Osobisty pamiętnik
"Ania ze Złotego Brzegu" to powieść tak mi bliska, że zapewne nie obejdzie się bez nadmiernych emocji, postaram sie jednak rzetelnie oddać to, co w niej znalazłam. Bo w moim przekonaniu ta właśnie część cyklu jest najlepszą i najmądrzejszą książką Lucy Maud Montgomery. Stanowi swoiste podsumowanie jej życiowych doświadczeń i tak ją właśnie czytam - jako osobisty, lekko jedynie ubrany w beletrystykę, pamiętnik dojrzałej kobiety.
Co tu zatem mamy?
Ania, pani na Złotym Brzegu, nieco ekscentryczna żona doktora, wkracza właśnie w wiek średni. Jest już "zagospodarowana" w małżeństwie i macierzyństwie, zakorzeniona w społeczności, i sprawia wrażenie pogodzonej z sobą samą: oto tak będzie toczyć się jej życie - w ciasnym ogrodzie domowych i sąsiedzkich spraw, bez pretensji do intelektualnych podniet. Schodzi na drugi plan, i to w sensie dosłownym, przez większą część powieści stanowi bowiem dodatek do wydarzeń, których jest świadkiem, bądź też asystuje im jako mniej ważny widz.
Ale te właśnie wydarzenia, gorzkie lekarstwa rozpuszczone w oranżadzie, stanowią o wartości, moim zdaniem wielkiej, "Ani ze Złotego Brzegu".
Życie - zda się mówić autorka - pełne jest smutnych kompromisów i tylko dobry los może nam ich oszczędzić.
Oto więc do Ani przychodzi sąsiadka, odległa i niezbyt znana, z prośbą o "epitafę", coś miłego, co mogłaby opublikować lokalna gazeta z okazji śmierci jej męża. Wizyta pani Mitchell to zabawny, wartki monolog o małżeństwie zawartym bez właściwego namysłu i smutnych skutkach tego zdumiewającego związku, który przetrwał trzydzieści pięć lat. Dużo bardziej przerażające są już wspomnienia samej Ani, wspomnienia zatajone przed dziećmi, o gorliwym chrześcijaninie i szanowanym człowieku - o Piotrze Kirku, na którego pogrzebie doszło do skandalu: po płomiennej mowie pastora wystąpiła szwagierka zmarłego, by rozbić w proch ów idealny obraz i przedstawić zmarłego takim, jaki był. A był okrutny i cyniczny, wpędził do grobu swą pierwszą żonę, przez dziesięć lat dręcząc ją i upokarzając, zabijając jej ulubione zwierzęta i życząc jej śmierci, gdy urodziła martwe dziecko. I jak się wkrótce miało okazać, nie był lepszy i dla swej drugiej żony, czuwającej przy trumnie z kamienną twarzą.
Tak, i wtedy, i dziś na reputację większy wpływ ma to, czy się płaci swoje długi, niż to, jak się traktuje swoich bliskich.
Lucy Maud Montgomery z iście reporterską swadą tropi ludzkie grzechy i grzeszki i dziś zapewne byłaby świetną obyczajową felietonistką. Nie jest okrutna, ale przenikliwa - ach, jak wspaniałą jest miniaturka o ciotce Mary Marii, krewnej Gilberta, która wprasza się do jego domu z mocnym zamiarem pozostania w nim na zawsze i zamienienia życia domowników w piekło. Ta zgorzkniała, pełna kompleksów i pychy kobieta to wzorcowy przykład kogoś, kogo dziś nazwalibyśmy człowiekiem toksycznym i o kim jakiś żwawy pisarz młodego pokolenia napisałby postmodernistyczną powieść.
W ten sposób można by tu streszczać rozdział po rodziale, bo każdy jest celny, z pestką psychologicznej prawdy w środku, a i miąższ, owa obudowująca jądro anegdotka, jest smakowity. Ale zwrócę uwagę jeszcze tylko na jedno: otóż po raz pierwszy Ania, asystując w gorzkich czy jedynie trudnych doświaczeniach innych ludzi, sama staje przed prawdziwym życiowym dylematem. Bo oto rola kury domowej, ów codzienny raj, zaczyna ją przytłaczać. Staje się zła, sarkastyczna i zgorzkniała, by wreszcie popaść w prawdziwą frustrację - robi się zazdrosna. To wspaniała scena, gdy Ani przychodzi się zmierzyć z Krystyną Stuart, zakochaną niegdyś w Gilbercie koleżanką ze studiów! Ale jeszcze lepsze są przemyślenia Ani, gdy wracając z nieudanego przyjęcia, wracając w przekonaniu, że została pokonana, snuje gorzkie wizje na temat swego małżeństwa i przyszłości. Gorzkie i prawdziwe, sądzę, że wyprute przez autorkę z samej siebie, bo tchną czymś osobistym, czymś dobrze przemyślanym.
Lubię tę Anię, tu zdaje mi się najbardziej prawdziwą, bardzo w swych lękach współczesną i zwyczajnie ludzką. Może to herezja, ale Ania i jej przygody skrojone były niczym opowieści o Bridget Jones i jej siostro-klonach. Ania, dość jednak papierowa, żyła w papierowym, pastelowym świecie, ku pokrzepieniu serc czytelników. W "Ani ze Złotego Brzegu" po raz pierwszy żyje sama dla siebie, a zza papierowego parawanu, na którym namalowany był jej świat, wyłonił się prawdziwy krajobraz. Można powiedzieć: życie wkroczyło do bajki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.