Dodany: 21.07.2006 11:59|Autor: pawelw
Konkurs pocieszenia 2
Pełnia wakacji, konkursów brak, trzeba się więc jakoś pocieszyć. Pierwszym pocieszycielem była Czajka, która nas zabrała nad wodę. To teraz pierwszym fragmentem wpłyniemy w góry i tam już zostaniemy. Fragmentów jest duuużo, żeby każdy znalazł coś dla siebie.
Zasady jak u Czajki. Czyli nie podpowiadam, nie potwierdzam strzałów. Jedynie potwierdzam wpłynięcie odpowiedzi. Do waszych podpowiedzi raczej też się nie wtrącam, chyba że się za bardzo rozbrykacie :)
Punktacja standardowa, czyli jeden punkt za autora i jeden za tytuł. Razem do zdobycia 60 punktów.
Uwaga! Moje podium jest wąskie i na każdym stopniu mieści się jedna osoba. W przypadku równej ilości punktów decyduje data dotarcia do mnie mejla z odpowiedzią. (w przypadku wielu mejli, ostatniego z chociaż jedną prawidłową odpowiedzią).
Ale za to podium jest długie i nawet ostatnie miejsce to podium :)
Termin do 2 sierpnia, środa, godzina 7:00
Odpowiedzi wysyłajcie na adres <...>
1.
Płynęliśmy dalej jeziorem. Na prawym brzegu ukazała się luka w łańcuchu gór, spłaszczenie terenu z niską linią brzegu, gdzie, jak przypuszczałem, powinno było być Cannobio. Trzymałem się daleko od brzegu, bo od tej chwili groziło nam największe niebezpieczeństwo napotkania guardia. Przed nami wznosiła się wysoka, kopulasta góra. Czułem zmęczenie. Odległość do przepłynięcia nie była zbyt wielka, ale dla kogoś, kto wyszedł z formy, jednak dość znaczna. Wiedziałem, że trzeba ominąć tę górę i przebyć jeszcze co najmniej pięć mil, zanim wpłyniemy na wody szwajcarskie. Księżyc już prawie zachodził, ale nim zniknął zupełnie, niebo znów przesłoniły chmury i zrobiło się bardzo ciemno. Trzymałem się środka jeziora, to wiosłując, to znów odpoczywając chwilę i unosząc wiosła tak, aby wiatr uderzał w ich pióra.
– Pozwól mi trochę powiosłować – rzekła Catherine.
– Uważam, że nie powinnaś.
– Ale skąd. To mi dobrze zrobi. Nie będę tak drętwiała.
– Nie powinnaś, Cath.
– Ech! Umiarkowane wiosłowanie jest bardzo wskazane dla ciężarnej damy.
2.
Początkowo rad był, że znów czuje chociaż twardy grunt pod stopami, ale z czasem musiał przyznać się przed sobą, że jego sytuacja raczej się jeszcze pogorszyła. Zabłądził. Nie mógł już nawet ustalić, w którą stronę świata idzie, bo gdziekolwiek spojrzał, półmrok był jednaki i udaremniał wszelką orientację. Zimny wiatr owiewał nieustannie skalne iglice, które piętrzyły się wszędzie wokoło.
Wspinał się na grzbiety górskie i skalne granie, wdrapywał się i znów schodził w dół, ale za każdym razem rozciągał się przed nim jedynie widok na coraz dalsze góry, za którymi znów ciągnęły się łańcuchy gór, i tak aż po horyzont ze wszystkich stron. Nic żywego, ani chrabąszcza, ani mrówki, ani nawet sępów, które zwykle cierpliwie podążają za zbłąkanym wędrowcem, aż padnie z wyczerpania.
Nie ulegało już wątpliwości: krainą, w której się zabłąkał, były Martwe Góry. Bardzo niewielu je kiedykolwiek widziało, a bodaj nikt z nich nie wrócił. Ale w opowieściach, jakie Atreju słyszał wśród swoich, była o nich mowa.
3.
Nie zdążyłem jeszcze wyjść poza ogrodzenie, gdy gospodarz zawołał, żebym zaczekał, to mnie odprowadzi. I dobrze się stało, gdyż zbocze wzgórza wyglądało jak pofalowany biały ocean, przy czym nierówności podrywy śnieżnej bynajmniej nie odpowiadały wzniesieniom i zagłębieniom terenu. Wiele dołów wyrównywał śnieg, a szeregi małych kopców, pozostałość po kamieniołomach, znikły z widoku, jaki zachowałem od wczoraj w pamięci. Trzęsawisko przecinał rząd kamiennych, bielonych wapnem słupów, które znaczyły drogę w ciemności lub w czasie jesiennych błot; teraz znikły one pod zaspami śnieżnymi prawie bez śladu. Mój towarzysz musiał raz po raz ostrzegać mnie, że schodzę z drogi, podczas gdy ja byłem przekonany, że trzymam się jej dokładnie.
Rozmawialiśmy niewiele i rozstaliśmy się przed wejściem do parku Drozdowego Gniazda. Tu już nie mogłem zabłądzić. Pożegnanie ograniczyło się do pośpiesznej wymiany ukłonów, po czym ruszyłem dalej, zdany na własny spryt, gdyż domek odźwiernego stoi dotąd pustką, a od bramy do dworu są dwie mile marszu; wydaje mi się jednak, że przeszedłem cztery, bo albo błądziłem między drzewami, albo zapadałem się po szyję w zaspy.
4.
Trzeciego dnia E. doznał nagłego uczucia, że poznaje miejsce, w którym się znaleźli. Rozejrzał się uważnie; w tej okolicy był po raz pierwszy, nigdy jej przedtem nie widział. Zawołał Abrę.
— Tutaj, E. — krzyknął Abra. Stał na szczycie niskiego pagórka o stromych zboczach.
— Przyjdź tu!
E. wspiął się na górę. Spod jego stóp odrywały się bryły miękkiej ziemi. Abra wskazywał palcem w dół.
— Patrz tylko. Trudno uwierzyć — oznajmił.
Pagórek był wydrążony. Głęboką depresję w samym środku częściowo wypełniał niewielki staw, otoczony wybrzuszonymi zboczami, opadającymi niebezpiecznie ku wodzie. Z jednej strony wzgórze przechodziło w dwa niskie grzbiety, tworzące dolinę w kształcie litery V, z drugiej wznosiło się ku białej skale, wyszczerzonej jak czaszka z drzewem wyrastającym z ust.
— Wygląda, jakby zginął tu olbrzym — stwierdził Abra. — A grunt się podniósł i przykrył trupa.
Teraz E. wiedział, dlaczego wszystko wydało mu się znajome.
5.
Spiesznie, o ile można, przebywałem las, ażeby jak najprędzej wydostać się na pole. Poza lasem ciągnęła się piękna dolina, z północy dotykająca boru. Od wschodu i zachodu otaczały ją wzgórza skaliste, od południa zasłaniały znacznej wysokości góry. Długość jej mogła wynosić milę, szerokość nieco więcej niż pół mili angielskiej.
Pyszna zieloność trawy, zaścielającej dolinę nadobnym kobiercem, nadzwyczajnie mię zachwyciła. Tu i ówdzie rosły gaiki palm kokosowych, urozmaicając okolicę, z boku zaś błękitna wstęga czystej jak kryształ rzeczki dopełniała piękności tego miłego ustronia. Dodajmy do tego, że góry, zasłaniające je od południa, łagodziły skwar klimatu, nie dopuszczając gorącego wiatru.
Pół dnia przepędziłem w tym miejscu, zwiedzając we wszystkich kierunkach rozkoszną dolinę. Zdawało mi się, że jestem w jakimś przepysznym ogrodzie. Dlaczegóż nie znalazłem jej zaraz po moim przybyciu na wyspę i nie obrałem tutaj mieszkania!
6.
Ralf osłonił ręką oczy i przebiegł wzrokiem poszarpaną linię skał biegnących ku górze. Ta część plaży leżała najbliżej góry.
- Spróbujemy wspiąć się tędy - rzekł. - Myślę, że to najłatwiejsza droga. Mniej krzaków, a więcej tych różowych skał. Chodźcie.
Trzej chłopcy zaczęli drapać się do góry. Wyrwane z posad jakąś nieznaną siłą skalne bloki leżały porozrzucane dokoła, piętrząc się jeden na drugim. Zwykle na różowej skale leżał ukośnie blok, a na nim inny i jeszcze inny, aż ta różowość wystrzelała wzwyż skalnym kominem, przebijając się przez fantastyczne sploty leśnych pnączy. Tam, gdzie piętrzyły się różowe skały, były często wąskie ścieżki wijące się ku górze. Przeciskali się tymi ścieżynkami zatopieni w świecie roślinności, twarzami zwróceni ku skale.
- Kto zrobił tę ścieżkę?
Jack zatrzymał się ocierając pot z twarzy. Ralf stał przy nim, ciężko dysząc.
- Ludzie?
Jack potrząsnął głową.
- Zwierzęta.
Ralf zajrzał w mrok pod drzewami. Las wibrował ledwie dostrzegalnie.
- Naprzód.
Trudność sprawiało nie strome podejście obok występów skalnych, ale przedzieranie się od jednej ścieżki do drugiej przez gęste poszycie. Tutaj korzenie i łodygi pnączy stanowiły taką gmatwaninę, że chłopcy musieli przewlekać się przez nie jak giętkie igły. Za drogowskaz, prócz brunatnej ziemi i przebłysków światła przez listowie, służyło im tylko ukształtowanie zbocza - czy jedno zagłębienie, oplecione sznurami pnączy, jest wyżej położone od drugiego.
W ten sposób brnęli jakoś naprzód.
7.
Pułkownik C. wiedział o swoim domu w górach tylko tyle, że posiada taki dom i że go nie cierpi. Nic go tak nie nudziło, jak dwa lub trzy dni, które musiał tam spędzać co drugi tydzień, aby podtrzymywać iluzję, że ten wilgotny, pełen przeciągów, kamienny wiejski dom w górach jest złotym pałacem zmysłowych rozkoszy. W klubach oficerskich wrzało od niezbyt ścisłych, ale szczegółowych opowieści o hucznych, tajnych pijaństwach i orgiach, które się tam odbywają, oraz otoczonych tajemnicą, intymnych ekstatycznych nocach z najpiękniejszymi, najbardziej kuszącymi, najbardziej namiętnymi i najłatwiejszymi do zaspokojenia włoskimi kurtyzanami, aktorkami, modelkami i hrabinami. Żadnych takich tajnych nocy rozkoszy ani otoczonych tajemnicą orgii alkoholowych i seksualnych nie było. Co innego, gdyby generał D. albo generał P. zdradził chęć wzięcia udziału w orgii, ale żaden z nich o tym nie napomknął, a pułkownik nie miał zamiaru tracić czasu i energii na pieszczoty z pięknymi kobietami, skoro nie widział w tym żadnych dla siebie korzyści.
Pułkownik bał się wilgotnych, samotnych nocy i nudnych, pustych dni w swojej wiejskiej rezydencji. Znacznie ciekawiej było w dowództwie grupy, gdzie mógł napędzać stracha każdemu, kogo sam się nie bał. Jednakże, jak mu często przypominał pułkownik K., posiadanie domku w górach nie dodaje splendoru, jeżeli się z niego nigdy nie korzysta. Litował się nad sobą, ilekroć musiał jechać do swojego domu. Zabierał do jeepa dubeltówkę i spędzał tam monotonne godziny na strzelaniu do ptaków i dorodnych pomidorów, które rosły tam nie pielęgnowane, bo nikomu nie opłacało się ich zbierać.
8.
X. podniosła się z westchnieniem.
- To okropność z tą górą ziejącą ogniem - powiedziała.
- Górą ziejącą ogniem? - spytała Y. i zaciekawiona wytknęła głowę z koszyka.
- Tak, jest tu w pobliżu góra, która zaczęła ziać ogniem - wyjaśniła X. - I sadzą. Od czasu gdy wyszłam za mąż, zachowywała się spokojnie, a teraz, kiedy akurat rozwiesiłam całą bieliznę do suszenia, znów zaczyna ziać i wszystko będzie czarne...
- Wszyscy się spalą! - krzyknęła Y radośnie. - I wszystkie domy, i ogrody, i zabawki, i rodzeństwo - wszystko się spali!
- Głupstwa! - powiedziała X, zgarniając płat sadzy z pyszczka.
Po chwili wstała i poszła poszukać M.
9.
Kamieniołom był półkulistą przestrzenią, wykutą w zboczu wzgórza na głębokość jakichś czterdziestu jardów. Oprócz strażnika stojącego na drodze byli tam jeszcze dwaj inni, jeden na górnej krawędzi, spoglądający w dół na ową arenę, a drugi po prawej, gdzie rozpadlina graniczyła z rzadkim lasem, który ciągną! się ku pustkowiu góry Kaala, cztery tysiące stóp nad poziomem morza, najwyższemu szczytowi na Oahu. Tam P. mógł przynajmniej być blisko wolnego pustkowia tej góry.
Ruszył w tę stronę, niosąc młot. Jakiś szary, oblepiony pyłem skalnym gnom oparł się na swoim młocie, wyglądając niczym jeden z górskich ludków z opowieści o Ripie Van Winkle albo któryś z karłów-kowali z Ryszarda Wagnera, usmolonych w głębokich pieczarach niedostępnych górskich zakątków. Przyłożył sobie rękę do pleców, wyprostował się i uśmiechnął do P. gorączkowo, a jego oczy i zęby błysnęły wilczo, biało, wśród poszarzałych bruzd twarzy.
10.
Kiedy obudziłem się o świcie, z prawej strony rozciągała się wielka, wspaniała wyspa, wyniosła i dzika. Bladoróżowe szczyty górskie uśmiechały się spoza mgieł do jesiennego słońca. Wokół nas szafirowe morze kłębiło się wciąż niespokojnie.
Z., otulony w brązowy koc, zachłannie wpatrywał się w Kretę. Jego spojrzenie raz po raz przenosiło się z gór ku dolinom, biegło wzdłuż brzegu, jakby ten brzeg i ten ląd był mu już dobrze znany i jakby teraz cieszył się, że znów może błądzić po nim myślami.
Zbliżyłem się i dotknąłem jego ramienia.
— Zapewne nie pierwszy raz jesteś na Krecie, Z. — powiedziałem. — Patrzysz na nią jak stary przyjaciel.
11.
(...) dech jej zaparło. Przez chwilę nie mogła w ogóle oddychać; zatkało ją na ten widok. Stali prawie na szczycie jednej z gór. Na wprost - kto wie, jak daleko - strzelała w niebo jeszcze wyższa góra, a jej poszarpany wierzchołek - zaledwie zarys - otaczała teraz aureola zachodzącego słońca. Pod nimi rozpościerało się całe dno doliny, stoki zaś, na które z mozołem wspinali się w garbusie, opadały w sposób tak zawrotnie nagły, że zbyt długie patrzenie w dół, jak wiedziała, wywołało by mdłości i w końcu wymioty. W przejrzystym powietrzu wyobraźnia jakby nagle budziła się do życia i wymykała spod władzy rozumu, toteż osoba patrząca obserwowała bezradnie, jak sama spada coraz niżej i niżej, podczas gdy niebo i stoki zmieniają swe położenie, kręcąc powoli młynki, krzyk wypływa z ust niczym leniwy balonik, włosy i sukienka wydymają się...
Niemal siłą oderwała wzrok od przepaści i podążyła oczami za palcem Jacka. Widziała szosę uczepioną tej wieży katedralnej, widziała jak szosa zawraca, lecz ustawicznie zmierza na północny zachód, nadal pnie się w górę, choć pod mniej ostrym kątem. Jeszcze wyżej, jakby wetknięte bezpośrednio w sam stok, trzymające się kurczowo sosny rozstępują się i robiły miejsce dla szerokiego prostokąta zielonej trawy i stojącego po środku, ponad tym wszystkim hotelu. Hotelu Panorama.
12.
(...) kolumna ruszyła dalej, aż dotarła do miejsca, w którym na obu stokach rosły dziwaczne, nadzwyczaj zbite metalowe krzaki. Były to twory przysadkowate, pędzlaste, wysokie mniej więcej od jednego do półtora metra. Wyrastały z pełnego czarniawego iłu pęknięć nagiej skały. Zrazu pojawiły się pojedynczo, potem utworzyły jednolity gąszcz, który rdzawą szczotkowatą warstwą zarastał oba skłony wąwozu do samego niemal dna; sączyła się tam ukryta pod wielkimi głazami nitka wody.
Tu i ówdzie między „krzakami” widniały wyloty jaskiń. Z jednych wypływały cienkie strumyki wody, inne były suche lub pozornie wyschnięte. Do takich, których otwory znajdowały się nisko, ludzie Rohana próbowali zajrzeć, świecąc do środka reflektorami. W jednej z owych grot znaleźli znaczną ilość drobnych, częściowo zatopionych wodą, która kapała ze sklepienia, trójkątnych kryształków. Rohan miał ich całą garść w kieszeni. Jechali jakieś pół kilometra w górę wąwozu po coraz większej pochyłości. Jak dotąd gąsienice maszyn radziły sobie z nachyleniem doskonale, a że w dwu miejscach ponownie odkryli ślady stóp w zeschniętym ile przy biegu strumyka, byli pewni, że jadą dobrym tropem. Za którymś z zakrętów łączność radiowa, utrzymywana dotąd z superkopterem, znacznie się pogorszyła, co Rohan przypisywał ekranującemu działaniu metalowych gąszczy. Po obu stronach wąwozu, szerokiego na dwadzieścia metrów u góry i jakieś dwanaście metrów u dna, wznosiły się niemal pionowe miejscami ściany, okryte, niby sztywnym, czarnym futrem, drucianą masą krzewów. Krzewów tych było po obu stronach wąwozu tyle, że tworzyły jednolitą gęstwinę, sięgającą szczytów wzniesienia.
Kawalkada pojazdów przejechała przez dwie dość szerokie bramy skalne; przejazd ów zajął nieco czasu, ponieważ technicy pola musieli bardzo precyzyjnie zwężać jego zasięg, aby nie zawadzić o skały. Były one silnie pokruszone ł spękane od erozji, każde więc uderzenie pola energetycznego o filar skalny mogło obruszyć całą lawinę głazów. Nie o siebie się naturalnie obawiali, lecz o zaginionych, których podobny obwał — gdyby znajdowali się blisko — mógł poranić lub pozabijać. (...)
Wszystko szło zgodnie z owym projektem i ostatnia z czterech maszyn gąsienicowych przejeżdżała właśnie między skalnymi słupami, gdy powietrzem targnął osobliwy wstrząs — nie dźwięk, ale wstrząs, jakby gdzieś blisko upadła jakaś skała — szczotkowate ściany wąwozu zadymiły, wypełzła z nich czarna chmura i z szaloną szybkością runęła na kolumnę.
13.
Człowiek, na którego czekali Lefrac, Goldoni i Capomonti, miał być spokojny, przyjaźnie nastawiony, powinien szukać żelaznej skrzyni ukrytej w górach. Musiał opisać wspinaczkę, w której wziął udział ojciec z synem tyle to a tyle lat wcześniej i wiedzieć, że była opisana w dziennikach Goldonich —jak wiedział o tym każdy, kto korzystał z usług przewodników z tej rodziny. Tamta wyprawa trwała dwa dni, trasa prowadziła przez pokaźny obszar, toteż człowiek ten miał wymienić nazwę pewnej konkretnej zarośniętej polanki przy torach kolejowych, znanej jako Kaprys Myśliwego. Polankę zostawiono swemu losowi ponad czterdzieści lat temu, na długo przed tym, nim ukryto urnę, ale w czasach, kiedy ojciec z synem wyprawili się do Champoluc, latem 1920 roku, jeszcze istniała.
14.
Znajdujemy się w strefie silnej aktywności wulkanicznej, panie B. ... niektóre wulkany w sąsiedztwie archipelagu Tonga są czynne po dziś dzień. W ciągu kilku godzin podmorska eksplozja gigantycznego wulkanu zatopiła połowę tej wyspy, zalewając lawą pozostałą jej część... a więc koralowce, fosforany, roślinność oraz pechowców, którzy tu mieszkali. Wybuch wulkanu, który w siedemdziesiątym dziewiątym roku naszej ery zniszczył Pompeje, był niczym w porównaniu z tym, co się tu wydarzyło - zakończył W. lekceważąco.
Ruchem głowy wskazałem wznoszącą się za nami stromą górę.
- To ten wulkan?
- Właśnie.
- A gdzie się podziała jego druga połowa?
- Wypiętrzeniu towarzyszył prawdopodobnie uskok dna. Pewnej nocy wulkan po prostu przełamał się na pół i jedna część zniknęła w morzu, a z nią rafa koralowa, która utworzyła się od północy. Jak pan widzi, laguna jest tu otwarta.
Maszerował dziarskim krokiem, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z faktu, że mieszka w szemranej okolicy, gdzie wszystko zależy od kaprysów kataklizmów geologicznych. Prowadził mnie łagodnym stokiem pod górę. Niecałe trzysta jardów od kruszarni wyszliśmy nagle na rozpadlinę w zboczu. Wysoka w przybliżeniu na siedemdziesiąt stóp i szeroka na trzydzieści, pionowa z boku i z tyłu, miała płaskie, poziome dno biegnące do okrągłej dziury w stoku. Wychodziły stamtąd szyny kolejki wąskotorowej, które za rozpadliną skręcały na południe, ginąc z widoku. Przed wejściem stało kilka małych baraków. Z jednego dobiegało dudnienie. Zbliżając się, słyszałem coraz wyraźniej. Prądnice benzynowe. Wcześniej na to nie wpadłem, choć było oczywiste, że prowadząc badania wnętrza góry profesor i jego asystenci nie mogą się obejść bez oświetlenia i wentylacji, a zatem muszą sobie zapewnić dopływ prądu.
- Jesteśmy na miejscu - oświadczył W. - Właśnie tutaj jakiś ciekawski, a zarazem inteligentny poszukiwacz ze spółki fosforytowej zauważył dziwną rozpadlinę, rozgrzebał górną warstwę gleby i na głębokości trzech stóp dokopał się fosforanów. Bóg jeden wie, ile milionów ton skały stąd usunęli... zostawili górę dziurawą jak rzeszoto. Kończyli już tutaj swoją działalność, gdy ktoś znalazł kilka glinianych naczyń i dziwnych kamieni. Pokazał je pewnemu archeologowi z Wellington, który przesłał mi je natychmiast. - Profesor odchrząknął skromnie. - Reszta to już historia.
15.
Stara szkapa, na której jechałem, była dla mnie zbyt powolna, ale ostro popędzana wytężała wszystkie siły. Wkrótce minąłem równinę i znalazłem się u stóp wspomnianych wzgórz. Trop prowadził pomiędzy dwiema górami, lecz niebawem nie mogłem go już rozpoznać, ponieważ w tym miejscu wody górskie naniosły masę złomów kamiennych. Nie zsiadłem mimo to z konia, gdyż ci, których szukałem, musieli przecież pójść dalej doliną w górę.
Później jednak otworzyła się przede mną po prawej stronie boczna dolina, zasypana także kamieniami. Tu zeskoczyłem z konia i zbadałem osypisko, by się przekonać, czy wędrowcy skręcili na prawo, czy też poszli dalej prosto. Z niemałą trudnością odszukałem ślady, które wiodły w prawo do parowu. Dosiadłem ponownie konia i pojechałem tędy dalej. Wkrótce jednak droga znowu się rozwidliła i musiałem zsiąść. Obawiałem się, że te zmiany dróg będą się potem powtarzały, wobec czego koń mógł mi tylko przeszkadzać, przywiązałem go więc do drzewa i pośpieszyłem dalej piechotą.
Biegłem wąskim, skalistym żlebem, w którym nie było teraz wody. Trwoga nagliła mnie do jak największego pośpiechu, niebawem więc zabrakło mi tchu. Przybywszy nad ostrą przełęcz, musiałem się zatrzymać, aby odsapnąć, a potem ruszyłem w dół, dopóki ślady nie skręciły do lasu. Pędziłem pomimo gęstwiny drzew. Potem drzewa się przerzedziły i zrobiło się przede mną tak przejrzyście, że wydało mi się, iż mam przed sobą wolną przestrzeń. Nie dotarłem tam jeszcze, kiedy nagle usłyszałem huk kilku strzałów. W parę chwil potem zabrzmiał przeszywający krzyk – był to przedśmiertny krzyk (...).
Teraz już nie biegłem, lecz rzucałem się wprost w długich skokach jak drapieżne zwierzę wpadające na zdobycz. Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki W., którą poznałem po huku. Chwała Bogu! A więc żył jeszcze! Po kilku skokach dostałem się na polanę. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że stanąłem jak wryty.
16.
Zwiedziliśmy największy stalagmit świata w jaskini, do której trzy południowowschodnie stany przybyły na zlot rodzinny; wstęp w zależności od wieku: dorośli za dolara, podfruwajki za sześćdziesiąt centów.(...) Spłacheć gliny pięknie stoczonej erozją; i kwiaty juki, takie czyste, takie woskowe, lecz oblezione przez roje białych, pełzających much. Independence w Missouri, początek Starego Szlaku do Oregonu; i Abilene w Kansas, siedziba Rodeo Dzikiego Billa Jakiegośtam. Dalekie góry. Bliskie góry. I znowu góry; niebieskawe piękności, wiecznie nieosiągalne albo wiecznie przeistaczające się w kolejne zamieszkane wzgórza; południowo-wschodnie pasma, wysokościowe fiaska, jeśli mierzyć je w kategoriach alpejskich; szare kamienne kolosy żyłkowane śniegiem, przeszywające serce i niebo, nieubłagane szczyty wyrastające znikąd na zakręcie autostrady; zalesione ogromy w kolczugach z ciemnych jodeł pedantycznie łączonych na zakładkę, gdzieniegdzie przesianych bladymi obłoczkami osiki; formacje lilaróż, faraońskie, falliczne, "tak prehistoryczne, że słów brak" (głos zblazowanej L.); samotne ostańce czarnej lawy; góry wczesną wiosną, porośnięte wzdłuż kręgosłupa słonięcym puszkiem; góry u schyłku lata, skulone, podwinęły masywne egipskie członki pod fałdy smagłego pluszu zżartego przez mole; wzgórza z owsianki upstrzone zielonymi, krągłymi dębami; ostatnia ryża góra z gęstym dywanem lucerny u podnóża.
17.
Kraj, przez który jechali, był coraz dzikszy i prawie nie zaludniony. Samochód wspinał się na zbocza gór porośniętych sosnowymi lasami, widoki stawały się coraz rozleglejsze, co wywoływało okrzyki zachwytu z ust doktora K. (...) nigdy nie wyjeżdżał dalej niż do Niepołomic, aby towarzyszyć księciu podczas polowania, toteż nic dziwnego, że górski krajobraz działał na niego z niezwykłą siłą.
— Jak tu pięknie — wołał co chwila, kręcąc się na wszystkie strony.
B. wolał jednak niziny; góry napawały go dziwnym niepokojem. Zdawało mu się, że w każdej chwili spoza skrętu wybiegnie banda dzikich rozbójników, aby obrabować podróżnych. Naczytał się bowiem różnych opowieści, z których wynikało, że zbóje bardzo sobie chwalą teren górzysty, pełen kryjówek w postaci jaskiń, wąwozów i kotlin, otoczonych niedostępnymi szczytami. Nic nie mówiąc swym towarzyszom, aby ich nie denerwować, wyciągnął z worka ostry rożen i schował go za cholewę buta, ot tak, “na wszelki wypadek”. Uzbroiwszy się w ten sposób, poczuł przypływ odwagi i począł wyobrażać sobie scenę walki z rozbójnikami. W walce tej odgrywał oczywiście pierwszorzędną rolę, kładąc trupem większość napastników przy pomocy swej rożno-szpady, zaś resztę biorąc do niewoli.
18.
Wysoko, wysoko ponad szerokim, rozległym lasem leżeli tego dnia u wejścia do pieczary. "Okno" skalne wychodziło na przepaściste zbocze grani. Stamtąd dopiero widać było dolinę, jak długa i szeroka. Wewnętrzna ściana wapiennej skały, wznoszącej we mgłę swój połupany szczyt, otwierała się w pewnym miejscu i ciasny otwór prowadził tamtędy do skalistego asylum, jakby na straszny dziedziniec zburzonego zamczyska. W górze, na zrębach podobnych do piór skrzydła pancernego rycerza, chwiały się odwieczne kępy świerków i zwisał rudy mech. Z owego kotła skalnego schodziła dokądś w dół grota ciągnąca się długim a ostro sklepionym korytarzem. W cieniach jego leżał lód ziemią okryty, a ze ścian sączyła się wilgoć obmierzła. Dzikie ściany tej niedosięgłej fortecy i czarny las nad nimi stały nad rozkoszną słoneczną doliną, która leżała nisko, otulona w jasne hale, w nadrzeczne murawy, wzdychając ciągle odmiennym szumem Dunajca, podobna do uśmiechu srogich i straszliwych gór. Strome turnie wychylały się ponad urwisko, wychodząc poza swoją podstawę, jakby mierzyły przepaść u ich stóp. Dziwnie uroczy mech przykrywał ich szczeliny. Wszczepiały w nie żarłoczne korzenie małe świerczki i nikłe drzewka jarzębiny. (...)
Wywoływali swe imiona spieszczone, przemienione w pocałunek i, zachwyceni, z nabożną rozkoszą słuchali, jak wysmukłe, rzeźbione szczyty wapniaków i niedostępne zwały dalekiego granitu, jak niezgłębione lochy i podziemia, lasy i potoki, hale i ścieżki skaliste wołają ich po imieniu, wzywają ku nim zewsząd. Rozkoszny dźwięk imienia Heleny oblatał przestwór daleki, aż jak melodia najcudniejsza tej ziemi wracał do nich i owiewał radością niewypowiedzianą. Wydawało się im wtedy, że to góry wołają same, że się góry i rzeki tak sama w nich kochają jak oni w sobie. Osiągali chwile szczęścia największego na ziemi. Cały świat zewnętrzny przemienił swą istotę na rozkosz, a rozkosz była na usługach miłości. Wywołując tak po drugie i po trzecie echo swych imion, wyrzucali zarazem z piersi błogosławieństwo nieba i ziemi, wychwalanie wszystkiego, co jest pod utwierdzeniem, hymn dusz wzruszonych do samej głębi, owo, jak mówi Pismo, błogosławieństwo niebieskie z wierzchu, błogosławieństwo przepaści leżącej w dole, błogosławieństwo piersi i żywota. Nie byli w stanie odejść stamtąd. Nie mogli oderwać się od doliny, bali się stracić z oczu najmilsze turnie, rozkoszny szum potoku i swoje echo kochane.
Zostali tam na noc. U wejścia do pieczary rozłożyli ognisko i zwyczajem swoim, płaszczem wspólnym okryci, usnęli. Świtało, gdy Rafał zbudzony został z twardego snu przez straszne uczucie. Targnął się z ziemi... W mgnieniu oka poczuł, że jest związany. Chciał prawą ręką dosięgnąć sztyletu, który miał w zanadrzu, ale ręka nie ruszyła się z miejsca. Uczuł, że sztyletu już nie ma. Leżał twarzą ku ziemi, z rękoma w łokciach i dłoniach, z nogami w kolanach i stopach spętanymi powrozem, przywiązany do świerkowego pnia. Gdy to w półśnie uczuwał i zaczął rozumieć, nagle usłyszał rozpaczliwy jęk Heleny. Szarpnął się ze wszech sił, wygiął jak żmija i zdołał odwrócić głowę. Ujrzał wtedy w płomieniach buchającego ogniska bandę zbójców, złożoną z siedmiu czy ośmiu osób.
19.
(...) wspiął się aż wysoką górę. Jedynymi górami, które dotychczas znał, były
(..)wulkany. (...)
"Z tak wysokiej góry jak ta - powiedział sobie - zobaczę od razy całą planetę i wszystkich
ludzi..."
Lecz nie zobaczył nic poza ostrymi skałami.
- Dzień dobry - powiedział na wszelki wypadek.
- Dzień dobry... Dzień dobry... Dzień dobry - odpowiedziało echo.
- Kim jesteście? - spytał X.
- Kim jesteście... Kim jesteście... Kim jesteście... - powtórzyło echo.
20.
Początkowa droga szła okolicą dosyć otwartą i rozległą, lecz w miarę jak postępowano naprzód, góry poczęły się zbiegać, doliny zacieśniać. Jechano drogami, po których konie ledwie mogły postępować. Czasem trzeba było zsiadać i w ręku je prowadzić, a i to nieraz jeszcze opierały się, tuląc uszy i wyciągając otwarte, dymiące nozdrza ku przepaściom, z których głębi śmierć zdawała się wyglądać.
Górale, przywykli do urwisk, uznawali często za dobre takie drogi, na których nieobyłym ludziom szumiało i kręciło się w głowach. Wjechali na koniec w jakąś szczelinę skalną, długą i prostą, a tak wąską, że zaledwie trzech ludzi mogło jechać wedle siebie.
Wąwóz to był jakoby korytarz niezmierny. Dwie wysokie skały zamykały go z prawej i lewej strony. Gdzieniegdzie jednak krawędzie ich rozchylały się tworząc mniej strome pochyłości pokryte zaspami śniegu, na zrębach obramowane czarnym borem. Wichry wywiały natomiast śnieg z dna wąwozu i kopyta końskie szczękały wszędy po kamienistym podkładzie. Lecz w tej chwili wiatr nie wiał i cisza panowała tak głucha, że aż w uszach dzwoniąca. Tylko w górze, kędy między lesistymi krawędziami widniał błękitny pas nieba, przelatywało od czasu do czasu czarne ptactwo, łopocąc skrzydłami i kracząc.
Orszak królewski stanął dla wypoczynku. Z koni podnosiły się kłęby pary, a i ludzie byli pomęczeni.
- Czy to Polska, czy Węgry? - spytał po chwili przewodnika król.
- To jeszcze Polska.
- A czemu nie wykręciliśmy zaraz do Węgier?
- Bo nie można. On wąwóz zakręci się opodal, potem będzie siklawa, za siklawą pyrć do traktu idzie. Tam nawrócimy, przejdziem jeszcze jeden wąwóz i dopiero będzie węgierska strona.
- To widzę, że lepiej było od razu traktem jechać - rzekł król.
21.
Zbudujemy łapkę na myszy. Niewielki hotel w górach. Praktycznie za darmo. 500 tysięcy dolarów to góra. Dla zrealizowania planu potrzeba mi tylko jednego: agenta, który długo pracował przy zdobywaniu informacji i wyszedł z obiegu. Potrzebuję jednego ze starców, bez reszty, na amen wciągniętego w nasze sprawy, kogoś, komu ufacie. Myślę, że powinniście mieć kogoś odpowiedniego w agenturalnej „konserwacji". Znajdziemy niewielki hotel w górach na skraju bankructwa. O taki nietrudno. Tchniemy weń nowe życie, wprowadzając naszego agenta z forsą w charakterze partnera. Uratujemy hotel i właściciela będziemy mieli w kieszeni. (...) Hotel nie ma być miejscem werbunków, lecz punktem rozpracowywania obiektów. Błyskawiczny werbunek później, gdzie indziej.
- Mimo wszystko hotel to wariant bierny: ktoś przyjedzie, albo nie przyjedzie... za dużo czekania...
- Rybak też czeka, musi tylko wiedzieć, gdzie zarzucić wędkę i z jaką przynętą.
- Dobra. Masz zebrać materiał na temat małych górskich hotelików, które z różnych względów są do sprzedania. Wybieraj takie, w których interes nie idzie najlepiej.
22.
Najpierw droga prowadziła między ugorami, potem weszła w świerkowy las. Ale las się skończył i Peter miał teraz za sobą panoramę gór, którą do tej pory nosił w sobie. Oglądnął się za siebie tylko raz, bo bał się, że zniszczy ten widok samym patrzeniem, zupełnie tak samo jak cenne znaczki, które tracą kolor i wzór, gdy się je ogląda zbyt często. Dopiero na samym grzbiecie przystanął i obracał się w kółko, i ssał ten widok, spijał go. Wszystkie góry na świecie porównywał zawsze z tymi górami i żadne nie wydały mu się tak piękne. Albo były za duże, za potężne, albo zbyt niepozorne. Albo zbyt dzikie, ciemne, porośnięte lasami jak Schwarzwald, albo zbyt udomowione, oswojone, jasne jak Pireneje. Wyciągnął aparat fotograficzny i przyszpilał nim co widział. Pstryk - rozproszone zabudowania wsi. Pstryk - ciemne świerkowe lasu, pełne czarnych cieni. Pstryk - nitka strumienia. Pstryk żółte rzepakowe pola po czeskiej stronie. Pstryk niebo. Pstryk - chmury. Wtedy poczuł, że nie ma czym oddychać, że zaraz się udusi.
Poszedł jeszcze wyżej i dotarł do szlaku turystycznego, jacyś młodzi ludzie z plecakami pozdrowili go, gdy ocierał pot, który zalewał mu oczy i poszli dalej. Właściwie szkoda mu było, że tak poszli. Mógłby im opowiedzieć, jak tu przychodził, kiedy był w ich wieku jak trochę niżej na wilgotnym mchu kochał się po raz pierwszy z kobietą; albo pokazać im z góry, gdzie stał wiatrak Olbrichtów, który ruchliwymi ramionami dawał znaki wsi. Chciał nawet za nimi zawołać, ale zabrakło mu w płucach powietrza. Serce waliło mu gdzieś w gardle i dławiło. Byłoby zmarnowaniem okazji teraz wracać, więc z ogromnym wysiłkiem podszedł jeszcze kilkaset metrów i znalazł się na samym szczycie, przez który przechodziła granica. Z daleka zobaczył obielone słupki graniczne. Zupełnie stracił oddech, widocznie nie służyło mu to dawno zapomniane rozrzedzone powietrze. Zapomniał, że może być groźne dla płuc, które nauczyły się oddychać wilgotną morską bryzą.
Zrobiło mu się słabo, gdy wyobraził sobie powrót. Co by było, gdybym tu umarł, pomyślał i powlókł się do słupów. Wydało mu się to, nie wiedzieć czemu, śmieszne. Iść taki kawał pod górę, jechać tu przez pół Europy, żyć tyle lat w portowym mieście, spłodzić dwoje dzieci, zbudował dom, kochać się, przeżyć wojnę. Zaśmiał się sam do siebie i wyciągnął kieszeni czekoladkę. Przystanął i starannie odwijał ją ze złotka, ale kiedy ją włożył do ust, wiedział, że już jej nie przełknie. Jego ciało było zajęte czymś innym. Serce odliczało rytm, arterie się rozluźniały, mózg produkował narkotyk łaskawej śmierci. Peter usiadł pod słupem granicznym z czekoladką w ustach i daleki krąg horyzontu powoli ciągnął jego wzrok. Jedną nogę miał w Czechach, drugą w Polsce. Siedział tak z godzinę i sekunda po sekundzie umierał.
23.
Dzień miał się ku końcowi, zimne gwiazdy wybłysły we górze ponad zachodzącym słońcem, kiedy drużyna, spiesząc ile sił w nogach, wspięła się wreszcie na zbocze i dosięgła brzegu jeziora. Na oko nie mierzyło ono więcej niż paręset stóp w najszerszym miejscu. Jak daleko rozlewało się ku południowi, trudno było jednak ocenić w mierzchnącym świetle. Północny brzeg dostrzegali w odległości nie większej niż pół mili, a między kamiennym murem zamykającym dolinę a skrajem wody pozostawał wąski rąbek ścieżki. Bez zwłoki ruszyli więc naprzód, bo mila z okładem dzieliła ich jeszcze od miejsca na przeciwległym brzegu, do którego dążył G., a potem czekał ich jeszcze poszukiwanie drzwi. Kiedy dotarli do najdalej na północ wysuniętego cypla jeziora, zagrodziła im drogę wąska struga. Stojąca zielona woda wyglądała jak oślizłe ramię wyciągnięte ku ścianie gór. Nieustraszony . wszedł w nią pierwszy i stwierdził, że nie sięga mu wyżej kostek. Towarzysze szli za nim gęsiego, stąpając ostrożnie, bo pod gęstym zielskiem kryły się śliskie, zdradzieckie kamienie i niespodziane wyboje. F. wzdrygnął się z obrzydzenia, zanurzając stopy w ciemnej, brudnej wodzie. (...)
G. przynaglał sadząc wielkimi krokami naprzód, drużyna jak mogła starała się za nim nadążyć. Szli teraz wąskim skrawkiem lądu między jeziorem a urwiskiem. Przejście było ciasne, miejscami ledwie na kilka stóp szerokie, tu i ówdzie zawalone odłamkami skał i kamieniami. Posuwali się jednak, lgnąc jak najbardziej do ściany, odsuwając się jak najbardziej od Czarnej Wody. Uszli już z milę w kierunku południowym, gdy natknęli się na kępę kolczoliści. Pieńki i suche gałęzie butwiały w kałużach; wyglądało to na szczątki zarośli czy może żywopłotu, niegdyś osłaniającego drogę, która przecinała dolinę, dziś zatopioną w jeziorze. Lecz tuż pod skalną ścianą stały żywe jeszcze i krzepkie dwa drzewa, tak wysokie, że F. zdumiał się, bo równie wielkich kolczoliści w życiu ani w marzeniu nie widział. Grube korzenie sięgały spod urwiska aż do wody. Z daleka, ze szczytu schodów, zdawały się pod nawisłą ścianą małe jak zwykłe krzaki, teraz jednak piętrzyły się nad głowami wędrowców, sztywne, ciemne, milczące i rzucały gęsty, czarny cień pod ich stopy, stercząc niby dwa filary strzegące kresu drogi.
24.
Po raz pierwszy stanęła przede mną w całym swoim wielorybim majestacie Góra McCabe'a, najwyższy szczyt wyspy. Był to budzący grozę garb, jakiś wieloryb z dziwną skałką na grzbiecie. W porównaniu do rozmiarów wieloryba skałka wyglądała jak odłamek harpuna i wydawała się tak nie związana z resztą góry, że spytałem Franka, czy to jakaś budowla.
Frank powiedział mi, że jest to formacja naturalna. Co więcej, oświadczył, że, o ile wie, noga człowieka nigdy nie stanęła na szczycie Góry McCabe'a.
- Nie wygląda na zbyt trudną do zdobycia - zauważyłem. Poza skałką na szczycie jej zbocza nie były trudniejsze do pokonania niż przeciętne schody. A i sama skałka, przynajmniej z tej odległości, zdawała się mieć sporo dogodnych szczelin i występów.
- Jest może święta czy coś takiego? - spytałem.
- Może kiedyś była. W każdym razie nie od czasu B.
- Więc dlaczego nikt tam nie wszedł?
- Widocznie nikt nie miał ochoty.
- Może ja tam wejdę.
- Proszę bardzo. Wolna droga.
25.
Parkuję samochód. Wolno wspinamy się na szczyt naszej góry, gdzie znajdujemy namiot Billy'ego. Wyciągam z niego koce, żebyśmy mogli usiąść.
Siadamy i pozwalamy oczom błądzić swobodnie. Nad samym dnem naszego kanionu wisi nikła mgiełka, słońce odbija się jaskrawo od lustra odległego oceanu. Widzimy cały pas zatoki, aż po Redondo Beach.
Dlaczego ja tutaj nie mieszkam? pytam sam siebie. Nie znam piękniejszego miejsca. Moglibyśmy patrzeć, jak dorasta dziecko Marty, mógłbym rzeczywiście założyć sad i nieźle zarabiać na życie. Jacky chodziłby do szkoły, tylko kawałek z górki, pieszo, w dobrym dawnym stylu; zejście jest bezpieczne.
Wiem już, że jest tu co malować. Tak długo byłem z dala od tego, iż widzę wszystko bardzo ostro. Mógłbym z powodzeniem malować tu latami, nie schodząc wcale na dół. Malowałbym kaniony, plaże, bodaj i wnętrza garaży. Kiedy już raz się wezmę do malowania, tematów zawsze jest dość.
Może Tato ma rację. Może ukrywam się w Paryżu, żeby uniknąć współzawodnictwa.
Tutaj, w górach, w otoczeniu natury, pomysł powrotu do Ameryki wygląda bardzo logicznie, ale na myśl, żeby to rzeczywiście zrobić, wrócić, coś się we mnie wzdraga.
26.
Krater Sneffelsa przypominał odwrócony stożek, którego podstawa mogła mieć blisko pół mili średnicy. Głębokość jego szacowałem na jakieś dwa tysiące stóp. Można sobie wyobrazić wygląd podobnego zbiornika, gdy wypełniał się grzmotem i płomieniem. Dno tego leja miało obwód o wiele mniejszy, toteż skłony jego wydawały się dość łagodne. Mimo woli porównywałem ten krater do lufy ogromnego muszkietu i to porównanie przerażało mnie.
„Trzeba być wariatem, żeby włazić do muszkietu, i to prawdopodobnie nabitego – myślałem sobie. – Gotów wystrzelić przy lada wstrząsie”.
Ale nie mogło być mowy o cofnięciu się. Hans, jak zawsze obojętny, objął znów dowództwo nad naszą gromadką. Poszedłem za nim bez słowa. Aby ułatwić zejście, Hans idąc zakreślał we wnętrzu stożka bardzo wydłużone elipsy; trzeba było posuwać się naprzód wśród głazów wyrzuconych erupcją; niektóre z nich – obruszone – odbiwszy się kilkakrotnie, spadały na dno przepaści. Upadek ich wywoływał przedziwnie donośne echo.
W niektórych miejscach wewnątrz stożka utworzyły się małe lodowce; Hans posuwał się po nich z nadzwyczajną ostrożnością, badając grunt okutym kijem w poszukiwaniu szczelin. Przy niektórych niepewnych przejściach musieliśmy związywać się długą liną, aby tego, któremu niespodziewanie obsunie się noga, mogli powstrzymać towarzysze. Tą łączność była koniecznym środkiem ostrożności, niemniej nie usuwała całkowicie niebezpieczeństwa.
Pomimo trudności napotykanych przy schodzeniu po skłonach, zupełnie przewodnikowi nie znanych, droga minęła bez przygód, jeśli nie liczyć utraty zwoju lin, który spadł najkrótszą drogą na dno przepaści, upuszczony przez jednego z Islandczyków.
W południe osiągnęliśmy dno krateru. Podniosłem głowę i dojrzałem górny jego otwór w kształcie koła, w którym widniał szmat nieba o niewielkim, lecz niezwykle prawidłowym obwodzie. W jednym jego punkcie odcinała się ginąca w przestworzach iglica Skartarisa.
Na dnie krateru widniały wyloty trzech kominów wulkanu, przez które w czasie wybuchu Sneffelsa centralne jego ognisko wyrzucało lawę i parę. Średnica każdego z tych wylotów wynosiła mniej więcej sto stóp. Te ziejące paszcze znajdowały się tuż u naszych stóp. Nie miałem odwagi zajrzeć do ich wnętrza.
Natomiast profesor L. szybko zbadał ich rozmieszczenie; zadyszany, biegał od jednego wylotu do drugiego, gestykulując i bełkocąc jakieś niezrozumiałe słowa. Hans oraz jego towarzysze przyglądali mu się siedząc na odłamkach lawy; z całą pewnością uważali go za wariata.
Nagle wuj wydał dziki okrzyk. Sądziłem, że stracił równowagę i wpadł do jednej z trzech czeluści. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. Ujrzałem, że stoi z wyciągniętymi rękoma, szeroko rozstawiwszy nogi, przed granitowym głazem sterczącym w środku krateru niczym ogromny cokół przygotowany pod posąg boga podziemi. Cała postawa profesora wyrażała najwyższe zdumienie, które po chwili przeobraziło się w szaloną radość.
27.
Doniesiono mi, że jest to biedna sierota, która po śmierci kochanka dostała pomieszania zmysłów i nie mając nigdzie przytułku, żyje z dobroczynności podróżnych lub miłosierdzia pasterzy. Zwykle samotnie błądzi po górach i śpi tam, gdzie ją noc zaskoczy. Zapewne więc tym razem zaszła pod szubienicę Los Hermanos i nie pojmując okropności miejsca, jak najspokojniej zasnęła. Margrabia, zdjęty litością, kazał ją pielęgnować, ale wariatka, przyszedłszy do sił, wymknęła się spod straży i przepadła gdzieś w górach. Dziwi mnie, że dotąd nigdzie jej nic spotkaliście. Biedaczka skończy na tym, że zsunie się gdzie ze skały i marnie zginie, chociaż przyznam się, że nie ma co żałować tak nędznego życia. Czasami pasterze, rozpaliwszy w nocy ognisko, widzą ją nagle zjawiającą się u ognia. Wtedy Dolorita, tak się bowiem ta nieszczęsna nazywa, siada spokojnie, wpatruje się bystrym wzrokiem w jednego z nich, nagle zarzuca mu ręce na szyję i nazywa go imieniem zmarłego kochanka. Z początku pasterze uciekali od niej, ale później przyzwyczaili się i bezpiecznie dozwalają jej błądzić, a nawet podzielają z nią strawę.
28.
Południe było, gdy Z. wstąpił na drogę, wiodącą przez górzysty grzbiet wyspy, aby wczesnym rankiem na przeciwległym stanąć wybrzeżu i na okręt się przeprawić. Dobra tam była przystań w zatoce i obce okręty chętnie zarzucały w niej kotwice, odpływając brały one na pokład tych, co z wysp szczęśliwości przez morze przeprawić się pragnęli. Gdy Z. wspinał się pod górę, wspominał po drodze wiele swych wędrówek samotnych w młodości, oraz wszelkie te wzgórza, grzbiety górskie i wierzchołki, na które się niegdyś wspinał.
Pielgrzymem jestem i ochotnym po górach wędrownikiem, rzekł do swego serca; nie lubię płaszczyzn i zda mi się, że nie długo na miejscu wysiedzieć zdołam.
I wszelka dola, wszelkie wydarzenie, które mi się przytrafić może, - coś z pielgrzymki w nich będzie i z wędrowań po szczytach: przeżywa bo wszak człowiek samego siebie jedynie.
Spłynął już czas, kiedy przypadki napotykać mnie mogły: cóżby dziś jeszcze przytrafić mi się mogło, coby nie było już mojem!
Nawróci ona tylko, ku swej siedzibie cofnie się wreszcie - ma samość, oraz to wszystko, co z niej na obczyźnie przebywało, rozproszone pośród wszelkich rzeczy i przypadków.
I to jedno wiem jeszcze: oto staję przed swym ostatnim szczytem, przed tem, co mi najdłużej zoszczędzonem było. Och, począłem ja swą najsamotniejszą wędrówkę!
29.
Nazywano ją X. i wyrastała niemal pół mili ponad zieloną doliną: góra ogromna, szara i odwrócona wierzchołkiem w dół.
U podstawy miała ledwie dwadzieścia jardów średnicy. Potem wznosiła się poprzez wiszące chmury, wyginała z gracją na zewnątrz niby odwrócona trąbka i urywała gładkim płaskowyżem średnicy pełnej ćwierci mili. Na szczycie rósł niewielki lasek, a pędy zieleni spływały poza krawędź. Stały tam też budynki. Płynęła nawet rzeczka, spadająca z brzegu wodospadem tak szarpanym przez wiatry, że na ziemię docierał jako deszcz.
O kilka jardów poniżej brzegów płaskowyżu otwierały się wyloty kilku jaskiń o prostym, lecz dość regularnym obrysie. Sprawiały, że wyrastająca ponad obłoki góra X. tego rześkiego, jesiennego ranka przypominała gigantyczny gołębnik.
Co by znaczyło, że "gołębie" miały skrzydła o rozpiętości nieco powyżej czterdziestu jardów.
30.
W miarę jak obniżaliśmy się po stokach góry, powietrze przejaśniało się; nie wróciło wprawdzie słońce, gdyż wyższa część nieba brzemienna była chmurami, ale rzeczy widziało się wyraźnie, chmura bowiem pozostała nad naszymi głowami. A nawet, kiedy znaleźliśmy się już bardzo nisko, obejrzałem się, by spojrzeć na szczyt, i nie zobaczyłem nic; począwszy od połowy stoku, górna część wzniesienia, wierzchołkowa równia, Gmach, wszystko zniknęło w chmurach.
W ranek naszego przybycia, kiedy byliśmy już wśród gór, pokonawszy jakiś załom, dało się jeszcze dostrzec, w odległości nie większej niż dziesięć mil, mniejszej nawet, morze. Nasza podróż obfitowała w niespodzianki, nagle bowiem wkraczaliśmy na górski taras, który wychodził urwiskiem na piękne zatoki, a zaraz potem zagłębialiśmy się w otchłanne wąwozy, gdzie góry piętrzyły się jedna za drugą, przesłaniając sobie wzajemnie widok odległego wybrzeża, a słońce z trudem przenikało w głąb dolin. Nigdzie poza tym miejscem Italii nie widziałem, by tak ciasno i niespodziewanie mieszały się ze sobą morze i góry, wybrzeże i krajobraz alpejski, i by w wietrze, który wiał poprzez wąwozy, można było dosłuchać się zmagań morskich balsamów i lodowatych powiewów od skał.
Natomiast tego ranka wszystko było szare i prawie mlecznobiałe i nie było horyzontów, nawet kiedy wąwozy otwierały się w stronę odległych wybrzeży. Ale zapóźniam się przy wspomnieniach mało dotyczących sprawy, która nas zajmuje, mój cierpliwy czytelniku.
To teraz przystąp do odpowiedzi mój cierpliwy czytelniku.
Powodzenia!