"Kawałek prawdy" Gombrowicza
Właśnie przeczytałem książkę Jana Błońskiego o Gombrowiczu. Początkowo niezbyt mi się spodobała - napisana jakimś takim infantylnym językiem, ale potem okazało się, że to tylko taki początek.
Znalazłem u Błońskiego człowieka, który ucieka. Ucieka, gdy jest mu źle, ucieka, gdy coś mu każą, ucieka, gdy ma coś zrobić, ucieka, gdy ma siedzieć cicho, albo wręcz przeciwnie - głośno. Nieledwie chciałoby się powiedzieć, że ucieka, by uciekać. Twierdzi ten człowiek, że ruch jest życiem, że życie jest młodością, witalnością i od razu odsyła nas do jakiś mętnych metafor, które po dokładnej analizie stają się kupką bezwartościowego szmelcu. Ten człowiek zresztą mówi otwarcie, że to wszystko jest szmelc i że wcale się nie łudzi, żeby miało być inaczej. Nie da sobie przyprawić "gęby", choć ucieknie z nią w rękach.
Znalazłem u Błońskiego człowieka, który uroił sobie jakieś bzdety - jakiś dwubiegunowy świat, jakąś przemoc formy nad uciskaną treścią i zobaczywszy swoje urojenia - po prostu wściekł się. Wściekł się, że świat jest dwubiegunowy, wściekł się, że forma uciska młodość, wściekł się, że czuje ból istnienia, że musi wciąż uciekać, że każda forma ogranicza, że dojrzałość to skostnienie, że Bóg jest okropny, chociaż Go nie ma, itd., itp.
Nie chciałbym tu być niesprawiedliwy. Nie potępiam Gombrowicza. W oczach Błońskiego jawi się on jako człowiek uczciwy i z tym się zgadzam. Jednak w moich oczach jest on dodatkowo jeszcze ślepy.
Nie pamiętam gdzie to znalazłem (to chyba było u C.S.Lewisa w "Listach starego diabła do młodego"? Ale głowy nie dam...). Była kiedyś taka dykteryjka:
Na ulicy leżał KAWAŁEK PRAWDY. Szedł człowiek i podniósł go. Widziały to dwa diabły. Mówi jeden mówi do drugiego:
- Patrz, ten człowiek, którego mamy zawieść na złą ścieżkę, podniósł z ziemi KAWAŁEK PRAWDY! Co my teraz zrobimy?
- Nic się nie przejmuj. On znalazł TYLKO KAWAŁEK PRAWDY. W całej reszcie MY będziemy!
Piszę o tym, bo czytając refleksje Błońskiego o Gombrowiczu nie mogłem się opędzić od tej dykteryjki. Siłą rzeczy narzucało mi się porównanie i w Gombrowiczu widziałem właśnie takiego człowieka, który znalazł KAWAŁEK PRAWDY. Bo kawałkiem prawdy jest (tu chyba najgłębszy ukłon w kierunku autora "Ferdydurke"!) dostrzeżenie arbitralności postaw zarówno "patriotycznych"' jak i "nowoczesnych". Iluż ludzi oglądając działania "Młodzieży Wszechpolskiej" czy innej organizacji "prawicowej" dyszy wściekłością i nienawiścią do tych "oszołomów"? A iluż ludzi widząc działania gejów i lesbijek dyszy odwrotnie proporcjonalną wściekłością i nienawiścią do tych... również "oszołomów", bo ten niechlubny tytuł pojawia się po obu stronach barykady. Obie frakcje uważają, że mają rację, obie dyszą pogardą i nienawiścią do siebie. Gombrowicz to dostrzegł w "Ferdydurke", a i później odcinał się od jednych i od drugich. To jest właśnie KAWAŁEK PRAWDY Gombrowicza.
Cała reszta to już mniej lub bardziej swobodne wnioski, niektóre oparte na miałkich i wątłych podstawach myślowych. Choćby problem Formy. Konserwatystom i "młodziakom" mógł zarzucać arbitralność ich poglądów, ale nie dostrzegł swego ogranczenia. Nie dostrzegł arbitralności stwierdzenia, że Forma jest KONIECZNA, że jest jakimś demiurgiem, złośliwym przeznaczeniem, które trzeba wypełnić. Widząc w ten sposób życie i jego przejawy rzeczywiście można się przestraszyć. Nawet na całe życie. Można poczuć się zagrożonym, zwłaszcza jeśli w swej imaginacji zacznie się roztrząsać te niezliczone "co by było gdyby...": forma mnie opanowała, zmiażdżyła, zdominowała, przemieliła itp.
Czytając wynurzenia Błońskiego miałem jednak wrażenie, że Gombrowicz NIGDY, ale to NIGDY nie był człowiekiem dorosłym. Miałem wrażenie, że obcuję z jakimś monstrum, jakąś hybrydą, która nie jest już dzieckiem, ale nie stała się jeszcze dorosłym - jest takim: ni w 5, ni w 9. On uważał, że w tym zawiera się jego twórczość i jego sztuka. Ja uważam, że za dwieście, trzysta lat nikt nie bedzie pamiętał o tej jego "sztuce", natomiast o krytykowanym przez niego Dantem będą pamiętali i "Boską komedię" będą sobie ludzie czytać z upodobaniem (o ile jeszcze będzie ktoś umiał czytać). Taka jest moja opinia. Ale wracam do problemu "dorosłości". U Gombrowicza widzę to wyraźnie - czuję to, że on nigdy nie był dorosłym. Jego nagła transformacja w małego Józia tak naprawdę jest tylko pustą gadaniną - on cały czas jest tym Józiem, cały czas ma te dwanaście latek i choć wszyscy mu mówią, z coraz większym niesmakiem i zażenowaniem, żeby wreszcie wydoroślał, on upiera się jak właśnie taki mały Józio i krzyczy chłopięcym dyszkancikiem: "nie! nie wydorośleję! nieeeeee!". Nie, bo nie. Te wszystkie pułapki, gry z czytelnikiem, ucieczki z gębą w rękach - to wszystko jest pic na wodę. To wszystko jest nic nie warte, bo nie ma najmniejszego znaczenia.
Tak naprawdę Gombrowicz nie ma zielonego pojęcia z czym walczy. Ani co - idąc za sugestią Błońskiego- uważa, że przyswaja na swój sposób. Najwyraźniej Gombrowicz za nic nigdy nie był odpowiedzialny. Całe życie przeżył jako nadęty smarkacz uciekający przed wszystkimi i przed wszystkim. kiedy tylko pojawiał się jakiś problem, Gombrowicz zwijał się i już go nie ma. Jak taki mąż, który w pół roku po ślubie zwija manatki, wygłaszając "mądrości ludowe" w rodzaju: "przecież nawet kot zdechnie przy jednej dziurze" i - fiuu do innej baby, bo tamta już się znudziła, a teściowa to "stara ropucha". Nigdy nie czuwał nad śpiącym dzieckiem, nigdy nie martwił się o kogoś bliskiego, nigdy nie zabiegał o to, by komuś - nie jemu! - było po prostu dobrze. Wymyślił sobie horror i zobaczywszy go, uwierzył w jego realność i zaczął wrzeszczeć ze strachu. Takiego go zobaczyłem. I oto pomyślałem o matce, o kobiecie, która rodzi, wychowuje i opiekuje się dzieckiem. Ile razy musi ona wyrywać sobie tzw "flaki", żeby jej dziecku zapewnić - może nie tyle luksusy, bo niewielu na to stać, ale na pewno bytowanie na przywoitym poziomie? I teraz przychodzi taki Gombrowicz, siada obok takiego dziecka w ławce szkolnej (bo "Ferdydurke" to lektura szkolna) i mówi: twoja stara, twoja matka to tylko gęba. Uciekaj ze mną, uwierz w mój świat, który sobie wymyśliłem i uciekaj ze mną. Twoja matka to Forma i chce cię zniszczyć. Lepiej ty zniszcz ją, przyswój na swój sposób, bo to TY jesteś dla siebie najważniejszy. Pamiętasz co mówiłem?: "Poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa - ja...". Młodość, nieodpowiedzialność - to jest najważniejsze! Oto, co mi powiedział Gombrowicz ustami profesora Błońskiego.
Jednak nie chciałbym tu deprecjonować Gombrowicza. Bo tak naprawdę sam wiem ile razy staję po jego stronie barykady, ile razy krzyczymy sobie razem unisono: "nie chcę wydorośleć! nieee!". Ile razy staję się takim samym nadętym smarkaczem jak on w swoim życiu i książkach. To nie chodzi o to. Nie, nie! Nie chcę jego kosztem pysznić się i wynosić i mówić - "patrzcie jaki z Gombrowicza łajdak!". Chodzi mi tutaj raczej o przekraczanie samego siebie, o łamanie, wbijanie się w tę Formę, która po przekroczeniu progu zwanego "wzięciem na siebie odpowiedzialności" okazuje się nieprawdopodobnie bogatym światem pełnym nieznanych dotąd cudów (dziwnie to brzmi, prawda? ale to prawda!). Lektura tej książki, jak kontrast w chemii, pokazała mi ten cień piękna odpowiedzialności. Tylko cień piękna, bo samo piękno czynnego udziału w życiu (bo tak to rozumiem), można poznać jedynie biorąc na siebie odpowiedzialność. W żaden inny sposób.
Ot i wyszły mi takie luźne i chyba przydługie rozważania wokół Gombrowicza. Wrzucam to do czytatki, bo chyba nie spełnia warunków recenzji. A samego Gombrowicza zrecenzuję, gdy znów sięgnę po niego. Czyli niedługo ;)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.