Dodany: 19.12.2005 20:37|Autor: dorsz

Prawdopodobnie najlepsza książka Heinleina


W roku 1969 po raz pierwszy człowiek wylądował na Księżycu. Co mogło zaprzątać fantazję pisarzy s.f. w roku 1966, kiedy podbój bliskiego kosmosu wydawał się kwestią kilkunastu lat? Heinlein nie był jedynym, który skupił się na eksploracji naszego satelity, ale chyba tylko on przedstawił wizję tak niesłychanie przekonującą, opierając się na pomyśle genialnym w swej prostocie: uczynił z Księżyca kolonię karną. Chyba nic bardziej oczywistego - kiedy już będziemy mieć relatywnie mało kosztowny transport tam w górę, czemu nie wysyłać tam skazańców? Uciec nie mogą, troszczyć się o nich nie trzeba, a "Luna to surowa pani", potrzeba im będzie dużo szczęścia, żeby przetrwać. Mnóstwo ludzi tam ginie, ale ci, którym udaje się przeżyć, to prawdziwi twardziele. Mieszkają w miastach wydrążonych pod powierzchnią, są całkowicie samowystarczalni, w kopalniach wydobywają lód, hodują kury, krowy i świnie, uprawiają warzywa i pszenicę. Swoje plony nawet wysyłają na Ziemię, przymusowo. Wszystko pod kontrolą trzyma Zarząd Luny, którego celem bynajmniej nie jest powszechna szczęśliwość obywateli. Jest rok 2075; być może nadszedł czas, żeby Luna stała się wolnym państwem?

Ale na razie nikt o tym jeszcze nie myśli, a najmniej narrator, Mannie, technik komputerowy, pracujący dla gubernatora jako prywatny przedsiębiorca, najlepszy na Lunie specjalista, bo kształcony na Ziemi. Tylko on potrafi naprawić główny komputer Zarządu, ponieważ zna jego tajemnicę: wystarczy z nim pogadać, a najlepiej opowiedzieć mu dowcip - Mike, niezwykle skomplikowany myślak pierwsza klasa, niedawno uzyskał świadomość i poczucie humoru. Nie żeby to się zdarzało codziennie, właściwie wcale się nie zdarza, ale Mannie nie jest człowiekiem, który się długo dziwi. Ochrzciwszy komputer imieniem Mycrofta Holmesa (dla przyjaciół Mike), ucina z nim sobie pogaduszki, a czasem wykorzystuje fakt, że większość wszelkiej działalności na Lunie jest pod kontrolą maszyny.

Może trudno w to uwierzyć, ale to jest streszczenie tylko mniej więcej pierwszych dziesięciu stron. Potem zaczyna się akcja. Niektórzy na Lunie mają dość dyktatury Zarządu, chcą wolności i posuną się daleko, żeby zorganizować rewolucję. A rewolucje mają to do siebie, że zazwyczaj wymykają się spod kontroli, nawet jeśli po stronie partyzantów jest niemal wszechwiedzący komputer. Wydarzenia toczą się naprawdę wartko i trzymają w napięciu do ostatniej strony. Heinlein, co dla niego nietypowe, ograniczył tu do minimum prezentację swoich poglądów politycznych, zazwyczaj wkładanych w usta bohaterów – fakt, że niepotrzebne mu były długie tyrady, cała powieść jest właściwie jednym wielkim wykładem politycznym, ale oby wszystkie agitki tak się dobrze czytało.

Mamy tu typowe dla Heinleina pomysły na sferę obyczajową: ponieważ w Lunie jest dwa razy więcej kobiet niż mężczyzn, a do tego mieszkańcy wywodzą się z kultur całego świata, praktycznie nie istnieją typowe małżeństwa monogamiczne, tylko układy typu małżeństwo liniowe, klanowe, grupowe albo trojki. Kobiety przy tym są nietykalne, i tylko Heinlein jest w stanie pogodzić twierdzenie, że każda lunańska dama jest swoją własną dumną panią, z bohaterkami przytakującymi mężczyznom i posłusznie serwującymi im kawę, kiedy mężczyźni radzą nad losami świata. Zresztą, jak zwykle u niego: wszystkie kobiety są młode i piękne (a jeśli już nie takie młode, to przynajmniej są niebywale mądre, tylko dlaczegoś to i tak mężczyźni rządzą), wszyscy źli bohaterowie są złem przeżarci do szpiku kości, a wszyscy dobrzy są nieskazitelni, sprytni i waleczni, nawet jeśli przez chwilę zachowają się niezbyt mądrze. Ale to i tak jest najlepsza książka tego naprawdę interesującego, mimo wszystkich swoich wad, pisarza. Znakomitym pomysłem jest słownictwo – z racji wielokulturowego pochodzenia mieszkańcy Luny posługują się szczególną mieszanką językową, w angielszczyznę wtrącając słowa typu „da”, „niet”, „towariszcz”, „gospodin” (to już parę lat po „Mechanicznej pomarańczy” Burgessa, więc pomysł nie jest oryginalny, za to porządnie uzasadniony i ładnie wykorzystany dodaje klimatu tej powieści).

Na koniec jeszcze uwaga: to w tej właśnie powieści Heinlein wprowadził zasadę, która weszła na stałe do dwudziestowiecznej kultury i nauki – „TANSTAAFL” – „There Ain't No Such Thing As A Free Lunch”, w polskim wydaniu (Rebis 1992, tłumaczył Przemysław Znaniecki, do tej pory nie było innego) przełożone jako „ZWTP” – „za wszystko trzeba płacić”. Choćby z tego powodu tę książkę trzeba znać, jeśli chce się wiedzieć cokolwiek o amerykańskiej literaturze XX wieku. A przy okazji nikt nie będzie się przy lekturze nudzić.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 7758
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 4
Użytkownik: Marie Orsotte 18.10.2006 17:55 napisał(a):
Odpowiedź na: W roku 1969 po raz pierws... | dorsz
Faktycznie, bohaterowie Heinleina (o ile mogę coś powiedzieć o jego ksiażkach, bo poza "Luną..." czytałam tylko "Obcego w obcym kraju" - co za tytuł ;)) są strasznie czarno-biali, a główne bohaterki piękne i uwodzicielskie. Mi w tej powieści podobał się głównie wątek polityczno-rewolucyjny ^^ Moja ulubiona bohaterka to Harriet/Hazel (nie pamiętam, książkę pożyczałam), tamta ruda dziewczynka ;) Trochę denerwowała mnie narracja pierwszosobowa. Ogólnie, ksiązka na 4 (wg mnie), gdyby nie ten rewolucyjny wątek, byłoby 3.
Użytkownik: godfrydl 01.03.2007 10:13 napisał(a):
Odpowiedź na: W roku 1969 po raz pierws... | dorsz
Dodam tylko korekte: Amerykanie wyladowali na ksiezycu w 1969, nie 1965.
Użytkownik: jakozak 01.03.2007 10:31 napisał(a):
Odpowiedź na: Dodam tylko korekte: Amer... | godfrydl
Dorsz się machnęła. Na pewno. Znam Dorsza! :-)))
Użytkownik: sowa 06.07.2018 00:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Dodam tylko korekte: Amer... | godfrydl
Lepiej późno niż wcale: na prośbę autorki poprawiłam :-).
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: