Dodany: 18.06.2021 07:25|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Awantury i wybryki szpiegów oraz panny Vicky


Z mniej typowych okazów twórczości Królowej Kryminału zostało mi do przeczytania między innymi „Spotkanie w Bagdadzie”. Ponieważ już z grubsza wiedziałam, czego się mogę spodziewać, nie nastawiałam się na literaturę wysokiej próby, tylko na nieco odjechane czytadło w typie „Pasażera z Frankfurtu” czy, co gorsza, „Podróży w nieznane”.

Pojęcia nie mam, czemu, już ugruntowawszy sobie sławę pierwszorzędnej autorki powieści kryminalnych, Lady Agatha co jakiś czas robiła woltę w stronę powieści awanturniczo-szpiegowskich. Rozumiem, że na początku próbowała wszystkiego: w pierwszej dekadzie pracy twórczej napisała i „Tajemniczą historię w Styles”, i będące także „czystym” kryminałem, lecz bulwersujące pewnym chwytem fabularnym „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, i „Tajemniczego przeciwnika”, i „Mężczyznę w brązowym garniturze”, i „Chleb olbrzyma”. Ale co ją nachodziło dwadzieścia czy trzydzieści lat później, każąc jej zamiast rasowych kryminałów tworzyć te dziwne „zabili-go-i-uciekł”? Może liczyła na zdobycie innej grupy czytelników, dla których ważna jest żywa akcja i zaskakujące przygody? Może sprawdzała się, czy jeszcze jest w stanie pisać o kimś innym, niż Hercules Poirot i Jane Marple (bo jeśli chodzi o użycie trucizn i ostrych narzędzi, to akurat i tu, i tam okazywały się przydatne)? A może od czasu do czasu czuła potrzebę zrobienia czegoś, mówiąc trywialnie, „dla jaj”, pokazania twórcom tandetnej literatury sensacyjnej, że też tak potrafi? Albo zawoalowanego wyrażenia swoich obaw i poglądów, o których publicznie nie chciała mówić?

Licho wie, w każdym razie, będąc już po sześćdziesiątce, popełniła kilka okazów tego gatunku, z których jednym jest „Spotkanie w Bagdadzie”. Dlaczego w Bagdadzie? Zapewne dlatego, że, jak wiemy, Bliski Wschód znała na tyle dobrze, by móc od czasu do czasu osadzać tam akcję tej czy innej powieści, obudowując ją dostateczną dozą egzotyki, a równocześnie będąc wierną szczegółom. A o jakie spotkanie chodzi?
Dyplomatyczne, rzecz jasna, i to na szczeblu tak wysokim, że ponoć nawet „wujek Joe – to pozbawione respektu określenie odnosiło się do przywódcy wielkiego mocarstwa europejskiego – rzeczywiście zamierza przyjechać”[1]. Panowie Crosbie i Dakin, oficjalnie uchodzący za przedstawicieli innych profesji, a będący – co można wywnioskować już z pierwszej sceny – funkcjonariuszami brytyjskiego wywiadu w Iraku, spodziewają się przybycia specjalnego agenta, który ma im dostarczyć informacje o kluczowym znaczeniu dla bezpiecznego przebiegu wzmiankowanego zdarzenia. I równocześnie wiedzą, że ów człowiek, nazwiskiem Carmichael, znajduje się w straszliwym niebezpieczeństwie; sami jednak nie mogą podjąć żadnych kroków…
Tymczasem w Londynie niejaka panna Victoria Jones, osóbka tyleż urodziwa, co lekkomyślna i pełna tupetu, traci pracę stenotypistki, przyłapana przez szefa na parodiowaniu jego małżonki. Tegoż dnia zaczepia ją na skwerku niezmiernie przystojny młody człowiek; jest byłym pilotem RAF-u, teraz zmuszonym do byle jakiej biurowej pracy (która chyba nie jest aż tak bardzo byle jaka, skoro w jej ramach ma właśnie wyjechać w delegację do Bagdadu). Perspektywa dłuższego rozstania z poznaną właśnie dziewczyną napawa go smutkiem, ale nie ma wyjścia: prosi tylko Victorię o pozwolenie na zrobienie jej zdjęcia – i odchodzi. Ona, będąc praktycznie bez grosza, wpada na szalony pomysł: poprosi w agencji pośrednictwa pracy o jakiekolwiek zajęcie, byle wymagało ono wyjazdu do Iraku. Szanse zrealizowania tej fanaberii wydają się bardziej niż nikłe, a jednak… okazja trafia się dosłownie następnego dnia. Co prawda niekoniecznie o taką Victorii chodzi, ale darowanemu koniowi nie będzie zaglądała w zęby – musi brać, co dają, tym bardziej, że potem będzie musiała rozwiązać kolejny problem: jak w nieznanym mieście, liczącym kilkaset tysięcy mieszkańców, odnaleźć kogoś, kto nie podał jej nawet swojego nazwiska?
W poczekalni brytyjskiego konsulatu w Basrze archeolog Richard Baker spotyka dawnego szkolnego kolegę w dziwnym przebraniu, a chwilę potem ratuje mu życie. Henry, kiedyś zwany „Fakirem”, natychmiast znika, a później Richard odnajduje w kieszeni tajemniczą karteczkę…

W tym momencie czytelnik nie ma już chyba wątpliwości, że te poszczególne wątki w jakiś sposób się łączą, a zanim wszystko zostanie wyjaśnione, będzie się musiało jeszcze co nieco wydarzyć. I zapewne słusznie podejrzewa, że w największe opały wpakuje się (albo zostanie wpakowana) Victoria, której spryt i skłonność do mijania się z prawdą dorównują niefrasobliwości i optymizmowi, lecz mimo to uda się jej z tarapatów wyjść cało, czego nie można powiedzieć o wszystkich postaciach, które w międzyczasie pojawią się na scenie…

Historia panny Jones wykazuje pewne elementy wspólne z tym, co przydarza się Annie Beddingfeld w „Mężczyźnie w brązowym garniturze” i Hilary Craven w „Podróży w nieznane”, a kulisy całej sprawy, czy to naświetlane (ach, jak patetycznie i mętnie!) przez agenta Dakina, czy też objaśniane przez głównego sprawcę całego zła, na tyle przypominają tło zdarzeń z tej ostatniej powieści oraz z „Pasażera do Frankfurtu” („Musi dojść do wojny totalnej, totalnego zniszczenia. A potem – nowe niebo i nowa ziemia. I wybrańcy – grupka wyższych istot, naukowcy, eksperci (…), młodzi Zygfrydowie nowego świata, wierzący w swe przeznaczenie nadludzi. Kiedy nastąpi zniszczenie, wyjdą na pokład i przejmą ster”[2]), że równie dobrze można by odnośne fragmenty wszystkich trzech zamienić miejscami i nikt by się nie połapał. Sama zaś Victoria, cóż, nie jest osobą, która by mogła łatwo wzbudzić sympatię czytelnika, i nawet, gdy przestaje kłamać jak najęta, trudno odgonić od siebie myśl: „współczuję ja temu, który się w końcu złapie na jej wdzięki!”. Swoją drogą, uczynienie pozytywną bohaterką tego rodzaju postaci wymagać musiało sporej odwagi albo sporego zaćmienia umysłu, a ponieważ w przypadku autorki ta druga ewentualność raczej odpada, należy przypuszczać, że był to rodzaj celowej gry, drobnego manipulowania czytelnikiem, który ma do końca nie wiedzieć, czy panna Jones jest bardziej naiwna i niemądra („Najbardziej mi odpowiada praca w jakimś towarzystwie naukowym. Te wszystkie naukowe nazwy i określenia są tak straszne, że jeśli człowiek nie wie, jak je napisać, to żaden wstyd, bo nikt tego nie potrafi”[3]), czy bardziej sprytna i wyrachowana, nawet w niewinnej paplaninie o imionach i nazwiskach zdradzająca ambicję wyjścia poza swoje środowisko („Victoria wymaga czegoś z większą klasą. Na przykład Victoria Sackville-West [23]”).

Skoro ani intryga nie zachwyca, ani bohaterki polubić nie można, to czy jest po co „Spotkanie w Bagdadzie czytać? Beznadziejnie głupie nie jest, więc można dla czystej rozrywki – której dostarcza choćby relacja z pogoni Victorii za Edwardem, scenki z udziałem pań Clipp i Cardew-Trench albo postać ekstremalnie roztargnionego naukowca, doktora Pauncefoot Jonesa – i dla niezmiennie perfekcyjnego języka i stylu autorki. A potem z jakąż ulgą wróci się tam, gdzie najważniejszą rolę grają szare komórki!

[1] Agatha Christie, „Spotkanie w Bagdadzie”, przeł. Anna Mencwel, wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie, 1991, s.10.
[2] Tamże, s. 222-223.
[3] Tamże, s. 24.
[4] Tamże, s. 23.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 287
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: