Dodany: 27.09.2004 15:00|Autor: Morelka

Książki i okolice> Książki w ogóle

"print on demand" w Polsce


Czy znacie system zwany "drukiem na żądanie"? Chodzi mniej więcej o to, że za stosunkowo niewielką cenę właściwie każdy może sobie wydać książkę. Ciekawa jestem, co o tym sądzicie: raj dla grafomanów, czy szansa dla książek tzw. "niedochodowych", np. specjalistycznych opracowań naukowych. W USA ten system działa od paru lat (np. iUniverse), u nas też już jest, choć chyba od niedawna (np. http://www.mybook.pl)
Wyświetleń: 5190
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 9
Użytkownik: addand 27.04.2009 16:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy znacie system zwany "... | Morelka
Tylko nie My Book - obciach totalny. :)
Użytkownik: reniferze 27.04.2009 17:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Tylko nie My Book - obcia... | addand
A dlaczego? Nie znam się na tego typu portalach, ale jeśli komuś zależy na wydaniu swojej twórczości (niezależnie od jej poziomu), to czemu nie?
Użytkownik: janmamut 27.04.2009 17:28 napisał(a):
Odpowiedź na: A dlaczego? Nie znam się ... | reniferze
Zobacz próbkę jakości tutaj:
www.biblionetka.pl/...

Jeśli jednak ktoś po prostu musi wydawać swoje produkty, to czemu nie...
Użytkownik: Faustyn 27.04.2009 17:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Zobacz próbkę jakości tut... | janmamut
coś nie ten link wkleiłeś :P
Użytkownik: janmamut 27.04.2009 18:26 napisał(a):
Odpowiedź na: coś nie ten link wkleiłeś... | Faustyn
O, rzeczywiście! Teraz powinno być dobrze:
[artykuł niedostępny]
Użytkownik: reniferze 28.04.2009 18:18 napisał(a):
Odpowiedź na: O, rzeczywiście! Teraz po... | janmamut
Hy hy.. styl jak u Chmielewskiej, tylko ona to robi poprawnie gramatycznie i z przymrużeniem oka ;). Ale i tak uważam, że jak ktoś chce, to niech sobie wydaje za ciężkie pieniądze i niech cieszy rodzinę, czy kogo się uda.
Użytkownik: addand 29.04.2009 11:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Zobacz próbkę jakości tut... | janmamut
W My Book bulisz za książkę ponad 2000 (rozbój w biały dzień!) i dostajesz 20 egzemplarzy i wątpliwą nadzieję, że będzie sprzedaż (bez promocji, reklamy itp. nikt o książce nie wie, więc kto ma kupić?). Znam inne możliwości wydania swojej książki - kilka razy taniej.
Użytkownik: reniferze 29.04.2009 15:15 napisał(a):
Odpowiedź na: W My Book bulisz za książ... | addand
A jakie są te możliwości? Nie, żebym chciała zaraz coś wydawać.. ;).
Użytkownik: Sznajper 27.04.2009 18:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy znacie system zwany "... | Morelka
Bardzo smaczny fragment "Wahadła Foucaulta" Umberto Eco


"Firma Manuzio była wydawnictwem dla NWA.[...]

NWA oznacza Nakład Własny Autora i Manuzio to jedno z tych przedsięwzięć, które w krajach anglosaskich nazywają się vanity press. Faktury wysokie, koszty własne żadne. Garamond, pani Gracja, księgowy zwany dyrektorem administracyjnym w klitce na tyłach oraz Luciano, kaleki ekspedytor, władający rozległym magazynem w suterenie.

- Nigdy nie mogę pojąć, jak Luciano pakuje książki jedną ręką - powiedział mi Belbo. - Zdaje się, że pomaga sobie zębami. Z drugiej strony niewiele ma do pakowania. Ekspedytorzy z normalnych domów wydawniczych wysyłają książki do księgarń, podczas gdy Luciano wysyła książki wyłącznie do autorów. Firma Manuzio nie interesuje się czytelnikami... Najważniejsze, powiada pan Garamond, żeby nie zawiedli nas autorzy, bez czytelników można się doskonale obejść.

Belbo podziwiał pana Garamonda. Widział w nim siłę, która jemu nie została dana.
System Manuzia był bardzo prosty. Trochę ogłoszeń w gazetach lokalnych, czasopismach fachowych, periodykach literackich na prowincji, a zwłaszcza takich, które po wydaniu kilku numerów padają. Reklamy średniej wielkości z fotografią autora i kilkoma zwięzłymi zdaniami. „Szlachetny ton w naszej poezji" albo „Nowy dowód talentu autora Floriana i sióstr".

- W tym momencie sieć jest zarzucona - wyjaśniał Belbo - i NWA wpadają w nią kiściami, jeśli w sieć można wpadać kiściami, ale niedorzeczna metafora jest specjalnością autorów Manuzia i zaraziłem się od nich, przepraszam.

- A potem?

- Weźmy przypadek De Gubernatisa. Za miesiąc, kiedy nasz emeryt przemaceruje się już w trwodze, Garamond telefonuje i zaprasza go na kolację z paroma pisarzami. Spotkanie w bardzo ekskluzywnej restauracji bez żadnych szyldów na zewnątrz: dzwoni się do drzwi i podaje swoje nazwisko portierowi. Luksusowe wnętrze, przygaszone światła, egzotyczna muzyka. Garamond ściska dłoń mistrza, mówi „ty" kelnerom i odsyła butelki wina, ponieważ rocznik mu nie odpowiada, albo mówi, proszę wybaczyć, mój kochany, ale nie jest to kuskus, jaki jada się w Marakeszu. De Gubernatis zostaje przedstawiony komisarzowi Caio, nadzorującemu wszystkie służby w porcie lotniczym, ale przede wszystkim wynalazcy, apostołowi kosmoranto, międzynarodowego języka pokojowego, nad którym dyskutuje się w UNESCO. Potem idzie profesor Tizio, wielka postać włoskiej prozy, nagroda Petruzellis delia Gattina 1980, ale także luminarz nauk medycznych. Ile lat profesor wykładał? W innych czasach, owszem, kiedy studia były rzeczą poważną. I nasza wyśmienita poetka Olinda Mezzofanti Sassabetti, autorka tomu Cnotliwe macanki, pewnie pan czytał.[...]

- Jednym słowem wieczór gęsty od przeżyć intelektualnych. De Gubernatis ma wrażenie, że pije koktajl z LSD. Będzie słuchał paplaniny współbiesiadników, smakowitej anegdoty o wielkim poecie znanym ze swojej impotencji, i że nawet jako poeta niewiele jest wart, rzuci przenikliwym spojrzeniem na nową edycję Encyklopedii Stawnych Włochów, którą Garamond wyciągnie nagle, pokazując odpowiednią stronicę komisarzowi (widzisz, mój drogi, także ty znalazłeś się w Panteonie, no tak, sprawiedliwości stało się zadość).

Belbo pokazał mi tę encyklopedię.

- Przed godziną udzielałem panu pouczeń. Ale nikt z nas nie jest bez winy. Encyklopedię opracowujemy tylko we dwóch, Diotallevi i ja. Przysięgam jednak, że nie po to, by zaokrąglić wypłatę na pierwszego. Jest to jedna z najzabawniejszych rzeczy na tym świecie i co roku trzeba przygotować nowe, uzupełnione wydanie. Struktura jest mniej więcej taka: jedno hasło poświęcone sławnemu pisarzowi, jedno jakiemuś NWA, i problem polega tylko na tym, żeby dobrze opracować porządek alfabetyczny i nie marnować miejsca na pisarzy sławnych. Proszę spojrzeć na przykład na literę „L".

LAMPEDUSA, Giuseppe Tomasi di (1889-1959). Pisarz sycylijski. Długo był nie znany i sławę zyskał dopiero po śmierci powieścią Lampart.
LAMPUSTRI, Adeodato (1919- ). Pisarz, wychowawca, kombatant (medal brązowy w Afryce Wschodniej), myśliciel, prozaik i poeta. Jego postać dominuje w literaturze włoskiej naszego stulecia. Lampustri objawił się już w 1959 r. pierwszym tomem pomyślanej z rozmachem trylogii Bracia Carmassi, utworu wyróżniającego się surowym realizmem i szerokim oddechem. Za tym dziełem, wyróżnionym w 1960 r. nagrodą Petruzzellis delia Gattina, w następnych latach przyszły Odprawa oraz Pantera o bezrząsych oczach, które może jeszcze dobitniej niż pierwsze dzieło wyznaczają miarę epickiej, olśniewającej wyobraźni plastycznej, lirycznego oddechu tego niezrównanego artysty. Lampustri, sumienny urzędnik ministerialny, uznawany jest w swoim otoczeniu za człowieka niezwykłej prawości, przykładnego ojca i małżonka, subtelnego mówcę.

- Taki De Gubernatis z pewnością zapragnie znaleźć się w encyklopedii - wyjaśniał dalej Belbo - zawsze powtarzał przecież, że sława największych jest sławą sztucznie rozdmuchaną, wynikiem spisku życzliwych krytyków. Ale przede wszystkim zrozumie, że wejdzie do rodziny pisarzy, którzy są jednocześnie dyrektorami instytucji państwowych, pracownikami bankowymi, arystokratami, urzędnikami miejskimi. Od razu rozszerzy krąg swoich znajomych i jeśli będzie potrzebował czyjejś przysługi, będzie miał do kogo się zwrócić. Pan Garamond ma władzę wydobycia De Gubernatisa z zapadłej prowincji, wyniesienia go na sam szczyt. Pod koniec bankietu Garamond powie mu na ucho, żeby wpadł następnego ranka.

- I przychodzi?

- Można przysiąc. Spędzi bezsenną noc marząc o sławie Adeodata Lampustriego.

- A potem?

- Następnego ranka Garamond powie mu: wczoraj wieczorem nie chciałem o tym mówić, żeby nie upokarzać reszty, cóż za wspaniała rzecz, mam na myśli nie tylko entuzjastyczne recenzje wewnętrzne, powiem więcej, pozytywne, ale ja sam pierwszy spędziłem noc nad tymi stronicami. Książka godna nagrody literackiej. Wielka, doprawdy wielka. Podejdzie do biurka, uderzy otwartą dłonią w rękopis - teraz wymięty, zużyty od zakochanych spojrzeń co najmniej czterech czytelników - patynowanie rękopisów to zadanie pani Gracji - i zacznie przyglądać się NWA zatroskanym spojrzeniem. Co z tym zrobimy? Co zrobimy? - pyta De Gubernatis. A Garamond odpowie: wartość dzieła jest poza wszelką dyskusją, ale to oczywiste, że książka wyprzedza swoje czasy i nie uda się wydać więcej niż dwa tysiące, dwa tysiące pięćset egzemplarzy. Dla De Gubernatisa dwa tysiące to dość, żeby obdarować wszystkie znane sobie osoby. NWA nie myśli w terminach globu, a właściwie jego planeta składa się ze znajomych twarzy, kolegów szkolnych, dyrektorów banku, kolegów nauczycieli ze szkoły średniej, pułkowników w stanie spoczynku. To wszystkie osoby, jakie NWA chce wprowadzić do swojego poetyckiego świata, wliczając tych, którzy wcale nie mają na to ochoty, jak masarz albo prefekt... Wobec niebezpieczeństwa, że Garamond zechce wycofać się z przedsięwzięcia, i to teraz, kiedy już wszyscy w domu, okolicy, urzędzie wiedzą, iż pokazał rękopis wielkiemu mediolańskiemu wydawcy, De Gubernatis dokona obliczeń. Mógłby podjąć wszystko z konta, poprosić o odstąpienie piątej części, wziąć pożyczkę, sprzedać parę obligacji państwowych, w końcu Paryż wart mszy. Proponuje nieśmiało swój udział w kosztach. Garamond okaże zakłopotanie, u Manuzia tego się nie robi, a potem, cóż, targ ubity, przekonał mnie pan, w końcu nawet Proust i Joyce musieli ugiąć się przed twardą rzeczywistością, koszty są takie a takie, drukujemy na razie dwa tysiące egzemplarzy, ale umowa będzie na maksimum dziesięć tysięcy. Proszę tylko policzyć, dwieście egzemplarzy dla pana, żeby mógł pan ofiarować komu pan zechce, dwieście wyślę do prasy, gdyż możemy zrobić huczek, jakby to była Angelica dei Golon, i kolportujemy tysiąc sześćset. I jeśli chodzi o te egzemplarze, sam pan rozumie, żadnych praw dla pana, ale jeśli książka sprzeda się dobrze, wznowimy ją i od tego momentu bierze pan dwanaście procent.

Widziałem później typową umowę, jaką De Gubernatis, teraz już pod pełną narkozą poetycką, podpisałby nawet nie czytając, słuchając za to, jak obecny przy wszystkim księgowy lamentuje, że pan Garamond podał zbyt niskie koszta. Dziesięć stron klauzul, czcionka osiem punktów, prawa na zagranicę, prawa do adaptacji teatralnych, scenariuszy radiowych i filmowych, wydań braille'em dla niewidomych, odstąpienie skrótu „Reader's Digest", gwarancje na wypadek procesu o zniesławienie, prawo autora do wglądu w poprawki redakcyjne, kompetencja trybunału mediolańskiego w przypadku sporu... NWA musi w stanie skrajnego wyczerpania, ze wzrokiem zagubionym teraz w marzeniach o sławie dojść do zgubnych klauzul, w których mówi się o maksymalnym nakładzie dziesięciu tysięcy, ale ani słowa o nakładzie minimalnym, o tym, że suma, jaką ma wpłacić, nie jest związana z nakładem, omówionym tylko ustnie, zwłaszcza że wydawca ma prawo oddać w ciągu roku na przemiał nie sprzedane egzemplarze, chyba że autor odkupi je po połowie ceny podanej na okładce. Podpisuje.

Promocja w stylu nie dopuszczającym najmniejszych wątpliwości, komunikat dla prasy na dziesięciu stronach, wraz z biografią i esejem krytycznym. Za grosz wstydu, i tak w redakcjach czasopism trafi to bezpośrednio do kosza. Nakład rzeczywisty: tysiąc egzemplarzy w arkuszach, z czego tylko trzysta pięćdziesiąt oprawionych. Dwieście dla autora, pięćdziesiąt dla drugorzędnych i należących do spółki księgarń, pięćdziesiąt do prowincjonalych gazet, trzydzieści do wielkich dzienników na wypadek, gdyby stał się cud i zechciały poświęcić tej pozycji linijkę w rubryce książki otrzymane. Jeden egzemplarz zostanie wysłany w darze do szpitala lub więzienia - i rozumiemy już, dlaczego pierwsze nie leczą, a drugie nie resocjalizują.

W lecie nadejdzie nagroda Petruzzellis delia Gattina, twór Garamonda. Koszt całkowity: wikt i hotel dla jury przez dwa dni i cynobrowa Nike z Samotraki, telegramy z gratulacjami od autorów Manuzia.

Półtora roku później przychodzi wreszcie moment prawdy. Garamond napisze: Drogi Przyjacielu, jak przewidziałem, pojawił się Pan o pięćdziesiąt lat za wcześnie. Recenzji, jak sam Pan widział, ile dusza zapragnie, nagrody i pochwały krytyki, ca va sans dire. Ale sprzedaliśmy niewiele egzemplarzy, publiczność nie jest jeszcze na takie dzieła przygotowana. Jesteśmy zmuszeni opróżnić magazyn zgodnie z terminami umowy (dołączonej). Albo oddamy na przemiał, albo skorzysta Pan ze swoich uprawnień i odkupi po połowie ceny podanej na okładce.

De Gubernatis szaleje z bólu, krewni go pocieszają, ludzie nie rozumieją cię, z pewnością gdybyś był jednym z nich, gdybyś dał w łapę komu trzeba, miałbyś już recenzje nawet w „Corriere...", to mafia, trzeba walczyć. Egzemplarzy autorskich zostało pięć, a tyle jeszcze ważnych osób można uszczęśliwić, nie do pomyślenia, żeby twoje dzieło poszło na przemiał i zostało zmienione na papier toaletowy, obliczmy, ile zdołamy uciułać, to pieniądze dobrze wydane, żyje się raz, powiedzmy, że odkupimy pięćset egzemplarzy, a co do reszty sic transit gloria mundi.

W firmie Manuzio zostało 650 egzemplarzy nie oprawionych, pan Garamond oprawia je i wysyła za zaliczeniem pocztowym. Ostateczny rachunek: autor opłacił szczodrze koszty produkcji 2 tysięcy egzemplarzy, Manuzio wyprodukował tysiąc, z czego oprawił osiemset pięćdziesiąt, a z tego 500 zostało zapłaconych po raz drugi. Pięćdziesięciu autorów rocznie i Manuzio zawsze wyjdzie na swoje.

I żadnych wyrzutów sumienia: sprzedaje szczęście."
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: