nerwowo. "Cholera, cholera" - mruczał cały czas. Gardło miał zupełnie suche. Po starannym przeszukaniu holu wejściowego i upewnieniu się, że nie ma w nim iksów, uznał, iż może odpocząć. Usiadł i nalał sobie drinka.
29.
Skręcił w boczną uliczkę, minął kilka restauracji i ujrzał duży gmach z napisem INSTYTUT TRUCIZN (Dogodne warunki zapłaty. Kredyt nawet trzyletni. Skutek gwarantowany lub zwrot pieniędzy). Zaraz obok znajdowała się wywieszka: CECH MORDERCÓW. Lokal 452.
Na podstawie przemowy, którą wygłoszono do nich jeszcze na statku, B. spodziewał się, że Iks będzie miejscem rehabilitacji kryminalistów. Tymczasem sądząc z treści reklam, wcale tak nie było - a jeśli nawet było, to rehabilitacja musiała przybrać tu jakieś bardzo dziwne formy.
30.
Nagle zerwała się i przeciągnęła rękami po twarzy, jakby dla odegnania nieprzytomności. Otwarła szybko szufladę stolika i znalazłszy jakiś przedmiot, szybko poczęła rozpinać stanik, zrywać ze siebie suknie i bieliznę. Przyciągnęła do siebie Sz. i całowała go w usta tak długo, tak. długo, z płaczem serdecznym i najczulszą, najrzewniejszą miłością. Zapytała go, czy przygotował pieniądze, czy wszystko ma ze sobą, a gdy potwierdził, oświadczyła mu, szepcąc do ucha pod największym sekretem, że pojedzie z nim do Włoch, na wyspę Capri a później do Ameryki. Rzuci raz na zawsze owego draba, zwanego narzeczonym. Sz. odetchnął. Wyrwał z bocznej kieszeni zamszową torbę z pieniędzmi. Rzuciła tę ciężką i jak książkę grubą pakę do szuflady stolika. Znowu przyciągnęła go do siebie z całej siły i delikatnymi palcami poczęła rozpinać guziki jego kamizelki, rozwiązywać krawat...
(...)
Nagle wśród tej rozkoszy poczuł, że się w jego piersi wbija szydło czy igła. Zimny, niezwalczony, radosny dreszcz przeleciał wskroś jego ciała aż do pięt. Drgnienie to zamarło. Igła zginęła, ból ustał. Radość cielesna poczęła wzmagać się, rosnąć, wznosić aż do najwyższej granicy... Nagle zachwiała się i jęła szybko gasnąć. Mrok napełnił się barwą żółtawą, w której pryskały modre iskry. Złotawe, adamaszkowe ściany nachyliły się rytmicznie: naprzód - raz, w tył - dwa, naprzód - raz... w tył - dwa... Złotogłów popłynął falisto w rudy mrok... Posypały się iskry... Z wysoka zaczęła opadać olbrzymia, zielona pokrywa, okrągły, chropawy, obrąbany dach. Wtem - rozpacz! W żyłach ruch przerażający, szarpanie naprzód - w tył, naprzód - w tył! Mróz w głowie. Słowo... słowo... wymówić! Ale język skamieniał. Jakoweś miamlanie jakby stękanie krowy wybrnęło spomiędzy warg. Chargot w piersiach, jak przy krwotoku gruźlicy...
E. z piskiem zduszonym wyskoczyła z łóżka. Zawinęła się w niebieską, jedwabną kołdrę. Stanęła wśród izby w niewiadomości. Śmiech idiotyczny siepie ciało. Radość! Pulsa w skroniach biją. Szczękając zębami, pobiegła ku drzwiom. Tam jeszcze przez chwilę nasłuchiwała, jak monotonnie chlupie miarowy chargot nie w gardle, lecz głęboko w piersiach Sz. Nie mogła znaleźć klamki. Ledwie namacała drzwi prowadzące do mieszkania doktora. I tam jeszcze słyszała chargot. (Raz słyszała taki dźwięk na wsi, gdy strycharz wyrabiał w naczyniu glinę na cegły). Uchyliła drzwi po cichu, po cichutku i wydała dziwny okrzyk. Zdumiała się sama, usłyszawszy swój głos. Natychmiast wsunął się P. Za nim S. Gdy P. stanął nad łóżkiem E., Sz. jeszcze oddychał, świszczał nosem i wydawał piersiami pomruki urwane. S. zatrzymał się w progu obok E. Znalazł w ciemności dłoń, ścisnął ją i zatrzymał w swojej. Zaczął mówić ze współczuciem:
- Kurara jest niewątpliwa. Paraliżuje mowę, oczywiście... krzyk... Paraliżuje nerw błędny. Również ruchy. Nie zostawia absolutnie żadnego śladu., Ani kropli krwi. Przypadek... Niech się pani uspokoi... Zaraz skończy...
- Zaraz skończy... - rzekł szeptem P., zbliżając się do nich. - Cicho, E., cicho... Gdzie pieniądze?
- W szufladzie.
- Czekać, niech skończy - rzekł S. delikatnie, ze współczuciem.
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu