Dodany: 31.12.2021 20:43|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Na przekór wysokiej jakości, czyli jak nie pisać o podróżowaniu


Odkąd umiejętność czytania i pisania stała się powszechna, ludzie piszą. Nie tylko ci zajmujący się tym zawodowo, ale praktycznie wszyscy, którzy chcą. Aktorki, sportowcy, gospodynie domowe, lekarze, nauczycielki, dyplomaci, wizażystki, kucharze… i długo tak można wyliczać. Dokumentują swoją codzienność, notują przemyślenia na najróżniejsze tematy, od polityki po sens życia, zwierzają się z dylematów uczuciowych, wspominają dzieciństwo, relacjonują podróże, prezentują przebieg kariery zawodowej, opisują realizowanie pasji hobbistycznych i pomysły na wychowanie dzieci. Mniej więcej do ostatnich dekad XX wieku większość takich zapisków pozostawała na papierze, dostępując upublicznienia jedynie w rzadkich wypadkach – najczęściej dotyczyło to powyciąganych ze starych kufrów zapisków sprzed kilku pokoleń, umożliwiających odtworzenie przez współczesnych świata już nieistniejącego. Dostępność przestrzeni wirtualnej sprawiła, że w zasadzie każdy może założyć blog i na bieżąco dzielić się wszystkim, co tylko zapragnie udostępnić, ze wszystkimi, którzy zechcą to przeczytać, a mnogość wydawnictw, skłonnych zaryzykować publikację pisaniny amatora (albo… wcale nie ryzykować, wymagając od autora pokrycia kosztów edycji) – że spora część takich amatorskich dzieł ukazuje się drukiem. Czasem jest to jedyna droga, by tekst wartościowy i pełen uroku nie pozostał w szufladzie, lecz trafił do czytelników, których ujmie, zachwyci i/lub czegoś nauczy.

Zachęcona wysoce pozytywnymi wrażeniami, jakie pozostały mi po lekturze „Sudeckich wędrówek” i „Gór Kaczawskich słowem malowanych” Krzysztofa Jana Gduli, sięgnęłam po podobnego rodzaju dzieło innego autora, który z tym poprzednim ma wspólne nie tylko imię, ale – według zamieszczonej na okładce noty biograficznej – także i wiele cech osobowości: „niespokojny duch, wieczny wędrowiec na szlaku życia. (…) Propagator miłości do natury, piękna i samodzielnego myślenia, pasjonat świata (…)”[1]. A że Krzysztof Cegiełka opisał podróż po regionie znanym mi tylko z filmów i literatury, spodziewałam się nie tylko pozytywnych doznań estetycznych, ale też poszerzenia swojego zasobu informacji o Norwegii.
Troszeczkę zaniepokoiła mnie wprawdzie skierowana do czytelnika inwokacja, w której autor twierdzi: „takiej książki podróżniczo-filozoficzno-rozrywkowej o Norwegii jeszcze nie czytałeś” i obiecuje: „zabiorę cię w miejsca piękne jak marzenia podróżą niczym sen, uwiodę humorem i zaaplikuję całkiem pokaźną dawkę wiedzy”[2]. Tak otwartej autoreklamy nie sposób znaleźć nawet w dziełach gwiazdorskiego „podróżnika WC”, nie mówiąc już o ludziach z minionej epoki, by wymienić chociażby Arkadego Fiedlera, Olgierda Budrewicza czy Elżbietę Dzikowską i Tony’ego Halika. Ale z drugiej strony podróżowanie i zbieranie wrażeń z podróży to był ich zawód, pisywane przez nich książki automatycznie trafiały do wszystkich księgarń i bibliotek, więc o marketing nie musieli się troszczyć – nie to, co podróżnik-amator, który „na przekór losowi i logice wbrew” [3] wsiada w zdezelowane auto i z paroma groszami w kieszeni rusza na podbój Północy… Postanowiłam więc zasiąść do lektury bez uprzedzeń.

Co z zapewnień autora i moich nadziei się sprawdziło?
Faktycznie, TAKIEJ książki o Norwegii (i, prawdę mówiąc, także o żadnym innym miejscu) jeszcze nie czytałam.
Miejsca piękne jak marzenia można zobaczyć na kilkudziesięciu zdjęciach – niestety, niezamieszczonych przy odpowiednich partiach tekstu, lecz zebranych hurtem na dwóch kolorowych wkładkach, liczących łącznie 14 kartek (co, jak przypuszczam, było rozwiązaniem łatwiejszym z punktu widzenia składu, a więc bardziej ekonomicznym) – jeśli jednak czytelnik zacznie szukać w tekście opisów obszerniejszych, niż jedno-dwuzdaniowe, nie znajdzie ich w nadmiarze. A w każdym razie znacznie mniej, niż słów „piękno” i „zachwyt” plus pochodzących od nich przymiotników.
Jeśli chodzi o pokaźną porcję wiedzy, ogranicza się ona głównie do wymieniania poszczególnych odwiedzanych przez autora miejscowości, podania odległości między nimi oraz czasu i sposobu ich pokonywania (szosą, tunelem, promem), czasem także wskazania paru lokalnych osobliwości, ale raczej bez szczegółów, bo, jak powiada autor, „te informacje możecie zaczerpnąć z setek takich samych książkach o podróżach, w Wikipedii, lub najlepiej ze strony internetowej samego miasta. A w mojej książce możecie przeczytać za to, o płaczącej dziewczynie na szczycie jednej z ulic, którą to ulicę przetrząsałem akurat w poszukiwaniu murali. (…) nie dowiedziałem się, co było powodem do rozpaczy. To znaczy domyślam się, że mogło dla niej zabraknąć w księgarni jednej z moich książek”[4]. Tym samym mamy i próbkę humoru, momentami dominującego nad wszelkimi innymi elementami tekstu, tu akurat trochę autoironicznego (bo niniejsza książka wszak się dopiero pisze, a dwie poprzednie na razie nie zostały wydane…), ale nie wszędzie jest on tak nieszkodliwy i subtelny. Na przykład, gdy przybiera postać seksistowskich żarcików: „jak najbardziej jestem w stanie poświęcić się dla prawdziwej sztuki. Czyli jak kto woli gołej baby”[5]; „a na przystani gołe baby!!! Bez najmniejszego skrępowania świecą po oczach cycuchami, że aż by człowiek potarmosił to i owo”[6] lub gdy obraca się wokół kwestii związanych z wydalaniem – „poczułem wewnętrzny głos. Ów głos przemówił następująco: »Krzysztofie! Krzysztofie, czy nie pamiętasz, że nie robiłeś dzisiaj kupki?«”[7], „Mijam tablice informującą o atrakcji turystycznej, lecz ja widzę jedynie skały. No tak, zapewne za jednym z tych głazów Viking Olaf przed wiekami strzelił kupę!”[8] – względnie innymi mało apetycznymi przejawami fizjologii: „A chleb dzięki temu będzie smaczniejszy (no chyba że się ze śmiechu obsmarka [piekarz, nie chleb – przyp. rec.]) i będzie go więcej (no wtedy już na pewno będzie go więcej)”[9]. I bawi chyba tylko samego autora, o czym świadczą obficie zdobiące tekst emotikonki z uśmiechniętymi buźkami (bywa, że i trzy na jednej stronie) oraz dodawane na końcu zdań wykrzykniki „hehe” i „hahaha”[10].

Wracając do zasobu wiedzy, nader często zdarza się, że wspomniawszy o znajdującej się na szlaku zwiedzania osobliwości, autor od razu niweczy naszą nadzieję przeczytania o niej czegoś więcej, kwitując sytuację stwierdzeniem w rodzaju: „mój opis nie miał na celu opowiedzenia wam o Oslo, bo na to raz że nie miałem czasu, a dwa, że nie starczyłoby tej książki. Nie, mój opis ma was zachęcić do odwiedzenia tego miasta, byście mogli spacerując jego ulicami cieszyć się w duchu, że widzieliście więcej ode mnie”[11]. Innym znów razem, zamiast opisać dokładniej odwiedzone miejsce, przytacza odbywane w wyobraźni rozmowy z kamiennym smokiem, drewnianymi niedźwiedziami, gromadką lisów czy łosi. I dość obszernie streszcza przebieg skręcania, wjeżdżania, parkowania, tankowania, ładowania baterii, jedzenia, czyli czynności, które w każdej podróży wyglądają mniej więcej tak samo. W tym momencie niejeden czytelnik zirytuje się i powie: no to co właściwie jest tą przygodą? Autor ma na to filozoficzną odpowiedź: „Dla każdego człowieka jego podróż oznacza co innego”[12] (prawdopodobnie jest to cytat z któregoś z zamieszczanych na jego blogu tekstów; podobnych wstawek, wyróżnionych kursywą, jest więcej, przy czym niektóre powtarzają się kilkakrotnie: „tyle są warte nasze marzenia, ile jesteśmy w stanie poświęcić, by je realizować”[13], „tyle warte są nasze marzenia, ile jesteśmy w stanie poświęcić, by je realizować”[14], „a wartość naszych marzeń określa to, ile jesteśmy w stanie poświęcić, by je realizować”[15]). Trudno tym stwierdzeniom odmówić słuszności, nawet, jeśli wydają się mało odkrywcze. To jednak za mało, by dać się uwieść i zachwycić. Ale można by to „za mało” jakoś przełknąć, gdyby przynajmniej pod względem językowym książka prezentowała przyzwoity poziom. Tak jednak nie jest.

Nader potoczną polszczyznę, jaką posługuje się autor, można oczywiście spotkać na wielu blogach, nie znaczy to jednak, że jest ona poprawna i stosuje się do wymogów kultury języka. Jedno czy dwa „dupska” można by jeszcze strawić, ale trafiają się i takie słowa/frazy, jak: „jebut!”[16], „wyduszają z nas kasiorę”[17], „a ten dziadzio jak nie strzeli »glonojada« i się do babci nie dossie”[18], „nażreć się jak świnia tak bardzo, że jeszcze moim wnukom będzie się tym posiłkiem odbijać”[19]. Szwankuje interpunkcja („od razu rzecz jasna pytam się czy możemy choć na chwilę przystanąć aby zrobić przebieżkę po okolicy”[20]), gramatyka („opaski (…). Wystarczy kupić sobie jeden”[21], „Fini”[22], „opuściwszy sklep moje łasicze oczka dostrzegły…” [23]), ortografia („no rzesz”[24], „Celcjusza”[25], „mówi po Polsku”[26], „100 stronnicowego”[27]) i stylistyka („z deserem w postaci arbuza. Co ciekawe nazywany melonem w różnych tylko kolorach”[28]), a nie są to, doprawdy, jedyne przykłady błędów; gdyby spróbować złożyć tekst ze zdań, w których żadnych usterek nie ma, zebrałoby się może razem ze trzydzieści stron…

Tak dramatycznie źle zredagowanej książki naprawdę dawno nie czytałam. Jest to tym bardziej przykre, że firmuje ją wydawnictwo z tradycjami, które na swojej stronie internetowej w zakładce „Książki na zlecenie” informuje, że „zapewnia merytoryczną redakcję, korektę” i „daje rękojmię wysokiej jakości swoich produktów” [29]. Nie wiem, po czyjej stronie leży wina, bo wszak możliwe, że autor, skoro płacił za publikację swojego dzieła, odrzucił wszystkie redakcyjne poprawki, ale fakt pozostaje faktem: to jest katastrofa. I tylko dlatego nie oceniam jej najniżej, jak można, że jednak czegoś można się z niej nauczyć: mianowicie, czego powinien unikać ktoś, kto pragnie, by jego relacja z podróży nadawała się do czytania.

[1] Krzysztof Cegiełka, „Północ: Na przekór losowi i logice wbrew”, wyd. LSW, 2020, z okładki.
[2] Tamże, z okładki.
[3] Tamże, z okładki.
[4] Tamże, s. 272. W tym i kolejnych cytatach zachowana pisownia i interpunkcja oryginału.
[5] Tamże, s. 116.
[6] Tamże, s. 180.
[7] Tamże, s. 41.
[8] Tamże, s. 202.
[9] Tamże, s. 204.
[10] Tamże, s. 37, 76 i in..
[11] Tamże, s. 183.
[12] Tamże, s. 122.
[13] Tamże, s. 10.
[14] Tamże, s. 94.
[15] Tamże, s. 122.
[16] Tamże, s. 11.
[17] Tamże, s. 31.
[18] Tamże, s. 82.
[19] Tamże, s. 134.
[20] Tamże, s. 115.
[21] Tamże, s. 97.
[22] Tamże, s. 99.
[23] Tamże, s. 145.
[24] Tamże, s. 63.
[25] Tamże, s. 104.
[26] Tamże, s. 131.
[27] Tamże, s. 137.
[28] Tamże, s. 198.
[29] Ze strony internetowej: https://lsw.pl/22-ksiazki-na-zlecenie

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 510
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: Margiela 01.01.2022 14:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Odkąd umiejętność czytani... | dot59Opiekun BiblioNETki
Katastrofa i groza! I jęk boleści, gdy "moje łasicze oczka" dostrzegły nazwę wydawnictwa. Takiego uczucia żałości doznałam chyba tylko za sprawą dzieł Katarzyny Michalak, firmowanych przez Znak i Wydawnictwo Literackie.
Gorąco życzę wielu olśnień czytelniczych w nowym roku, frapujących nowości, pięknych powrotów, a potworki, takie jak powyższy, niech przepadają!
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 06.01.2022 10:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Katastrofa i groza! I jęk... | Margiela
Pięknie dziękuję za życzenia, natomiast przyznam, że ostatnia ich część niekoniecznie musi się spełnić, bo jedną z moich lekturowych "guilty pleasures" jest potrzeba przeczytania raz na jakiś czas czegoś dramatycznie złego. Poczucie humoru z wiekiem mi stępiało, więc nie zawsze już mnie bawi coś, co jest z założenia obliczone na śmieszność, za to przy niektórych okazach "literatóry" jestem w stanie chichrać się nieprzytomnie i do upadłego. Parę takich uwieczniłam w czytatniku, zwykle w tekstach pisanych pod szyldem Czepliwego Czytelnika, tej nie, bo w gruncie rzeczy śmieszna nie była, tylko rozpaczliwie słaba...
Użytkownik: Margiela 06.01.2022 18:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Pięknie dziękuję za życze... | dot59Opiekun BiblioNETki
A naturalnie, taką pokrętną przyjemność w pełni podzielam, choć u mnie ona jeszcze bardziej guilty:) Sama nie mam zdrowia mierzyć się z taką poronioną twórczością, uwielbiam za to, gdy ktoś robi to za mnie, czy to w trybie pełnowymiarowej analizy, czy recenzji albo zbioru notatek okraszonych odpowiednimi cytatami:)
Może więc lepiej życzyć nieco inaczej: niech się potworki trafiają dokładnie wtedy, gdy jest na nie miejsce, czas i chęć, i niech właśnie bawią na potęgę!
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: