Dodany: 15.02.2024 13:49|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

OBYŚ UCZYŁ CUDZE DZIECI, CZYLI NAUCZYCIELE W LITERATURZE - konkurs nr 275


Przedstawiam konkurs nr 275, który przygotowała i poprowadzi dot59

OBYŚ UCZYŁ CUDZE DZIECI, CZYLI NAUCZYCIELE W LITERATURZE



Spytałam go, czy bywa czasami szczęśliwy.
Pracuję
– odpowiedział.

[Wisława Szymborska, „Stary profesor”]








Trudno powiedzieć, kiedy ludzie wpadli na pomysł, żeby – zamiast sami uczyć dzieci wszystkiego, co umieli – zaczęli w tym celu zatrudniać fachowców. Najpewniej wkrótce po opanowaniu umiejętności czytania i pisania. I chyba od początku stało się jasne, że nie jest to łatwy chleb, o czym świadczy powiedzonko w tytule. Mimo to (i chyba na szczęście!) nadal są chętni do uprawiania nauczycielskiego zawodu, więc i w literaturze bez trudu można ich znaleźć nawet więcej, niż tych trzydzieścioro.
Za rozpoznanie każdego nauczyciela/nauczycielki można zebrać 2 punkty – odpowiednio po jednym za autora i tytuł (w przypadku opowiadania – tytuł opowiadania, nie całego zbioru) - maksymalnie 60 punktów; liczba strzałów nieograniczona. O ile więcej osób zdobędzie taką samą liczbę punktów, będą stawały na podium w kolejności nadesłania finałowych maili.
UWAGA: fragment bez numeru to nie pomyłka, znalazł się tam, gdyż mi wyjątkowo pasował do koncepcji fabularnej, ale postanowiłam go nie wliczać w punktację, bo pochodzi z dzieła mocno niszowego i namierzenie autora byłoby bardzo trudne (być może dałoby się „wyguglać”, ale przecież nie o to w konkursie chodzi).
Jeśli w tekście padają imiona/nazwiska wyjątkowo ważnych postaci, zostały utajnione i zastąpione literami X,Y,Z, mniej ważne oznaczone są pierwszymi literami imion/nazwisk. Wszystkie dusiołki mam ocenione (jeden w wersji skróconej).
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 29 lutego (środa) o 23.00.
Odpowiedzi wysyłajcie na adres: (...) W tytule podajcie swój nick biblionetkowy. Dajcie znać, czy życzycie sobie podpowiadania co do znajomości dusiołka/ rodzica, najlepiej zaraz w pierwszym mailu.
Udanych poszukiwań!...


W czasach i miejscach, których nie pamiętamy, profesja nauczycielska mogła przedstawiać się tak:

1.
Do tego właśnie przydawali się nauczyciele. Całe ich grupy krążyły po wzgórzach, razem z druciarzami, kowalami, sprzedawcami cudownych leków, przepowiadaczami przyszłości i wszystkimi innymi wędrowcami handlującymi towarem, który nie jest potrzebny codziennie, ale niekiedy może okazać się przydatny.
Przejeżdżali od wsi do wsi, udzielając krótkich lekcji na wiele różnych tematów. Trzymali się z dala od innych wędrowców i wyglądali tajemniczo w swoich wystrzępionych togach i dziwnych kwadratowych czapkach. Używali długich słów, takich jak „skorodowane żelazo”. Wiedli surowe życie, żywiąc się tym co zarabiali, i udzielając lekcji każdemu, kto chciał słuchać. (…). Zasypiali pod gwiazdami, które nauczyciele matematyki liczyli, nauczyciele astronomii mierzyli, a nauczyciele literatury nazywali. Nauczyciele geografii gubili się w lesie i wpadali w pułapki na niedźwiedzie.

Od kiedy nauczanie bardziej sformalizowano, zniknęło przynajmniej to ostatnie zagrożenie, lecz początki i tak bywają trudne, nawet dla tych, którzy całe życie marzyli o nauczaniu innych:

2.
Gdy tego ranka X. przybyła do szkoły — po raz pierwszy w życiu minęła Ś.B. głucha i ślepa na jej uroki — zastała ciszę i spokój. Poprzednia nauczycielka wymagała, aby dzieci zasiadały w ławkach przed jej nadejściem, to też gdy Ania weszła do klasy, znalazła się przed szeregami odświętnie przybranej dziatwy o wiośnianych twarzyczkach i błyszczących badawczych oczach. Odłożyła kapelusz i objęła wzrokiem swych uczniów; miała nadzieję, że wygląd jej nie zdradza lęku i niepewności, które odczuwała, że może nie zauważą jej drżenia. Poprzedniego wieczora prawie do północy układała mowę. Miała nią przywitać swych wychowańców na pierwszej lekcji. Przerabiała ją i poprawiała starannie, wreszcie nauczyła się jej na pamięć. Była to bardzo piękna mowa; zawierała wiele wzniosłych myśli, dotyczących współpracy i poważnego dążenia do wiedzy. Niestety, w tej chwili nie mogła sobie przypomnieć z niej ani słowa.
 Po pewnym czasie, który jej się wydał rokiem — w rzeczywistości upłynęło zaledwie dziesięć sekund — rzekła słabym głosem: „Otwórzcie książki, proszę“ — i osunęła się bez tchu na krzesło, oszołomiona hałasem otwieranych i zamykanych pulpitów.
 Podczas gdy dzieci czytały, X starała się zebrać rozproszone myśli (…). Dzień minął X jak we śnie; nigdy później nie mogła go sobie przypomnieć. Zdawało jej się, że to nie ona zasiadała na katedrze nauczycielskiej, lecz kto inny. Przesłuchiwała uczniów, sprawdzała rachunki, poprawiała przepisywania — wszystko machinalnie. Dzieci sprawowały się zupełnie dobrze; zdarzyły się tylko dwa wypadki nieposłuszeństwa. M. A. został schwytany na zabawie parą związanych świerszczy. X postawiła go na godzinę do kąta i — co M. odczuł dużo boleśniej — skonfiskowała świerszcze. Umieściła je w pudełku i w powrotnej drodze ze szkoły wypuściła na wolność (…). Ale M. wierzył święcie wtedy i zawsze potem, że zabrała je do domu i zachowała dla własnej zabawy.
 Drugim winowajcą był A. P., który wylał resztę wody ze swej butelki za kołnierz A.C. X wzięła A. na stronę, miała doń przemowę o obowiązkach mężczyzn wobec kobiet, zapewniając go, że żaden „dżentelmen” nie wyleje kobiecie wody za kołnierz. Dodała, że życzy sobie, aby wszyscy jej uczniowie byli „dżentelmenami”. Mała jej mówka była bardzo łagodna i przekonywająca. Niestety, winowajca pozostał niewzruszony: wysłuchał jej w milczeniu ze swą zwykłą ponurą miną i wychodząc gwizdał gniewnie (…).
 Po skończonych lekcjach i rozejściu się dzieci X znużona osunęła się na krzesło. Głowa ją bolała, czuła się zmęczoną i zniechęconą. Właściwie nie miała powodu do zniechęcenia, gdyż nie zdarzyło się nic złego, mimo to ogarnęło ją przeświadczenie, że nigdy nie pokocha zawodu nauczycielskiego. A jakiż to straszny los zajmować się czymś, co ci jest niemiłe, dzień w dzień przez — powiedzmy — czterdzieści lat! X nie mogła się zdecydować: czy pozwolić sobie na chwilę płaczu zaraz w szkole, czy też odłożyć to do czasu, gdy znajdzie się u siebie, w swoim białym pokoiku.

3.
Szkoła miała jedną dużą salę w środku przedzieloną zasłoną. W jednej części uczyły się pierwszaki, w drugiej rok starsze dzieci. Każda klasa liczyła piętnaścioro uczniów. Nigdy dotąd nie widziałam takich diabłów. Przez cały semestr nie mieli tam dyrektora i panowała absolutna anarchia. Szkoła była ogrzewana, jeśli to w ogóle odpowiednie słowo, koksem. Kocioł stał w rogu, dymił i wydzielał opary siarki. A pierwszego dnia mojej pracy z sufitu na biurko spadła mi rodzina nietoperzy. Chłopcy rzucali nimi w dziewczynki, a te piszczały w niebogłosy. Myślałam, że trafiłam do domu wariatów.

4.
Profesorowie pedagogiki (…) nigdy nie mówili, jak radzić sobie ze sprawą latającej kanapki. Mówili o teoriach i filozofii edukacji, o moralnych i etycznych imperatywach, o konieczności traktowania każdego ucznia jako całości, o tak zwanym gestaltyzmie, o potrzebach dziecka, ale nigdy nie wspomnieli o krytycznych chwilach w klasie.
Czy powinienem powiedzieć: no, P., wstań i podnieś tę kanapkę albo…? Czy powinienem ją podnieść sam i wrzucić do kosza, żeby pokazać swoją pogardę dla ludzi, którzy rzucają kanapkami, gdy na świecie głodują miliony? Muszą uznać, że ja jestem ich szefem, że jestem twardy i nie pozwolę sobie wciskać tego ich kitu. (…)
Zjadłem tę kanapkę. (…) Miałem wrażenie, że z tą klasą mogę zrobić wszystko. Uznałem, że będą mi jedli z ręki. Wspaniale, tyle, że nie wiedziałem, co dalej. Byłem tu po to, żeby uczyć, i zastanawiałem się, jak mogę przejść od sprawy kanapki do ortografii, gramatyki, akapitów czy w ogóle czegokolwiek, co wiązało się z przedmiotem, którego miałem uczyć (…).
Zamiast uczyć, opowiadałem historyjki. Byle tylko zachowali spokój i siedzieli na miejscach. Zdawało mi się, że nauczam. Ale raczej sam się uczyłem.
I uważasz się za nauczyciela?
Nie uważałem się za nic. Byłem więcej niż nauczycielem. I mniej. W klasie szkoły średniej jest się sierżantem od musztry, rabinem, ramieniem do wypłakania, karzącą ręką, piosenkarzem, kiepskim uczonym. Urzędnikiem, arbitrem, klownem, doradcą, znawcą mody, dyrygentem, apologetą, filozofem, współpracownikiem, stepującym tancerzem, politykiem, terapeutą, głupkiem, policjantem z drogówki, duchownym, matką-ojcem-bratem-siostrą-wujem-ciotką, księgowym, krytykiem, psychologiem, ostatnią kroplą.

5.
Po kilku pierwszych trudnych lekcjach, odbytych w burzliwej atmosferze nieustannie zagrażającego mi niebezpieczeństwa, na skraju moralnego wulkanu, huczącego pod moimi stopami, rozpalającego iskry w oczach i zalewającego falą krwi gorącej policzki, uciszył się nastrój wybuchowy, w stosunku do mojej osoby przynajmniej.
 Postanowiłam, że muszę zwyciężyć: nie mogłam znieść myśli, aby w tej pierwszej próbie zrobienia kroku naprzód na drodze życia pokonać mnie miała wroga krnąbrność i pospolita nieustępliwość. Godzinami leżałam w nocy nie śpiąc i rozmyślając jaki mam stosować system, aby trwale opanować buntownicze te umysły, ugiąć sztywne te karki i podporządkować oporne słuchaczki mojej woli i mojemu wpływowi.
 Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że nie mogę liczyć na pomoc Madame w żadnej formie. Zrozumiałym dążeniem jej było utrzymanie niezmącenie dobrych stosunków z wychowankami, chociażby nawet kosztem sprawiedliwości i ulżenia ciężkiemu losowi wykładowców. Szukanie przez któregokolwiek z członków personelu nauczycielskiego pomocy jej przy jakiejkolwiek okazji nieposłuszeństwa ze strony uczennic równało się nieuchronnemu, własnowolnemu przyczynieniu się do otrzymania dymisji. W stosunkach z uczennicami zachowywała Madame stale i niezmiennie stanowisko życzliwie przyjacielskie i pochwalające, surowo zalecała też członkom ciała pedagogicznego samoistne dawanie sobie rady we wszelkich niemiłych scysjach, do których nie chciała wtrącać się osobiście z należytą surowością w obawie, że mogłoby narazić ją to na utratę sympatii wychowanek. W tym stanie rzeczy nie pozostawało mi nic innego, jeno liczyć wyłącznie na własne siły.
 Przede wszystkim jasne było dla mnie, jak dzień, że na nic się nie zdało użycie siły wobec opornej, niegodziwej gromady. Należało znosić cierpliwie wybryki buntowniczych dziewcząt, patrząc na nie jeno przez palce. Najpewniej działał na nie grzeczny, choć surowy, sposób obchodzenia się z nimi; dobrze także robiło rzucenie od czasu do czasu, z rzadka jednak tylko, złośliwej drwiny. Nie były w stanie, (a może nie chciały tylko), znieść stałego poważnego wysiłku umysłowego — odrzucały też bezwzględnie wszelkie próby obciążania ich pamięci, ich zdolności rozumowania, skupiania ich uwagi. (…)  

… a jeśli nawet uczennice/uczniowie nie sprawiają kłopotu, to można natrafić na opór czy niechęć ze strony kolegów po fachu:

6.
Zaledwie ostatniego wieczoru pokłóciłyśmy się w pokoju nauczycielskim. Upierałam się, że nadmiar zajęć z wychowania fizycznego nie służy niektórym dziewczętom, tym bardziej delikatnym. Panna S. powiedziała, że to bzdura, że właśnie tego im trzeba. Działa wzmacniająco i robi z nich zupełnie nowe kobiety, tak mówiła. Odpowiedziałam, że nie zna się na wszystkim, choć tak się jej wydaje. Mam wykształcenie zawodowe i wiem znacznie więcej o wrażliwości i chorobie niż panna S., choć nie wątpię, że panna S. wie wszystko o poręczach, skokach przez kozioł i trenowaniu tenisa.

… co zresztą trafia się nie tylko na początku, ale i po wielu latach nauczania…

7.
(…) Dyr uważał X. za psora, który się minął z powołaniem. Powołaniem X., według powszechnej opinii, miała być praca naukowa w gabinecie, medytacje filozoficzne, ewentualnie zacisze klasztorne i habit mnicha. Niektórzy wyobrażali go sobie w roli antykwariusza, czyli handlarza starożytności, lecz my uśmiechaliśmy się tylko pod nosem na takie wyobrażenia. X. nie mógł być handlarzem starożytności, ponieważ nawet do tego potrzeba pewnej dozy energii i umiejętności chodzenia po ziemi, której to umiejętności X. wyraźnie nie posiadał. (…) Gdy tylko chodziło o poprowadzenie młodzieży do muzeum, do teatru, na wycieczkę, gdy tylko chodziło o zastępstwo pedagogiczne czy uspokojenie młodzieży na korytarzach i inne tego rodzaju niewdzięczne funkcje, Dyr wysyłał zawsze na pierwszy ogień X. Rzecz jasna, X. „padał” we wstępnym boju, co z kolei znów wyzwalało u Dyra falę goryczy, przygnębienia i narzekań. Cóż bowiem wart był gog, którego się nie bano, na którego lekcji, jak wieść głosiła, grywano w makao i pokera lub odpisywano od kolegów inne „ważniejsze lekcje”? Cóż jest wart gog, który nie podnosi głosu i nie usuwa z klasy?

Jeszcze trudniejsze bywa przystosowanie się do zawodu nauczycielskiego, gdy się do niego trafia nie z zamiłowania:

8.
Nazywała się magister X.Y. i była zupełnie bezbarwna. Od razu na samym początku powiedziała im wyraźnie, że nie jest zachwycona tym, iż musi uczyć w szkole. Oznajmiła im, że miała większe ambicje. Po studiach pedagogicznych zamierzała poświęcić się całkowicie pracy naukowej, ale niestety – niestety – skierowano ją do podstawówki, a teraz właśnie do tego liceum, które (nawiasem mówiąc) sama ukończyła przed laty. A które ostatnio straciło największą liczbę nauczycieli. Skierowanie miało charakter tak obligujący, że nie mogła odmówić. Ale zachwycona tym nie była. Nie. O tym też powiedziała wprost. Żeby wiedzieli.
Powiadomiła ich też, że robi mimo wszystko doktorat z psychologii. W istocie, cechowała się dużym rozpędem naukowym. Nie wiedzieli, na jakiej zasadzie pozwolono jej wciąż ich badać i testować – ale rzucało się w oczy, że pozwolono jej na wiele. Badała ich na każdej lekcji wychowawczej. Oczywiście, załatwiała też bieżące sprawy, ale przede wszystkim nigdy nie przepuszczała okazji do psychologicznych eksperymentów.
Tego właśnie ponurego ranka znów przypadła lekcja wychowawcza i niestety pani Y. była w nastroju wyraźnie badawczym – wskazywała na to jej pełna determinacji, skupiona mina. (…) Była zawsze nienagannie ubrana, jakby chciała tym ukryć fakt, że jest osobą bez wyrazu. Jak zwykle miała dziś na sobie ulubione beże i brązy – od pantofli, poprzez kostium wełniany, skończywszy na sztywno związanym szaliczku, wyzierającym ze sztywnego kołnierzyka bezbłędnie odprasowanej bluzki.
Cała ona, ta pani Y., była taka odprasowana i sztywna. Zdawało się, że porusza się, mówi i oddycha z trudem, skrępowana ciasnym szklanym pudełkiem, które ogranicza każdy jej bardziej swobodny gest.
Dystans między nią a resztą świata był wprost nie do przebycia. Brak zaufania do niej – absolutnie nie do przełamania.

9.
Nauczycielem zostaje się z powołania albo z przypadku. Tych z powołania jest pewnie dosyć dużo, niestety, wielu to tacy jak ja – ludzie, którym się nie powiodło w życiu. Nie założyli własnego interesu, nie dostali pracy w dobrej firmie, nie trafili na żadną dobrze płatną państwową posadę, więc za marne pieniądze użerają się z dziećmi. Nie mogąc związać końca z końcem, biegają od szkoły do szkoły w pogoni za pieniędzmi i powoli gubią się w tym wszystkim. Mówi się w przysłowiu: obyś cudze dzieci uczył, i to się sprawdza, bo jaki autorytet może mieć nauczyciel w kraju, w którym za wiedzę się nie płaci? Dochodzę do wniosku, że jestem złym nauczycielem. Za mało wymagam od uczniów, za wiele od siebie. Nie znajduję przyjemności w stawianiu ocen, a już zupełnie żadnej satysfakcji nie daje mi stawianie „pał”. Tak zwana motywacja pozytywna zupełnie się nie sprawdza w dzisiejszej szkole. Przy okropnie przeładowanym programie uczeń zaczyna się bronić. Robi wszystko, aby przechytrzyć nauczyciela, a nauczyciel usiłuje go na tym złapać.

A po latach i jednym, i drugim trafiają się chwile zwątpienia, rozczarowania lub niepewności:

10.
E. szła do klasy zamyślona i smutna. Przypominała sobie słowa M. Jakże wychowywała swoją klasę? Żyła z klasą - to prawda, ale czy wychowywała ją? Czy rzeczywiście ukazała im błędny obraz świata? Czy każdy przejdzie takie rozczarowanie jak M. i czy każdy kiedyś oskarży ją, E., o to, że nie przygotowała ich do życia takiego, jakim ono jest naprawdę? Ale jakie ono jest naprawdę? Czy ona sama to wie? A jeśli jest złe, okrutne i podłe - to jakie drogi prowadzą do zwycięstwa dobra? Czy ona zna te drogi?
A teraz już za późno. Idzie oto na ostatnią godzinę wychowawczą - nie zobaczy już więcej swojej klasy. Taki żal, taki smutek! Płakać się chce. Ale trzeba panować nad sobą. Trzeba zakończyć na wesoło, życzyć szczęścia, sukcesów. Tylko czemu to tak ciężko przychodzi? Czemu łzy kręcą się pod powiekami, a serce ściska się żalem? „Kochani! Cztery lata! I jacy byli zawsze dobrzy dla mnie, ile serca mi okazali. A teraz do widzenia, żegnajcie!...”

11.
Pani S. potępiła się za tę chwilę depresji. Wystarczy, okazuje się, mieć katar, żeby tak ciężko zwątpić o sobie i o młodzieży. I (…) zdecydowała, że absolutnie się nie nadaje do śmietnika, że może długo jeszcze skutecznie pracować w szkole. Odetchnęła z ulgą i z zapałem zabrała się do zeszytów, czując, że serce jej zalewa fala niezmiernej miłości do tych dzieci – i dawnych, i obecnych, do nauczycieli i starszych, i młodszych, do szkoły, do Gdańska, do Polski idącej w przyszłość, oby najszczęśliwszą. Łzy jej podeszły do oczu…
„To katar. A w ogóle czuję się szczęśliwa, że mogę ich kochać i dla nich pracować” – Tak myślała pani S. i nie wiedziała, że mściwy R. napisał na ścianie w ubikacji: „Klara – stara gitara”.

12.
Siedzę na tym starym krześle, chowam przykurczone reumatyzmem, bolące śmiertelnie, śmiertelnie nieprzejednane stopy, żeby przypadkiem nie wzbudzić współczującego spojrzenia, zacięta, nie uznająca tolerancji dla siebie, bo nie mająca tolerancji dla innych, to ja! Do ostatka, zawsze, nawet przed samą sobą nie chcę przyznać się do żadnej omyłki, więc anuluję dwóję, zostawiam sprawiedliwie piątkę, a ponieważ prosić nie umiem, przebaczać nie umiem – odchodzę, takie są moje zasady, okrutne, ale sprawiedliwe. S.! Czemu nie podniosłaś tej książki? Może to jeszcze przekonałoby mnie, że nie jesteście wszyscy tacy źli, dlaczego tego nie zrobiłaś, S.?

13.
Ani mi się śniło, że w tym roku szkolnym podejmę się wychowawstwa klasy. Tymczasem, kiedy powróciłem z V., wszystko już było zaplanowane: dyrektor namawiał mnie. A ja nie chciałem się podjąć, przy czym nie szło mi o wychowawstwo, lecz o ósmą klasę. Wyższe klasy nigdy mnie nie kusiły. Zwykle uczyłem łaciny do końca klasy czwartej, potem przekazywałem uczniów H. Bardzo rzadko podejmowałem się zajęć w klasie piątej. Tylko trzy razy w ciągu dwudziestu ośmiu lat poprowadziłem klasę do matury. To nie jest moja domena. Do czwartej — jestem w domu! Bardziej też lubię młodszych chłopców. Gdy stają się wyrostkami, a zaczyna się to od piątej klasy, przestaje mnie cokolwiek z nimi łączyć. Nieomal są mi antypatyczni. Najlepiej czuję się w pierwszej,
Drugiej - kiedy są jeszcze całkowicie niewinni, mali. Mam wypróbowaną metodę na pierwszą klasę na podejście do pierwszych pojęć i myślę, że nie jest to metoda najgorsza. Z siedmio-, ośmioklasistami zawsze są trudności.
Nie potrafię wpaść we właściwy ton, szczególnie jeśli to nie ja zaczynałem z nimi, jeżeli nie ja doprowadziłem ich do tego miejsca. W wyższych klasach jestem pedantem, niemiłym belfrem, wiem o tym. To rodzaj samoobrony. Nic na to nie poradzę. Do czwartej klasy włącznie jestem na dobrej stopie ze wszystkimi uczniami
A teraz ta zupełnie obca mi klasa. Wszystkich ich, od pierwszej klasy, prowadził jako wychowawca H. I oto teraz, właśnie teraz, przed maturą, trafili do mnie. H. powołano na stanowisko wicedyrektora w M. Zawsze był karierowiczem. Wyjechał jeszcze w czasie wakacji. Pozostawił tu trzydzieścioro czworo wychowanków. Jeszcze nie zdążyłem się wśród nich rozeznać. Jak to widzę po samej tylko łacinie, nie pozostawił ich w najlepszym stanie. Nigdy nadmiernie nie ufałem H. Znajomość gramatyki wśród uczniów jest raczej przeciętna. Umiejętność formułowania myśli — mierna. Są nastawieni na memoriter. Tego, owszem, oczekiwałem, bo taka jest metoda H. Memoriter, co jest efektowne i wygodne. Ale wczoraj jeden z uczniów, P., potknął się na czasowniku. Nie rozpoznał plusąuamperfectum. U H. miał „dobry". U mnie nie będzie miał.
Nie znam jeszcze wystarczająco stopnia zdyscyplinowania klasy. Na razie nie mogę narzekać. W ogóle mogę powiedzieć, ze panowała względna cisza. M., który od czterech lat uczy ich języka (…), twierdzi, że klasa się poprawiła. Co wedle niego nie jest zasługą H., lecz coeducatio. W zeszłym roku do klasy (siódmej) włączono sześć dziewcząt. Jest to pierwszy przypadek koedukacji w naszym gimnazjum. Póki co, jest to próba, na wyraźne życzenie ministerstwa. Ja nie jestem zwolennikiem koedukacji. Ale M. twierdzi, że ma to dobry wpływ na chłopaków. Są poważniejsi i staranniejsi. Nic z tego nie rzuciło mi się w oczy. Dziewczęta przychodzą skwapliwie na zajęcia. Już pierwszego dnia zarządziłem, aby usiadły osobno, całą szóstką, w jednej ławce po lewej stronie. Nie życzę sobie, aby siedziały wymieszane z chłopakami.

… chociaż bywa, że te ciemne momenty rozjaśni niespodziewany promyk słońca:

[FRAGMENT NIEPUNKTOWANY]
Jedna z mam spóźniła się na wywiadówkę. Pracuje do późna, dojeżdża. Wszyscy już wyszli, ona zostaje. Szybko przekazuję informacje o sprawach klasowych, dłużej chcę porozmawiać o uczennicy.
- Córka ma dość dobre oceny, jest inteligentna, nieźle sobie radzi, ale zachowanie ma tylko poprawne. Na ocenę wpłynęły godziny nieusprawiedliwione, kilka uwag negatywnych. Zdarza jej się, niestety, używać słów niecenzuralnych…
- I co ja jej, k***, zrobię? W domu też tak mówi…
Zrozumiałam tę uczennicę. Przykro, gdy wszystkie pogadanki, lekcje wychowawcze o kulturze i normach zachowania, lekcje języka polskiego o poprawności językowej i odpowiedzialności za słowo biorą w łeb w konfrontacji z domem i rodzicami ucznia. Jako nauczyciel nie powinnam i nie mogę podważać autorytetu rodzica – to moje zdanie.
(…).
Czytam komentarze na fejsie. „Ale nikt nie broni matematykowi pracować w banku. Taką pracę wybrał, ma nadmiar wolnego i niech nie narzekają, że mało zarabiają. W sklepach czy marketach po 8 h na kasie też się naharują a dostają po 800 zł”. Albo coś w stylu: „Darmozjady, całe wakacje wolne, ferie wolne, nic nie robią, pracują 18 h tygodniowo, a nawet mniej, bo to przecież lekcja trwa 45 min, na darmowe wycieczki jeżdżą, a tylko narzekają”. Czy oni wszyscy naprawdę tylko tyle widzą? Po co ja całe noce poświęcałam na przygotowywanie innowacji, projektów, poprawianie prac? Po co prowadziłam darmowe zajęcia? Po co organizowałam konkursy? Po co starałam się stworzyć dzieciom domową atmosferę, żeby czuły się lepiej niż w domu? Skoro nikt tego nie zauważa, to może poprzestać na minimum. (…)
Po drodze spotykam mamę O.
- Proszę pani, kiedy ten strajk się skończy?
- Nie wiem. Mam nadzieję, że jak najszybciej – odpowiadam i czekam na cios w postaci komentarza, że nie mamy serca, że egzaminy, że krzywdzimy dzieci.
- Wie pani co? Minęło kilka dni, a mój syn mówi tylko o pani. Codziennie modli się, żeby ten strajk się skończył, bo on już chce do swojej pani. Po prostu za panią tęskni. I jeszcze mam jedną prośbę. Jak już wrócimy do szkoły, to proszę, niech go pani namówi, żeby chodził na te zajęcia wyrównawcze do pani A. na 7.20. Mnie nie słucha. Powiedział, że jak mu pani powie, to pójdzie.
Stoję jak wryta. Oczy przysłoniła mi mgła.

Uczniowie oceniają nauczycieli bardzo różnie. Czasem bardziej zwracają uwagę na urodę i ujmujące maniery…

14.
Nie powinna być nauczycielką, nadawała się raczej na scenę. Wysoka, szczupła, z brzoskwiniową cerą, pełnymi policzkami i jasnymi włosami, miała w sobie coś anielskiego. Mogłaby stanąć przed jury w jakimś talent show i zaśpiewać. (…) Uwielbiał patrzeć na B., na jej usta wypowiadające angielskie słówka z perfekcyjnym akcentem i na urocze uśmiechy. Obserwował ją, gdy przewracała kartki w podręczniku, odkrawała widelczykiem kawałek kupnego sernika, sięgała po filiżankę z kawą, naciskała „play”, aby odtworzyć nagranie. Każdy jej ruch był pełen wdzięku, jakby odgrywała prywatny trzygodzinny spektakl na jego użytek.
Miała dwadzieścia cztery lata i studiowała zaocznie germanistykę. Uczyła niemieckiego w jednej z publicznych podstawówek. (…). Uczniowie musieli się w niej kochać. (…)

15.
Była to trzydziestoparoletnia, nader przystojna niewiasta, która w zasadniczy sposób odbijała od reszty nauczycieli - szarych, zgorzkniałych, nudnych, w najlepszym razie nijakich. Chodziła elegancko ubrana, wyłącznie w garderobie produkcji zachodniej (to się widziało od razu), miała
wypielęgnowane ręce, zdobione gustowną biżuterią, i bił od niej odurzający zapach dobrych, francuskich perfum. Jej twarz pokrywał zawsze starannie zrobiony makijaż, a głowę wieńczyły lśniące, kasztanowe włosy, przycięte krótko i zgrabnie ułożone ponad długą, wysmukłą szyją. Trzymała się prosto, miała nienaganne maniery, a przy tym ciągnął od niej jakiś mrożący chłód.
Piękna i zimna, wspaniała i nieprzystępna, dumna i bezlitosna - istna Królowa Śniegu. (…)
Innym elementem fermentu wprowadzonego przez X, jak ją szlachetnie ochrzczono, był złożony niepokój, jaki jej wdzięczna postać zasiała w sercach uczniów. W pierwszym odruchu, poniekąd na sam jej widok, obdarzono ją żywiołową sympatią, graniczącą wręcz z uwielbieniem. Traktowano ją jako postać niemal nie z tego świata - boginię, co jakimś cudem zstąpiła z Olimpu na ziemię. Wkrótce jednak zorientowano się, że jest wyniosła i nieprzystępna, a swoimi wielkopańskimi manierami potrafi boleśnie dotknąć, i wówczas fala entuzjazmu nieco opadła. (…) Z jednej więc strony, po cichu, modlono się do niej żarliwie, darując jej okrucieństwo i puszczając w niepamięć wszelkie upokorzenia, z drugiej, tym razem na głos - na boku, po kątach, w klozecie - pastwiono się nad nią straszliwie, nurzając ją bezlitośnie w bagnie karczemnych plotek i niewybrednych fantazji.

16.
Zamiast jakiejś zasuszonej starej nauczycielki z długimi zębami, oczom obu K. ukazał się prześliczny młody Anglik, taki jak z pocztówek Gibsona, w świet¬nie skrojonych bryczesach i wysokich brązowych butach, który uczył w ten sposób, że stawiał swoją wspaniałą obutą nogę na stole i z czarownym uśmiechem mówił „the boot” - po czym to słowo kredą wypisywał na tablicy. Następnie rzucił się na stojącą w pokoju sofę i mówił: „the sofa”. Dziewczynki były zachwy¬cone, bo język angielski okazał się łatwy i dziwnie przypominał język polski. Mister T., bo tak nazywało się to cudo męskie, na następne lekcje przyniósł z sobą dwie małe laleczki, które nazwał Mr. Brown i Mrs. Brown. Owe laleczki prowa¬dziły ze sobą dialog ustami nauczyciela. W pewnej chwili pani Brown wywróciła się i ukazała koronkowe majteczki, dystyngowa¬ny Anglik spłonął rumieńcem, zażenowany postawił ją na nogi, ale natychmiast słowo „majtki” wypisał po angielsku na tablicy. Był z tym wszystkim razem tak zachwycający, że obie siostry zako¬chały się w nim po uszy. (…)
Mr. Turner jednak od obu dzierlatek wolał panią K., która od czasu do czasu zapraszała go na doskonałe podwie¬czorki tylko z tą myślą, aby jej córki wprawiały się w języku angielskim. Kiedyś jednak piękny Anglik przyszedł ciut-ciut pod gazikiem, śmiał się z byle czego, w końcu gdy wszyscy prze¬szli do ogródka, na maliny, „dżentelmen” poklepał panią M. po plecach, mówiąc: „Ah, I like your garden, Mrs. K.!” - po czym roześmiał się jak sama radość życia. Śmiał się sam, ponieważ wszystkich obecnych w tym momencie zamurowało! Po¬klepać matronę polską, której uosobieniem była Mama, równało się niemal zbezczeszczeniu świętego obrazu. Nigdy więcej obie panienki nie ujrzały uroczego Anglika. Lekcje w Berlitz-Schoolu zostały przerwane.

… czasem na rozmaite dziwactwa i ułomności…

17.
Ten nauczyciel należy do najzapalczywszych pedagogów, a przynajmniej do największych krzykaczów w szkole. Jak wszyscy nauczyciele niemczyzny, świeżo na grunt polski przeflancowani, jest pełen oryginalności, graniczącej z dziwactwem.
Twarz profesora E. posiada latem barwę czerwoną, w zimie fioletową. Profesor jest zapamiętałym hydropatą; lubi żywioł płynny pod każdą postacią. Kąpie się zapamiętale przez rok cały: w porze upałów bierze "prysznice" pod kołem młyńskim, podczas mrozów zanurza się w przeręblu.
Postawę ma sztywną, włosy szpakowate, przy samej skórze ostrzyżone. Chodzi prędko po linii prostej, nigdy nie zbaczając, przed nikim nie ustępując, krokami odmierzonymi, w tempie wojskowym: raz, dwa... raz, dwa.
Jest muzykalny i towarzyski. Poza szkołą daje lekcje gry na skrzypcach; zastępuje też niekiedy na chórze chorego organistę. Uczestniczy we wszystkich wieczorkach ponczowo-pączkowych, urządzanych w karnawale; nie brak go też na żadnej uroczystości rodzinnej w rodzaju imienin, chrzcin, jubileuszów, wesel. Bierze nawet udział w stypach pogrzebowych. Oświadcza się zawsze z wielką miłością dla Polaków i co dziwniejsze miłości tej składa dowody.
Posiada dużo stron sympatycznych oraz przysłowie: "tak, panie, tak..."

18.
Siwy, potargany starszy pan o dobrodusznym, kpiącym uśmieszku i łagodnym spojrzeniu jasnych oczu, ukrytych za grubymi szkłami, był wychowawcą III b. Słynął w szkole z nieszablonowych pomysłów i oryginalnie prowadzonych wykładów. Nikt nie nudził się na jego lekcjach. Klasa III b składała się w przeważającej większości z ciekawskich dziewczyn i jeszcze w pierwszym roku nauki przeprowadziła dokładny wywiad na jego temat. Starsze klasy wystawiły wówczas X-owi entuzjastyczne referencje: "W ogóle się nie denerwuje", "Broni przed dyrciem, dwój na okres nie stawia", "Nie nudzi", "Nie dokucza". Na nieoficjalnej giełdzie istniejącej wśród uczniów - warstwy uciemiężonej największe uznanie mieli władcy liberalni. X wybijał się nawet ponad tę warstwę, gdyż nie tylko był liberalny ale w dodatku w najmniejszym stopniu nie był władcą. Toteż III b, której wychowawcą został już w pierwszym roku, słusznie uważała się za wyróżnioną przez los.
- Witam - rzekł X, grzebiąc w szufladzie stołu. - Czy tu jest dziennik? Nigdy nie pamiętał, że dziennik należy odnieść po lekcji do jaskini profesorów, nigdy też nie pamiętał o tym, że to on ma przynieść ów dokument na swoją lekcję. Nieodmiennie, i ku oburzeniu innych profesorów, posyłał po niego któregoś z uczniów, dzięki czemu szczęśliwiec taki mógł ze spokojem rozejrzeć się po ocenach i nawet co nieco podskrobać w dzienniku lub postawić dyskretny plus przy jakiejś trójczynie.

19.
Ale już wtedy dochodziła nas, w postaci pogłosek i przeraźliwych opowieści, straszna fama drugiego łacinnika, A., aż wreszcie w jednej z wyższych klas pojawił się u nas we własnej osobie.
Maleńkiego wzrostu, zabawnego wyglądu, przychodził w ogromnych kaloszach, które strącał ze stóp zajadłymi kopnięciami tuż po wejściu do klasy, po czym, aby lepiej nad całą jej przestrzenią panować, wskakiwał na stół katedry, zwieszając nogi, i w śmiertelnej, zaległej ciszy przyglądał się nam uważnie przez bardzo grube, soczewkowe szkła okularów. Wyrywał, po jakimś czasie hipnotycznego wpatrywania się, tego, kto akurat najmniej się niebezpieczeństwa spodziewał i paraliżował ofiarę, jeśli usiłowała najdrobniejszym gestem wzywać pomocy sąsiadów, bo tygrysim skokiem znajdował się natychmiast tuż przed upatrzonym, uważnie oglądając jego pulpit, książkę, ręce — w wynajdywaniu grzeszników okazywał wprawę iście detektywistyczną. W czasie klasówek też nie zadowalał się bierną obroną fortu katedry, lecz krążył cicho po klasie; straszliwe jego „A hi!”, bojowy okrzyk, dźwięk nosowy nieco, wraz z całą specyfiką wymowy oraz zwrotów, którymi przyszpilał delikwentów, stanowiły wprawdzie przedmiot nieustających naśladowań, małpowania ironicznego, ale zabiegi te nie odczyniały groźnego uroku naszego malutkiego łacinnika. Jeśli dobrze rozumiem, a jest to mój domysł, na samym już wstępie swojej kariery nauczycielskiej uznał, że musi w jakiś zdecydowany, wyrazisty sposób skompensować fizyczne niedostatki postaci, nie tylko śmiesznej, ale i bezbronnej, bo czyż nie była taka jego nadzwyczajna krótkowzroczność w połączeniu z karzełkowatością? Wypracował sobie tedy cały ów system zaczajeń, wypadów, skoków, huknięć, który był mu i puklerzem, i bronią ataku. (…) Posiadanie bryków było występkiem straszliwym, więc roztropniejsi przepisywali potrzebne fragmenty łacińskich tłumaczeń ręcznie, na przykład na malutkich paskach papieru, które chowało się w rękawie, w kieszeni, ale nie brakło i leniwych, co zwyczajnie wydzierali potrzebną stronę z Zuckerkandla i wkładali ją do podręcznika. Niejeden liczył na swój wzrost, którym górował wszak, razem z trzymanym wysoko podręcznikiem, nad osobą A. Naiwny, źle kończył! Niezrównany tropiciel jakoś cudownie, z samego sposobu drgania gałek ocznych wyrwanego może, potrafił bezbłędnie odgadnąć, że dzieje się przed nim oszukaństwo, a konsekwencją był natychmiastowy okrzyk paraliżujący „A hii!” — skok z katedry, capnięcie za książkę suchą profesorską rączką i wydana tajemnica objawiona zostawała klasie pod postacią kartki bryka, którą, jak w jadzie umoczoną chustą, A. tyleż z obrzydzeniem, co z gorzkim jakby tryumfem potrząsał na wsze strony. A gdy czasem udało się kartkę jakoś zeskamotować, podać ją koledze, mały profesor pospiesznie nakazywał opróżnienie całej ławki i po kolei wyciągał z pulpitów, co tylko w nich było: rewizje takie smutno się na ogół kończyły.

… a tylko czasem na same walory pedagogiczne:

20.
Panna K. poleciła mię że jestem naj lepszy jej uczeń z tych co ich uczyła. Lubię Pannę K. bo ona jest bardzo mondra nauczycielka. I ona powiedziała Charlie możesz mieć drugą szansę jak się zgodzisz że by zrobili z tobą ten esperymęt to może będziesz mondry. Oni nie wiedzą czy to będzie nazawsze ale jest szansa. No to ja powiedziałem ok (…).Panna K. muwi że się szypko uczę. Przeczytała kilka kartek z DZIENNIKA POSTĘPÓW i po patrzyła na mnie tak jakby z rozbawieniem Muwi że jestem doskonały i że ja im fszystkim pokażę. Zapytałem ją dlaczego. Powiedziała że to nie ważne ale że nie powinnem się czuć rosczarowany jak się okaże że nie fszyscy są tacy mili jak myślę. Powiedziała Ch. Bug dał ci bardzo mało ale ty z tym możesz dokonać więcej niż ci wszyscy ludzie kturzy nigdy nawet nie zrobili użytku ze sfoich muzguw. Powiedziałem jej że fszyscy moi przyjaciele są mądrzy i dobrzy. Lubią mnie i nigdy nie zrobili mi nic takiego coby było nie przyjemne. Ale wtedy akurat coś jej wpadło do oka i pobiegła do Toalety dla Pań.

21.
Zamiast K1 miałem teraz za nauczyciela poczciwego staruszka A1, który w sześć miesięcy nauczył mnie więcej niż K1 w ciągu lat sześciu. Nigdy mnie nie uderzył i traktował zawsze z największą cierpliwością. Zachęcał mnie do nauki mówiąc, że moja ułomność powinna być ostrogą dla mego umysłu. Przecież Wulkan, patron biegłych w swym fachu rzemieślników, był również kulawy. A jeśli chodzi o jąkanie się, to jąkał się od urodzenia najsławniejszy mówca wszystkich czasów, Demostenes, dzięki usilnej i wytrwałej pracy pozbył się jednak tej wady. A1 stosował tę samą metodę co Demostenes. Kazał mi deklamować z ustami pełnymi kamyków; zajęty pokonywaniem tej przeszkody zapomniałem o jąkaniu się. Wtedy kazał mi usuwać kolejno po jednym kamyku, aż wreszcie żaden nie został w ustach, a ja ku własnemu zdziwieniu mówiłem, tak dobrze jak wszyscy inni. Ale tylko gdy deklamowałem; w zwykłej rozmowie jąkałem się w dalszym ciągu. Moja poprawna deklamacja miała być na razie utrzymana w tajemnicy.
– Pewnego dnia – mówił – zadeklamujesz przed A2, K2. Ale musimy jeszcze trochę popracować.

… chyba, że nauczyciel/-ka takowych walorów nie posiada lub wręcz stanowi ich antytezę:

22.
Kiedy pani A. gorzej się powodziło, urządzała wielki sprawdzian poprawnego śpiewu. Stawaliśmy czwórkami na środku klasy i ten wokalny kwartet dawał zbiorowy popis ograniczony zresztą do jednej lub dwóch zwrotek. (…) Pani A. nie przejmowała się niuansami obowiązującymi w konserwatorium i wystawiała oceny bez wahania. Mnie zawsze przypadała najgorsza.
Potem odwoływała mnie na bok i tłumaczyła, jak odpowiedzialna jest praca wychowawcy. Któż zdołałby opłacić trud związany z wykonywaniem pracy pedagogicznej? Uśmiechała się krzywo i pytała, czy mam coś do powiedzenia. (…)
- Prezent – mówiła, a może tylko szeptała – poprawiłby oczywiście twoją sytuację.
Wspomniała jeszcze o dodatkowych lekcjach śpiewu, bez których moja promocja do następnej klasy wydawała się perspektywą bardziej odległą niż lot mojego ojca na planetę Mars.

… co może się skończyć trwale negatywnym nastawieniem uczniów do nauczycieli w ogóle:

23.
Z nauczycielami nikt nie wygra, chyba żeby się ktoś uparł, a wtedy i tak przy lada potknięciu wszystko się przeciwko niemu obróci. Każdy nauczyciel, choćby najlepszy, ma w sobie coś z mojej matki. Może dlatego w szkole nigdy nie popadałam w konflikty, bo mam niezły trening w domu. I jeszcze jedno mam: opinię bardzo dobrej uczennicy.
Taka opinia to świetna sprawa.
Pomaga w sensie psychicznym.
Ale też nie zezwala na chwilę nieuwagi, niedyspozycji, na najmniejszy choćby wyskok.
Co ja mówię!
Na żaden wyskok.
Nie możesz nie umieć.
Gdyby tak się stało, nauczyciel natychmiast odbierze to jako lekceważenie jego przedmiotu, jego osoby, jako podstawienie nogi, sabotaż i Bóg wie co jeszcze.
Nauczyciel może przyjść nie przygotowany do lekcji, ale bardzo dobry uczeń nie może, ponieważ wtedy musi nauczyciela zastąpić.
Odbywa się to zazwyczaj tak, że uczniowie pracują w grupach, wedle podanych dyspozycji, ale wiadomo, że notatkę będzie odczytywał uczeń najlepszy, bo to szansa dla nauczyciela, aby lekcja nie była przegwizdana.

… albo sytuacją nieprzyjemną dla obu stron:

24.
Wszyscy belfrowie zachodzą w głowę, co się stało, że P. nie będzie więcej u nas uczył. Ktoś go odwiedził i podobno mówił, że odchodzi ze względu na zły stan zdrowia. Ale to przecież nieprawda. (…)
Podszedłem pod okno P. i stałem pod nim dobry kawałek czasu. Nie wiem, co mi przyszło do głowy, żeby tak stać pod tymi oknami. A kiedy już odchodziłem, nagle zaświeciło się i w oknie stanął P. Żeby mnie przypadkiem nie wypatrzył, stanąłem za sosną i dalej mu się przyglądałem. Odszedł od okna i zniknął gdzieś w głębi pokoju. Przez chwilę jeszcze stałem, a kiedy nie podchodził do okna, przysunąłem się bliżej i zajrzałem. Taki duży pokój, ściany brudne, goła żarówka u sufitu. Jakaś szafa, kiedyś biała, a teraz z niej cały lakier poodpryskiwał. Pod ścianą żelazne łóżko przykryte kocem. Stół z prostych desek, taki jak u nas stoi w kuchni, przy stole dwa krzesła. Bardzo brzydki pokój, na ścianach nawet ani jednego obrazka nie było. Smutno mieszkać w takim pokoju.
P. siedział przy stole, ale żadnej książki ani zeszytów nie było przed nim. I tak siedział i patrzył w pusty stół. Miał na sobie stare, letnie palto, a szyję okręconą szalikiem. Potem wstał i podszedł do kaflowego pieca w rogu pokoju, oparł się cały o piec i szeroko objął go ramionami, jakby obejmował jakiegoś przyjaciela albo ojca czy matkę. Chwilę tak stał, a potem widać się ogrzał, bo znów usiadł przy stole i głowę oparł na obu rękach.
(…) Było mi żal P. Gdybym był jakimś ministrem albo kimś takim, zaraz bym mu dał bardzo dobrą posadę, żeby się nic nie martwił i przeprowadził do pokoju, gdzie nie ma brudnych, pustych ścian i takiego smutku. (…) może P. też miał jakieś swoje racje? Może myślał, że tymi dwójami zrobi z nas wspaniałych matematyków?

Jednak na szczęście liczni przedstawiciele tego zawodu zapisują się w pamięci uczniów czymś wyjątkowym, czy to jakąś istotną prawdą, którą unaocznią swoim podopiecznym:

25.
…kiedyś stary O. przyniósł do klasy brzoskwinię. Piękny, dojrzały owoc. To, że jak zwykle nie powiedział dzień dobry i patrzył na nas wszystkich jak na powietrze, nikogo nie zdziwiło. Ale brzoskwinia na lekcji była czymś nowym i nieoczekiwanym.
Podniósł ją do góry, potrzymał przez chwilę w ręku i powiedział suchym, niemiłym głosem:
- Klasa będzie rysowała ten owoc. Nie dyskutować i nie pytać dlaczego. Zwrócić uwagę na przenikanie kolorów. Ostrożnie z czerwienią, bo to nie pomidor. Cieniować oszczędnie. Zaczynać.
Położył brzoskwinię na stole i usiadł, zapatrzył się w okno, w jednej chwili odpłynął nam z klasy, przestał być obecny. (…) Nagle wstał. (…) Prawie wszyscy przestali smarować kredkami swoje pokraczne karykatury brzoskwiń, bo stało się coś wyjątkowego. Profesor O. nagle przemówił jak człowiek.
- To jest najpiękniejszy owoc, jaki natura stworzyła. Nie wiem, czy mnie zrozumiecie. Brzoskwinia to drzewo życia. I miłości. Jest na ten temat kilka legend. Jedna z nich mówi, że kiedy na świecie niczego jeszcze nie było, rosło sobie brzoskwiniowe drzewo, pełne dojrzałych owoców. Nagle powiał wiatr i spadły z drzewa brzoskwinie, a każda pękła na dwie części. Z jednej połówki brzoskwini powstała kobieta, a z drugiej mężczyzna. I wszyscy ci ludzie rozeszli się po pustym świecie, bo nie wiedzieli jeszcze, że są sobie nawzajem potrzebni. Szukają się teraz, wciąż się szukają, i na tym polega życie…

… czy to nieszablonową metodą nauczania przedmiotu…

26.
Wreszcie X wstał. Wziął do ręki patyczek, który nie wiadomo skąd znalazł się w sali, i zaczął się przechadzać między rzędami. Zatrzymał się przed jednym z uczniów i popatrzył mu w oczy.
- Nie obawiaj się - powiedział łagodnie do chłopca, który natychmiast oblał się rumieńcem. Ruszył dalej, patrząc po kolei każdemu w twarz.
- Hmm, hmmm - powiedział głośno, stając przed T. A. - Hmm, hmmm- powtórzył to samo przed N. P. - Ha! - uderzył patyczkiem w otwartą dłoń i dużymi krokami wrócił na środek klasy. - Uwaga, wytężcie swoje młode umysły! - krzyknął, wodząc oczami po klasie i wymachując patyczkiem. Nagle wskoczył na swoje biurko i stanął przodem do uczniów. - „O kapitanie mój, kapitanie!” - wyrecytował żarliwie i umilkł, patrząc uważnie na chłopców. - Kto wie, skąd pochodzi ten cytat? Proszę? Nikt? - Wpatrywał się w nich przenikliwie.
Nie podniosła się żadna ręka.
- W taki oto sposób, moi kochani żacy - wyjaśnił łagodnie - napisał o Abrahamie Lincolnie pewien poeta, który nazywał się Walt Whitman. Na naszych lekcjach możecie zwracać się do mnie: „panie X” albo po prostu: „O kapitanie mój, kapitanie!” - Zeskoczył z biurka i znowu zaczął się przechadzać między rzędami. - Jako że zapewne dotarły do Was plotki na temat mojej skromnej osoby, pozwólcie wyjaśnić, iż owszem, jestem wychowankiem tej zacnej instytucji, oraz że wcale nie posiadam w związku z tym charyzmatycznej osobowości. Niemniej jednak… gdybyście zamierzali mnie naśladować, to nie wątpię, że będzie to miało jak najbardziej pozytywny wpływ na wasze stopnie.

… czy ogólnym podejściem do życia i wychowywania młodych ludzi:

27.
Lecz w szkole najwspanialsza była pani M. (…). Pani M. już niedługo miała iść na emeryturę, podobno ich klasę ostatnią prowadziła do matury. Właśnie. Pani M. nic i nikogo nie prowadziła, pani M. kroczyła na czele. Była to tęga blondynka, z energicznymi ruchami, i choć nigdy nie nosiła wełnianych podkolanówek ani pionierek, ani chlebaka przewieszonego przez ramię, coś w jej sylwetce przypominało przewodnika wycieczek w wysokie Tatry. Powoli, rytmicznie, równiutko, z kondycją, pewnym krokiem, tu wdech, a tu wydech…
Kiedy pierwszy raz zobaczyli jej chabrową czapeczkę z pomponem, to ich trochę śmiech zebrał, ale potem czapeczka tak wrosła w koloryt szkoły i klasy, że jak kiedyś pani M. przybyła w futrze i kapeluszu, to wszystkich zamurowało i poczuli się głupio. Ich pani M. to nie była damulka w futrze, to była ta w beżowej pelisie z kołnierzem z rudego lisa i w chabrowej czapeczce z włóczki. (…)
Swoją drogą, trudno było sobie wyobrazić panią M. na emeryturze, chyba że w jakimś pochodzie maszerującą na czele Związku Emerytów. Tak, transparent w ręku pani M. byłby na swoim miejscu. Próbowali ją rozmaicie nazywać, tak i siak, był i „Pomponik”, ale wszystko okazywało się jakieś nie takie, nie pasowało, było śmieszne albo głupie, i została najbardziej oryginalnie – panią M.

28.
- Wszyscy, prawda? - ożywiła się pani X. - Wszyscy czują, kogo utracili. Jasne, po każdej śmierci powstaje jakaś luka. Ale po profesorze została po prostu wyrwa. Żeby ją zapełnić, potrzeba by wielu dusz. Wiele dobrej woli i trudu. Zrozumienia dla ludzi, dla tych wszystkich biednych i zagubionych, zalęknionych, opuszczonych... Rozumiał każdego. A tego właśnie my wszyscy oczekujemy. Zrozumienia. Myślę, że on w każdym z nas widział takie wystraszone dziecko, które szuka domu... Urwała i umilkła. A potem znów spojrzała na książkę, którą jej podano. – Y. mówi, że każdy z nas dostał od profesora wiadomość. To podobne do niego. Wszystko, co robił, co postanowił, miało jakiś sens, czasem ukryty. Trzeba było się go domyślać. I czasem to szukanie było wspanialszą przygodą, niż samo rozwiązanie zagadki. (…)
Pani X. wpatrywała się nadal ze skupieniem w wiersz. Wreszcie podniosła mądre, wymowne oczy koloru jeżyn i powiedziała z naciskiem: - Czy widzicie, jak on wszystkich znał i rozumiał? On wiedział, co każde z nas będzie czuło i myślało po jego śmierci, i każdemu zostawił właściwe przesłanie. Wiem, co znalazła Z., i wiem, co Y. Teraz wiem, co chciał powiedzieć mnie. Ł. się ożywiła: - Ja też coś znalazłam! Encyklopedia była założona taką tekturką, o! - To pismo profesora - potwierdziła pani X. i uśmiechnęła się. - Wiesz, co to jest? To bilecik konkursowy. Wypisywał tak fragmenty wierszy albo prozy i potem podsuwał je znienacka na lekcji - kto zgadł, skąd pochodzi cytat, dostawał duży plus! Opowiedział mi o tej zabawie, pokazywał bileciki - miał ich przygotowany duży zapas. Zachęcał, żebym stosowała tę metodę na moich lekcjach, i w końcu podarował mi całe pudełko swoich zagadek!

… i szczęśliwie się zdarza, że niektórym z nich zdążymy za całokształt podziękować:

29.
Przez cztery lata, od szóstego do dziesiątego roku życia, każdego przedpołudnia chodzę do pani E. która uczy mnie pisania, podstaw rachunków i geografii naszej ojczyzny. Pani E. jest nauczycielką i daje lekcje dzieciom zamożniejszych rodzin; na jedno oko źle widzi, przez czterdzieści lat uczyła w szkole powszechnej, i pomimo tych czterdziestoletnich nauczycielskich doświadczeń i praktyki potrafiła pozostać dzieckiem. To rzadkość, tak sterylnie czyste życie, które potrafi się otworzyć jedynie przed dziećmi; dlatego nie spotykamy już na ogół takich ludzi, gdy stajemy się dorośli. Pięćdziesięcioletnia pani E. prowadzi moją rękę i uczy kształtów liter z podnieceniem rozpoczynającego szkołę dziecka, uczy się pisać z każdym swoim nowym uczniem, jest najbardziej zaskoczona, słuchając własnych, opowiedzianych tysiące razy opowieści, przeżycie odkrywania świata odnawia się w niej poprzez każde dziecko, które do niej trafia, pani E. nigdy nie nudzi się na lekcjach, a jej „surowość" objawia się w szczerym i pełnym rozpaczy lamencie. Z kolorowych pasków
papieru razem wykonujemy „tkaninę" i pani E. bawi się z nie mniejszą ochotą niż ja. W ciągu kilku miesięcy stawiam na głowie porządek lekcyjny i utrzymuję w strachu panią E., która już raczej błaga, niż walczy o autorytet, i nie martwi się zbytnio, że jej starania nie przynoszą skutku. Pod koniec pierwszego roku jesteśmy już wspólnikami i razem postanawiamy ukryć przed władzami zwierzchnimi, to jest rodzicami i inspektorem szkolnym, smutny fakt, że nie umiemy nic i cały rok przepędziliśmy głównie na zabawie... Chodzę do pani E. przedpołudniami przez cztery długie, bezchmurne i jasne, szczęśliwe cztery lata dzieciństwa, każdego dnia idę z podnieceniem jak na groteskową randkę - pani E. jest dokładnie dziesięć razy starsza ode mnie - w pachnącym naftaliną i jabłkami mieszkaniu siadamy przy oknie, bo ulica jest zawsze ciekawsza niż książki, a w rogu hebanowego stolika, na przykrytym serwetką talerzu czeka na mnie niespodzianka i nagroda za pracę na lekcji: ptasie mleczko z biszkoptami, konfitury skropione czereśniową palinką albo kilka orzeszków, daktyli i fig, mieszanka smakołyków z tutki, zwanej przez nią „torbą żebraczą"... Do końca roku z wielkim trudem udaje mi się jednak opanować sztukę pisania! Natomiast nad sekretem liczb łamiemy sobie głowę przez lata, pani E. ma trudności szczególnie z dzieleniem. Czasem uderza w błagalny ton, drżącym głosem chciałaby mnie zachęcić do wytrwalszej pracy: „Co to za pismo, moje dziecko!" - wzdycha ze szczerą rozpaczą i prawą ręką nerwowo poprawia czarną emaliowaną broszkę przypiętą do czarnej bluzki. - „Nigdy nie nauczysz się ładnie pisać...". Z panią E. spotykam się dopiero po trzydziestu latach, jestem z krótką wizytą w rodzinnym mieście i odwiedzam moją ponadosiemdziesięcioletnią nauczycielkę. (…) Nawet teraz otrzymuję od pani E. podarek, bo taki ma zwyczaj; daje mi coś ciekawego: fotografię Róży L. w kostiumie z przedstawienia, bo „zapewne interesują cię aktorki...". Dziękuję, pani E.

30.
- Oto - rzekł nauczyciel ukazując powiązane pakieciki - pamiętniki moje. Rokrocznie odkładałem na bok jakąś część prac każdego z moich uczniów i mam ich tu wszystkich w porządku, ponumerowanych. Więc to tu sobie przerzucam czasem, tu kartkę, tam kartkę, i przychodzi mi na myśl tysiąc rzeczy minionych i zdaje mi się, że jeszcze żyję w tych dawnych, dawnych czasach. Iluż to ich przeszło, drogi panie! Jak zamknę oczy, to widzę - głowy przy głowach, twarze przy twarzach, klasy za klasami, setki, setki chłopców, z których kto wie, ilu już pomarło! Wielu pamiętam dobrze. Pamiętam dobrze - tych najlepszych i tych znów - najgorszych. Tych, co mi sprawili dużo radości, i tych, przez których miałem dużo ciężkich godzin. Bo w takim mnóstwie są i gadziny, są, mój drogi panie! Ale już teraz żalu do nich nie mam… Zupełnie jakbym już na drugim świecie był… Życzliwy jestem dla wszystkich… dla wszystkich równo!
Usiadł i wziął moją rękę w swoje drżące dłonie.
- A niech mi pan powie, drogi profesorze - zapytał mój ojciec z uśmiechem - nie pamięta pan żadnego urwisostwa…
- Pańskiego urwisostwa? - podjął staruszek także z uśmiechem . - W tej chwili nie. Ale to bynajmniej nie ma znaczyć, żebyś ich pan nie wyprawiał. Ale przecież byłeś pan dość rozsądny, poważny nawet, jak na swoje lata. Pamiętam, jak wielkie przywiązanie miałeś pan do matki swojej…- A po chwili: - Aleś też pan bardzo dobry, bardzo łaskaw, żeś mnie odwiedził… porzuciłeś swoje zajęcia dla zobaczenia starego, biednego nauczyciela…
- Panie C. - odparł żywo mój ojciec - nie zapomniałem dotąd tego dnia, kiedy mnie matka moja po raz pierwszy odprowadziła do szkoły. Pierwszy raz miała rozstać się ze mną na dwie godziny i zostawić mnie w innych rękach niźli w rękach ojca. Mnie oddać komuś - nieznanemu. Moje wejście do tej szkoły było dla niej jakby wejściem w świat moim - pierwszym z szeregu tych koniecznych a bolesnych rozstań, jakie sprowadza życie. Ono to zabierało jej dziecko, żeby go już nigdy nie oddać takim, jakim było i zupełnie jej własnym. Wzruszona była, a i ja także, choć nie pojmowałem, dlaczego. Polecała mnie panu głosem drżącym, a odchodząc żegnała mnie jeszcze przez okienko w drzwiach mając pełne łez oczy. I pamiętam, że pan wtedy położył rękę na piersiach i uczynił drugą taki ruch, jakby chciał rzec: „Niech pani mi zaufa!”
Otóż tego ruchu, tego spojrzenia, które dowiodło, żeś pan zrozumiał wszystkie myśli i uczucia matki mojej, spojrzenia, które zdawało się mówić: „Odwagi”, tego gestu, który był uczciwą obietnicą opieki, dobroci, pobłażania - ja, panie, nigdy nie zapomniałem już tego i na zawsze zachowałem to w sercu wyryte. I dlatego przyjechałem z T., i dlatego jestem tu po czterdziestu czterech latach, żeby powiedzieć panu: Dziękuję ci, mój drogi nauczycielu!


==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu

Wyświetleń: 1394
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 31
Użytkownik: pawelw 15.02.2024 13:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
W niektórych województwach trwają jeszcze ferie zimowe, a profesor dot59 robi nam sprawdzian z 30 lektur. Zapraszam do konkursu. Inaczej niż w szkole, podpowiedzi są wręcz zalecane.

Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy laureat będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 19.02.2024 21:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Po 4 dobach konkursu rozszyfrowywaniem nauczycieli zajmuje się pięcioro uczennic i uczniów.
12 dusiołków pozostaje jeszcze nieodgadniętych: nr 1, 3, 4, 9, 11, 13, 19, 21, 22, 23, 27 i 29.

A oto porcja standardowych danych naprowadzających.

Dusiołki napisane są w językach: polski 18, angielski 9, węgierski 2, włoski 1.

Rodzicami 15 są kobiety, 15 mężczyźni, a w sumie jest ich mniej niż samych dusiołków. Daty urodzenia najstarszego i najmłodszego z nich dzieli 171 lat.

W tytułach występuje 8 imion (w tym jedno to samo w 3 różnych wersjach), 5 pojęć związanych ze szkołą, 4 nazwy kolorów, 3 nazwy geograficzne, 3 rośliny lub ich części, 2 zwierzęta.

Użytkownik: Marylek 20.02.2024 21:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Może ktoś coś piśnie o numerze 1., bo pamiętam tych nauczycieli włóczących się po wzgórzach, ale nie pamiętam skąd :/
Użytkownik: janmamut 21.02.2024 06:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Może ktoś coś piśnie o nu... | Marylek
Nieco naginając fakty, można stwierdzić, że pod nauczycielami były mamuty.
Użytkownik: Margiela 21.02.2024 18:25 napisał(a):
Odpowiedź na: Może ktoś coś piśnie o nu... | Marylek
Bohaterowie tytułowi nie są obecni w konkursowym fragmencie. Specjalną maść na ssaki parzystokopytne rozpoznają bezbłędnie i bez pomocy nauczyciela chemii.
Użytkownik: minutka 22.02.2024 18:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Mam kłopot z odgadnięciem 12., czytałam to kiedyś, ale nic nie pamiętam, podpowie ktoś?
Użytkownik: Margiela 22.02.2024 20:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Ja również przyjmę z wdzięcznością słowo o 12. Oraz o 18, którą podobno znam;)
W odpowiedzi oferuję: 1, 2, 7, 10, 11, 13, 15, 16, 17, 20, 21 i od 26 do 30;)
Użytkownik: Marylek 22.02.2024 21:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja również przyjmę z wdzi... | Margiela
12 i 18 sama nie mam.

Ale o 21 posłucham chętnie :)
Ewentualnie o 27 i 28.
Użytkownik: Margiela 23.02.2024 16:00 napisał(a):
Odpowiedź na: 12 i 18 sama nie mam. ... | Marylek
21: fizyczne ograniczenia narratora mogą być pewną podpowiedzią. Sądzono, że na zawsze zablokują mu one drogę wzwyż. Tymczasem wywyższenia, owszem, dostąpił, i bardzo był z tego powodu zakłopotany.
27 jest po trosze matematyczna, a po trosze fantastyczna. Reprezentuje gatunek, którego w takim konkursie nie mogło zabraknąć.
28 ma liczne rodzeństwo. W tytule imię w formie nieortodoksyjnej (i złośliwej). W moich ocenach brak.
Użytkownik: Marylek 23.02.2024 17:05 napisał(a):
Odpowiedź na: 21: fizyczne ograniczenia... | Margiela
Dziękuję! :)
Użytkownik: minutka 23.02.2024 17:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja również przyjmę z wdzi... | Margiela
18. Dusiołek ma sporo rodzeństwa, jedno z nich również występuje w tym konkursie.
Użytkownik: Margiela 23.02.2024 18:15 napisał(a):
Odpowiedź na: 18. Dusiołek ma sporo rod... | minutka
Nawet dwoje:) Dziękuję!
Użytkownik: Margiela 24.02.2024 14:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Może ktoś szepnie słowo w sprawie 4, 22 i 23?
W ramach wymiany, oprócz wyżej wymienionych, oferuję 8, 12, 18 i 19:)
Użytkownik: KrzysiekJoy 24.02.2024 16:58 napisał(a):
Odpowiedź na: Może ktoś szepnie słowo w... | Margiela
4. Można powiedzieć, że nie wszyscy mający rodzinne korzenie pewnego kraju co rodzic, zostawali w USA policjantami. Szukana powieść została wydana, gdy rodzic miał 75 lat.
22 i 23 nie mam.
To ja poproszę coś o 12.
Użytkownik: KrzysiekJoy 24.02.2024 17:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Może ktoś szepnie słowo w... | Margiela
Wróć, mam 23. Ech, ta dot, taki "Lisi", podstępny fragment, powinno być w nim choć słówko o tym, że ta nastoletnia uczennica uczy się, już jakby nie tylko dla siebie.
Użytkownik: Margiela 25.02.2024 16:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Wróć, mam 23. Ech, ta dot... | KrzysiekJoy
Dziękuję, coś się pomału rozjaśnia z 23. A przynajmniej taką mam nadzieję;)
Autorka 12, choć miejscowa, bywała czasem dla odmiany autorką zagraniczną, a nawet autorem zagranicznym. Znana jest z kreowania niewesołych światów i niemiłych postaci. Tytuł dusiołka w bardzo wyraźnym związku z treścią konkursu.
Użytkownik: KrzysiekJoy 26.02.2024 12:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, coś się pomału ... | Margiela
Dzięki, akurat tego, tej tak lubianej przeze mnie rodzicielki, nie czytałem.
Mam duże braki. 3 ,5, 6, 9, 10, 22, 24, 27.
Użytkownik: Margiela 26.02.2024 14:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Dzięki, akurat tego, tej ... | KrzysiekJoy
27 podszeptywałam Marylkowi, może i Tobie się przyda? Panieńska klasyka.
10 dziś niewydawana, uchodzi za skażoną ideologią. Ale to niezwykle ciekawa rzecz i poznawczo bardzo wartościowa (gimnazja II RP). Rodzicielka tylko ciut-ciut młodsza niż wiek XX.
Użytkownik: Marylek 26.02.2024 14:44 napisał(a):
Odpowiedź na: 27 podszeptywałam Marylko... | Margiela
Podszeptywałaś, ale tego 27 akurat nie potrafię zgadnąć :/
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 26.02.2024 15:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Podszeptywałaś, ale tego ... | Marylek
A gdybyś spróbowała jeszcze raz rzucić okiem? Albo więcej niż raz, na przykład... dwadzieścia pięć? Ewentualnie pomyślała, jak nazwać łódkę, żeby nie było "Ł jak łódka", tylko do rymu?
Użytkownik: Margiela 26.02.2024 15:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Podszeptywałaś, ale tego ... | Marylek
To może spróbujmy tak: na lekcjach matematyki się nie przyda, ale w życiu pozaszkolnym jak najbardziej. Ktoś, kto przeczyta nieuważnie, może pomyśleć, że tkwi tam błąd ortograficzny.
Użytkownik: Marylek 26.02.2024 19:29 napisał(a):
Odpowiedź na: To może spróbujmy tak: na... | Margiela
:)
Użytkownik: Marylek 26.02.2024 22:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Dzięki, akurat tego, tej ... | KrzysiekJoy
10 - Dziś nie ma już takich nauczycieli. Nawet starych...
22 - Każdy z nas od niego zaczynał, choć raczej w bardziej optymistycznych barwach.
27 - Mam wrażenie, że to taka dziewczyńska lektura ;)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 24.02.2024 20:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Chyba za trudne te dusiołki wybrałam, bo aż 4 pozostają jeszcze nienamierzone: 3 i 22 ( choć ich rodziców już zidentyfikowano) oraz 9 i 11.

3 należy do gatunku, gdzie raczej się o nauczycielach nie wspomina (chyba, że tę profesję uprawia/uprawiał ktoś, kto jest obiektem zawodowych zainteresowań głównej bohaterki. Ale w tym przypadku to nie ona wysłuchuje opowieści nauczycielki, tylko ktoś, kto próbuje sam na własną rękę poznać przeszłość przyjaciółki).

22 jest czymś zupełnie innym, niż pozostałe potomstwo rodzica (wyrażające m.in. marzenie nas wszystkich tu obecnych), i po samym jego tytule można sądzić, że ów rodzic nie tylko panią od śpiewu widział w pesymistycznych barwach.

Rodzicielkę 9 zna mniej więcej połowa uczestników konkursu, chociaż przypuszczam, że nie każdy wie, od czego się zaczęło to literackie rodzicielstwo.

Rodzicielka 11 urodziła się w tym samym roku, co rodzicielka 16, ale w odróżnieniu od niej dobrze poznała trudy zawodu, który przedstawiła w postaci pani Klary. I nie tylko w miejscowości wskazanej w dusiołkowym fragmencie.
Użytkownik: Margiela 26.02.2024 14:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
A może ktoś wie coś bliższego o 25? To piękny fragment, chciałabym go odgadnąć:)
24 też nie daje spokoju, jakbym go znała, ale w ocenach ponoć nie mam;)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 26.02.2024 15:48 napisał(a):
Odpowiedź na: A może ktoś wie coś bliżs... | Margiela
Rodzice 24 i 25 trochę różnili się wiekiem, ale pisali w tym samym czasie dla tej samej grupy docelowej.
24 ma wydźwięk dość pesymistyczny, nie tylko z powodu tytułu - niestety, bycie czarną owcą nie jest miłe.
25 można było przeczytać dwa razy, i w sumie mieć zaliczone trzy różne tytuły.
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 26.02.2024 19:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Ja z pytaniem organizacyjnym – to do środy czy do 29.II? :D

>Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 29 lutego (środa) o 23.00.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.02.2024 07:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja z pytaniem organizacyj... | LouriOpiekun BiblioNETki
Sorry, do czwartku! 29 miał być i mi się źle policzyło.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.02.2024 07:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Ważne uzupełnienie dla wytrwałych, którzy wciąż tropią dusiołka nr 9!
Przygotowując konkurs, nie wpadłam na to, że gdy ktoś zechce sprawdzić w moich ocenach, nie znajdzie go przy nazwisku rodzicielki, ponieważ antologie i prace zbiorowe wyświetlają się alfabetycznie wg nazwiska pierwszego podanego w katalogu autora/autorki. Natomiast w katalogu przy nazwisku rodzicielki znajdzie bez trudu.
Ona zaś jest w Biblionetce obecna potrójnie: podwójnie za sprawą siebie samej, a trzeci raz - pewnego autora, który jej personaliami obdarzył bohaterkę.
Całość zawierająca dusiołek ma tytuł mówiący o tym, że nie ma w nim rzeczy wymyślonych.
Użytkownik: janmamut 28.02.2024 18:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Czy straszną trójkę, z oparami siarki i nietoperzami, ktoś rozszyfrował?
Użytkownik: janmamut 28.02.2024 19:53 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy straszną trójkę, z op... | janmamut
Nie było pytania. Już wiem.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: