Dodany: 27.07.2005 18:10|Autor: Agis
Druga szansa dla Reymonta
Długo nie zapomnę mojej męczarni przy lekturze "Chłopów" Władysława Reymonta. Ale wakacyjna wyprawa rowerowa do Lipiec Reymontowskich i ujrzenie ukrytego w polu domku dróżnika, w którym jakiś czas spędził autor, sprawiło, że pomyślałam, iż musiał to być jednak ciekawy człowiek. I postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę.
"Ziemia obiecana" - intrygujący tytuł i doskonale dobrany do zawartości książki. Początkowo byłam rozczarowana, bo bogactwo Reymontowskiego języka sprawiało, że czytałam nie zawsze rozumiejąc. Złożone i rozbudowane porównania doprowadzały do tego, że chwilami traciłam rozeznanie, co do czego jest porównywane. Na szczęście po kilkudziesięciu stronach kłopoty zupełnie zniknęły i nie wiem tylko, czy to Reymont się poprawił, czy to mój przytłumiony wakacyjnym słońcem umysł zaczął pracować na normalnych obrotach.
Jest to książka o Łodzi, rozkwitającym mieście, do którego ze wszech stron ciągnie biedota, by znaleźć tam nową, lepszą przyszłość i pracę. Być może słowo "rozkwitające" nie jest najbardziej na miejscu, gdyż rozkwit kojarzy się z czymś dobrym, pachnącym, zielonym, z wiosną. A Łódź rozkwita brudem, nieszczęściem, nędzą i cwaniactwem. Pustoszeją wsie, marnieje nieuprawiana ziemia, a ludzie, którzy przybyli tu w nadziei na lepsze jutro, stają się "mięsem armatnim" wielkich inwestorów na drodze do ich jeszcze większego, jeszcze mniej potrzebnego bogactwa. Jest tu kilka znamiennych scen, które obrazują stosunek klasy posiadającej do robotników. Praca fabryki nie ustaje, gdy kogoś porywa i przerabia na kotlet mielony wściekła maszyna lub gdy zawala się rusztowanie, dotkliwie raniąc wiele osób. Szybko usuwa się ślady wypadku i pracuje dalej, nie pozwalając sobie na litość i łzy, a nawet na podstawową pomoc potrzebującym. Robotnicy? Przecież setki ich pukają codziennie do bram fabryk, licząc na to, że może tej firmie oddadzą swoje życie i zdrowie w zamian za nędzny, niechroniący od głodu grosz. To nie są ludzie, to środek do osiągnięcia celu, jeszcze jedna maszyna, z którą są właściwie same kłopoty, bo kiedy się zniszczy, to do drzwi pukają żony i dzieci spragnione odszkodowania, psujące dobre samopoczucie.
Reymont pokazuje nam też świat obrzydliwie bogatych właścicieli fabryk, którzy pałace wystawiają nawet wtedy, gdy nie mają zamiaru w nich mieszkać. A co! Niech widzą, że mnie stać! Mało jest w nich zwyczajnych, ludzkich uczuć, moralności prawie wcale, inteligencji za grosz. Są to puści, prości, niewykształceni ludzie, którzy nie posiadają żadnych zasad ani wartości, które mogłyby z Łodzi uczynić miejsce zdatne do życia. Owszem, przeznaczają jakąś część swych pieniędzy na działalność filantropijną, ale tylko po to, by innym pokazać, że mają dobre serce, że się dzielą, i żeby mieć święty spokój. Dorobkiewicze, którzy zdobywają i utrzymują majątek szczęśliwym trafem, opłacalnym małżeństwem, cwaniactwem i kombinatorstwem, które jako jedyne wartości są tam w cenie.
Na tym tle obserwujemy życie kilkunastu jednostek, które, "wrzucone" w łódzką rzeczywistość, muszą sobie radzić przyjmując jej zasady bądź próbując zachować godność i uczciwość - z różnym, zazwyczaj opłakanym skutkiem. Drażni tylko, że wielokulturowość Łodzi pokazuje Reymont bardzo jednostronnie, by nie rzec antysemicko. Żyd to egoista, cwaniaczek, winny wszelkich cierpień narodu polskiego. Niemcy od nich się bardzo nie różnią. Oto rozmyślania uroczej Meli - Żydówki: "(...) te wszystkie nawet sprawy, o których mówili, idee, jakie ich porywały, ten cały polski świat tak ukochany - jest zupełnie inny, obcy zupełnie jej światu; obcy przez jakąś szerokość uczuciową, nie zamkniętą w kole egoistycznych spraw, w ciasnym obrębie robienia pieniędzy i używania ordynarnego" [1].
Akcja powieści toczy się w dziewiętnastym wieku. Ale czy cały ten świat jest nam zupełnie obcy? Gdy słyszy się słowa jedynej zbuntowanej przeciwko zastanej rzeczywistości jednostki w tej powieści, to czuje się, że to brzmi jakoś znajomo: "Co który przyjdzie, opowiada zaraz, co robił wczoraj, co dzisiaj i co robić będzie jutro, że się spracował i tam dalej. Cóż, u diabła? gdzież ja jestem? Pomiędzy ludźmi czy wśród maszyn? Tfu, psiakrew, takie ogłupienie, takie sprowadzenie się do mechanicznych funkcyj! Ja chciałbym wiedzieć, co myślą, co czują, jak widzą, a oni mi gadają, że pracują" [2].
Reasumując: nie zawiodłam się tym razem na Reymoncie i żałuję, że szkolny przymus czytania "Chłopów" może pozbawić tę ciekawą książkę czytelników.
[1] Reymont, W.: Ziemia obiecana, seria Biblioteka Gazety Wyborczej nr 5, s. 451.
[2] Tamże, s. 467.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.