Dodany: 26.10.2022 16:18|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Na końcu tęczy
Ahern Cecelia

4 osoby polecają ten tekst.

Nie tylko arcydzieła skłaniają do myślenia


Nie pierwszy raz się zastanawiam, jakimi dziwnymi drogami chodzą moje czytelnicze wybory. No bo co sprawia, że nagle sięgam po książkę z gatunku czytywanego stosunkowo rzadko, w dodatku autorki, którą wcześniej świadomie ominęłam, wnioskując na podstawie napotykanych w sieci not i recenzji, że jej twórczość niekoniecznie może mi przypaść do gustu? Ano to, że nagle coś – nie żadna konkretna rozmowa ani przeczytany tekst, więc w sumie nie wiem, co – naprowadziło mnie na wspomnienie czytanej kilka lat temu powieści Davida Nichollsa „Jeden dzień”; dalej nasunęło mi się skojarzenie, że kiedyś widziałam sympatyczny, wzruszający film z tym samym motywem dwojga młodych ludzi, którzy zdają się być sobie przeznaczeni, jednak z uporem wmawiają sobie, że to tylko przyjaźń i przez całe lata marnują szanse na coś niepowtarzalnego. Kiedy poszperałam w pamięci w poszukiwaniu tytułu, wraz z nim wynurzyła się informacja, że miał pierwowzór książkowy. Gdyby nie nieprzebrane zasoby internetowej wiedzy, pewnie bym go nie namierzyła, bo przed sfilmowaniem była to powieść „Na końcu tęczy” (w oryginale „Where Rainbows End”), zaś po ekranizacji, której nadano tytuł „Love, Rosie”, większość wznawiających książkę wydawców z polskim włącznie zmieniła tytuł na właśnie taki. Co też odkrywszy, jeszcze raz przeczytałam notę wydawcy, a ponieważ akurat miałam robić zamówienie do biblioteki, wrzuciłam „Love, Rosie” do koszyka. I następnego dnia, zamiast dalej czytać poważną literaturę psychologiczną, zanurzyłam się w opowieść, w której można podpatrzeć, jak psychologia działa na żywo.

Słowo „podpatrzeć” jest tu podwójnie stosowne, gdyż… czytelnik podpatruje życie bohaterów, zaglądając w ich korespondencję. „Love, Rosie” jest bowiem powieścią epistolarną, złożoną prawie w całości z listów, liścików, maili, zapisów dialogów prowadzonych przez komunikatory internetowe, zaproszeń, ogłoszeń, urzędowych pisemek etc.; narrator zewnętrzny pojawia się tylko w ostatniej scenie, zajmującej raptem trzy stronice. Kiedy – już po przeczytaniu – zajrzałam w krążące po sieci recenzje, byłam zdumiona liczbą osób, które uznały tę formę za nie do przyjęcia (bo nudna; bo utrudnia odbiór; bo o przeżyciach i uczuciach bohaterów można wnioskować tylko na podstawie tego, co piszą; itp., itd.), jako że mnie samej jawi się ona jako miła odmiana po fabułach prowadzonych w sposób klasyczny. Tym bardziej, że ogólnie lubię odtwarzanie ludzkich historii na podstawie listów, notatek w kalendarzach i wzmianek w prasie. O monotonii nie ma mowy, bo pocztowa i internetowa wymiana zdań nie dotyczy tylko pary protagonistów: w tle odzywają się i ich rodzice, i rodzeństwo, i dzieci, i koleżanka z pracy, a potem długoletnia przyjaciółka Rosie, i mniej lub bardziej anonimowi uczestnicy internetowego czatu, i kilka innych postaci z dalszego planu. Być może sposób wypowiadania się poszczególnych osób mógłby być odrobinę mocniej zindywidualizowany, ale tylko „być może”, bo przecież jednak język korespondencji, nawet poufałej, jest jednak nieco mniej puszczany na żywioł, niż język mówiony, i o ile klasyczna powieść z dialogami aż się prosi o nadanie wypowiedziom cech indywidualnych, o tyle w listach większość ludzi zachowuje podobny, w jakimś stopniu sformalizowany, styl.

A do czego się możemy dogrzebać, naruszywszy tę umowną tajemnicę korespondencji?
Alex i Rosie poznają się na początku nauki w szkole podstawowej i konsekwentnie pielęgnują swoją więź do lat licealnych. Skoro są najlepszymi przyjaciółmi, to logiczne, że właśnie Rosie dowiaduje się jako pierwsza o dziewczynie, której „ogromne piersi i najdłuższe nogi na świecie”[1] zauroczyły Alexa. I reaguje w sposób, w jakim chyba tylko ktoś bardzo niedomyślny nie dostrzegłby urażonej ambicji i zazdrości. Ale Alex, no, cóż, domyślny nie jest, co się zresztą jeszcze niejeden raz okaże. Zresztą za chwilę seksowna Bethany i tak zejdzie na dalszy plan, bo życie naszykowało rodzinie Stewartów niespodziankę: ojciec, zatrudniony w międzynarodowej firmie, wraz z awansem otrzymuje nową posadę w Bostonie, i ani myśli słuchać o zostawieniu syna w Irlandii na ostatni rok nauki. Osamotniona Rosie postanawia także spróbować dostać się na studia w Stanach, z powodzeniem. Zanim opuści kraj – może na kilka lat, a może na zawsze – czeka ją jeszcze bal absolwentów. Ponieważ jednak Alex na skutek własnego niedbalstwa nie jest w stanie dolecieć na czas do Dublina, zmuszona jest bawić się z tym, kogo akurat będzie miała pod ręką. A ma tylko wyjątkowo nielubianego kolegę z klasy. Frustracja i alkohol powodują chwilę zapomnienia… która zmieni całe życie Rosie i Alexa. Bo Rosie, zamiast zacząć studia hotelarskie w Boston College, zostanie samotną matką, najpierw żyjącą na koszt rodziców, a potem chwytającą się różnych prac, by móc utrzymać siebie i córkę, zaś Alexa pochłonie żmudna droga do zdobycia zawodu lekarza. Na uczelni spotka dziewczynę, którą uzna za tę właściwą. Co do tego nie miałby żadnych wątpliwości, gdyby podczas odwiedzin Rosie w Stanach nie zdarzyło się coś… dziwnego, „zupełnie jakby ziemia właśnie w tej chwili wstrzymała ruch obrotowy, jakby wszyscy zniknęli z jej powierzchni, jakby cały dom i wszystko w nim przestało istnieć. Wydawało się, że na te kilka chwil świat trwał wyłącznie dla nas dwojga, a my potrafiliśmy tylko na siebie patrzeć. (…) to milczenie było inne. Niezwykłe. To nie było tylko milczenie, to… och, nie wjem”[2] [Alex od dzieciństwa w chwilach napięcia nerwowego myli pisownię tego słowa. W angielszczyźnie o taki błąd łatwiej, bo „know”=”wiedzieć” i „no”=nie” wymawia się praktycznie identycznie, więc odruchowo można napisać „I no”. Polska tłumaczka miała o wiele trudniejsze zadanie, bo jak przekonać czytelnika, że da się zrobić błąd w „wiem”? Z dwóch w ogóle możliwych „wjem” jest chyba odrobinę – choć raczej też mało – prawdopodobne, niż „wię”, więc wybrała tę pierwszą opcję]. Ale klamka zapadła, zaręczyny ogłoszone. Rosie może się pocieszyć rolą drużby pana młodego, bo przecież tę rezerwuje się dla najlepszego przyjaciela. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Lecz może na prawdziwą miłość nigdy nie jest za późno?

Tak, wiem, historia jest dość przewidywalna. Ileż to już napisano powieści o parach, którym życie przez całe lata ciskało kłody pod nogi, a pozwoliło się zejść dopiero w wieku, gdy większość ludzi już zapomina o romantycznych uczuciach i porywach zmysłów! Ale czy na żywo się takie rzeczy nie zdarzają? Wnioskując choćby ze spotykanych w prasie wywiadów z różnymi znanymi osobistościami i listów czytelniczek, to i owszem, nierzadko, choć może zwykle mniejsza bywa liczba przeszkód i mniejszy stopień ślepoty bohaterów na sygnały, że w danym momencie powinni inaczej sobą pokierować. Jednak z drugiej strony - skąd można wiedzieć, że akurat nie myli się własna intuicja, a myli się brat czy przyjaciółka, który/-a doradza konkretne postępowanie? Jak można podjąć właściwą decyzję, wiedząc, że jedyny wybór mamy między zrezygnowaniem z działania na własną korzyść (czyli skrzywdzeniem siebie) a zrobieniem przykrości komuś innemu? O tym, między innymi, jest właśnie ta pozornie banalna opowieść – o sztuce wybierania między mniejszym i większym złem, o cienkiej granicy dzielącej asertywność od egoizmu i brak asertywności od chęci bycia dobrym dla innych. A także o tym, że nawet w czasach, gdy mamy do dyspozycji tyle różnych możliwości komunikowania się z drugą osobą, działających nawet z odległości paru tysięcy kilometrów, i tak niekoniecznie potrafimy właściwie używać słów i być wobec siebie szczerzy. Można się złościć na Alexa i Rosie, że niby tacy inteligentni, a tacy niepozbierani, że nie potrafią wypowiedzieć własnych uczuć, że popełniają (czasem nawet niejednokrotnie) różne życiowe głupoty, których konsekwencje wleką się potem i za nimi, i za ich bliskimi. Ale gdyby takich ludzi nie było, to w ogóle nie byłoby nietrafionych związków, a przecież jest ich co niemiara. Jasne, że nie jest to wielka literatura, ale taka niewielka też jest czasem potrzebna, dając nam co nieco do myślenia równie dobrze, jak ta wysoce ambitna.

I w zasadzie jedyne zastrzeżenie, jakie mam do tej powieści, dotyczy tytułu. „Love, (i tu podpis nadawcy)” to popularna angielskojęzyczna formułka zakończenia listu, nigdy nie przekładana dosłownie, bo musiałaby brzmieć „Miłość, X”, a odpowiadająca naszym buziakom, całusom, uściskom, czy też sformułowaniu „kochający/-a”, jednym słowem – wyrazom miłości (wszelkiego rodzaju: rodzicielskiej, przyjacielskiej, braterskiej), jakie przesyłamy adresatowi. Nie każdy polski czytelnik musi to wiedzieć, i podejrzewam, że niejeden – zwłaszcza z tych, którzy jeszcze nie uczyli się angielskiego obowiązkowo – mógł się poczuć zdezorientowany, skąd taki tytuł, bo w tekście polskim całej powieści, w odróżnieniu od angielskiego, tytułowego sformułowania nie spotka (a nie spotka, gdyż „love” oddała tłumaczka bardzo stosownym polskim zwrotem: „ucałowania”[3]). Wiadomo, że skoro film wyemitowano pod takim tytułem, to nadanie go drugiemu wydaniu pierwowzoru literackiego jest dobrym chwytem marketingowym, ale moim zdaniem i film, i powieść powinny były mieć tytuł, który dotrze do polskiego odbiorcy bez względu na jego poziom edukacji językowej.

[1] Cecelia Ahern, „Love, Rosie”, przeł. Joanna Grabarek, wyd. Akurat, Warszawa 2015, s. 23.
[2] Tamże, s. 72-74.
[3] Tamże, s. 63 i in.




(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 309
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: