Dodany: 18.12.2005 13:57|Autor: Evvelina
Bulteriery, Salinger i Lewis
Nie będzie to recenzja, raczej zbiór luźnych uwag. Z góry przepraszam ewentualnych zdeklarowanych fanów twórczości Carrolla albo samej powieści.
____________________________________
Na okładce powitał mnie nieco utuczony bulterier, ze swoim pyskiem przywodzącym na myśl chorego prosiaka. Na tylnej zaś, zamiast standardowego résumé, mamy krótki cytat, mający zareklamować powieść Carrolla. Autorem tejże notki jest Stephen King. „Czułem się, jakbym czytał »Buszującego w zbożu«, który wyszedł spod pióra C.S. Lewisa”. To mnie zaintrygowało, bo o ile „Lew, czarownica i stara szafa” autorstwa Salingera byłby raczej przeżyciem traumatycznym, o tyle „Buszujący w zbożu” napisany z delikatnością i ciepłem Lewisa mógłby być fascynującą lekturą. Zatem nastawienie do „Krainy Chichów”, bo o niej oczywiście mowa, miałam zdecydowanie pozytywne.
Więcej - uwielbiam książki z pierwszoosobową narracją. Szczególnie jeśli Autor dobrze sobie z nią radzi i, co najważniejsze, potrafi uczynić narratora ciekawą postacią. Nie można wówczas oderwać się od akcji ani uniknąć utożsamiania się z bohaterem, choćby nie wiem jak różnym od nas.
Tak też było z „Krainą Chichów” Jonathana Carrolla.
Przynajmniej początkowo.
Przyzwyczaiłam się do ustawicznego analizowania faktów, postępowania bohaterów i, co za tym idzie, prób ubiegania najbliższych wydarzeń. W książce Carrolla mi się to nie udawało. Kolejne przyczyny i skutki, stające się nowymi przyczynami, były przerażająco logiczne i oczywiste, obalając moje najbardziej wyrafinowane teorie. Tak więc najbardziej nieprzewidywalną cechą „Krainy Chichów” była jej przewidywalność, co mogło być albo jej największym atutem, albo najgorszą wadą. Zależnie od tego, jak Autor poradziłby sobie z rozwojem wydarzeń.
W miarę postępów w lekturze książka budziła we mnie najrozmaitsze skojarzenia, głównie z „Cieniem wiatru” Zafóna i „Klubem Dumas” Péreza-Revertego, jednocześnie będąc powieścią dużo mniej mroczną i... baśniową niż „Cień wiatru” i zdecydowanie mniej szatańską niż „Klub Dumas”.
Czytałam z rosnącą fascynacją i świadomością, że jeśli Autor utrzyma taki styl do końca, to „Kraina Chichów” będzie na najlepszej drodze, żeby dołączyć do mojej prywatnej listy ukochanych książek.
Niestety, gdzieś w okolicy strony 150, przy czym cała powieść liczy ich sobie nie więcej niż 300, zaczęłam tracić rozpęd. Przede wszystkim Tomasz, biografista amator i główny bohater w jednym, okazał się kimś zupełnie innym, niż tym, za kogo go miałam. I nie chodzi tu o żaden marny chwyt w rodzaju ukrytej osobowości. „Poczułem się jak szmata”, mówi w pewnym momencie. I trudno mi się z tym faktem nie zgodzić. Oscyluje między Saxony a Anną z pełną perfidią i ujmującym niezdecydowaniem. Podejrzanie mu się wszystko udaje. Anna, pełna sprzeczności córka człowieka, którego biografię Tomasz chce napisać, odmalowana uprzednio jako Godzilla (przy tym podobnie jak ona wierzytelna i prawdopodobna psychologicznie), niezwykle mu wszystko ułatwia. Sam Marshall France, obiekt, którego biografię pisze Tomasz, okazuje się przypadkiem gromadzącym swe prace od czwartego roku życia wzwyż i wręcz zostawiającym mu na każdym kroku strzępki swojego CV.
Jednym słowem, w pewnym miejscu ciekawa akcja zdaje się zostawać gdzieś na boku. W zamian dostaję serię intrygujących zdarzeń, zahaczających o tanią metafizykę. Ktoś potrąca kogoś na ulicy, ale to nie jest ten ktoś, kto miał to zrobić... o co, przepraszam, chodzi? W duchu zaczynam się modlić, żeby tylko Autor nie poszedł w tym kierunku.
Płonne nadzieje. W okolicy strony 200 dostaję cios w żołądek okładkowym prosiakiem. Nigdy nie pałałam szczególną sympatią do bulterierów, ale żeby z ich powodu psuć potencjał całej książki? Od tego momentu Autor schodzi na grunt, na którym wyraźnie nie czuje się zbyt pewnie. Kolejne wydarzenia stają się przewidywalne do bólu, jak odkrywanie kolejnych kart, których układ zna się na pamięć. Przeciętny na pierwszy rzut oka główny bohater okazuje się obdarzonym nadprzyrodzoną mocą wybrańcem – co to, kolejny Harry Potter? – i niebywałym szczęściem, a ja tymczasem przewracam kolejne strony czekając, żeby nareszcie powieść dobiegła końca.
„Krainę Chichów” ukończyłam z dużym niesmakiem. I z żalem. Żalem za tym, czym ta książka być mogła, a nie była; nie mogę oczywiście mieć pretensji do Autora o to, że własną powieść napisał w taki, a nie inny sposób, ale mam prawo czuć smutek, że nie utrzymał drugiej połowy książki przynajmniej na poziomie jej początku, czy to pod względem fabuły, czy warsztatu.
Na tylnej stronie po raz kolejny rzuciła mi się w oczy entuzjastyczna opinia Kinga. Czy moja opinia o „Krainie Chichów” może do tego stopnia różnić się od opinii autora „Skazanych na Shawshank”, „Ostatniego marszu” czy „Zielonej mili”? Jak widać, może. Jedno jest pewne – ta krótka notka na okładce stanowi ujmę i dla Salingera, i dla Lewisa.
A szkoda.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.