Dodany: 14.04.2005 14:58|Autor: verdiana
A Smutek zawsze wypływa...
Na półce bibliotecznej nie stoi ani jeden Irving. Masowe wypożyczanie Irvinga rozpoczęło się w chwili wejścia do kin "Drzwi w podłodze", ekranizacji "Jednorocznej wdowy". To sympatyczny trend. Popularność dobrych książek, w odróżnieniu od tych, eufemistycznie mówiąc, mniej dobrych – cieszy.
Irving lubuje się w tragifarsach, a jego poczucie humoru jest gorzkie. Wierzy w "dobrą intrygę, rozwój postaci, w efekt upływającego czasu".[*] Mówi się o nim, że jest najbardziej europejskim pisarzem amerykańskim. Ta europejskość przejawia się nie tylko w sposobie pisania, ale też w wyborze miejsca zdarzeń. Część akcji "Hotelu New Hampshire" rozgrywa się na przykład w... Wiedniu.
Z notatki na okładce książki dowiadujemy się, że będziemy czytać o "uwielbiających jazdę na motocyklu niedźwiedziach, karłach, a także rozmaitych wcieleniach psa Smutka". Od siebie dodam, że także o terrorystach, bombach, ślepym Freudzie, pornografiście i prostytutkach.
"Hotel New Hampshire" to saga rodziny Berrych. Poznajemy życie wszystkich razem i każdego z osobna. Każdego, czyli od najstarszego: Franka, Franny, Johna, Lilly i Jaja, a także ich rodziców. W chwili rozpoczęcia opowieści John, narrator, jest mężczyzną dobiegającym czterdziestki i wraca wspomnieniami do lat 50. ubiegłego stulecia, kiedy miał lat 15. To właśnie wtedy poznajemy rodzinę Berrych.
Irving wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Rodzina Berrych (a czytelnik z nią) zbiera w życiu mnóstwo doświadczeń. Wiadomo: gdzie liczna rodzina, tam dużo zdarzeń. Chwilami miałam wrażenie, że Irving przesadza, bo mamy tu i śmierć bliskich, i karłowatość jednego z dzieci, i homoseksualizm, i gwałt na małej dziewczynce, w końcu nawet i seks kazirodczy, a to wszystko bez pustej litości, użalania się i wylewania potoków łez. Mamy też specyficznych pupili rodziny – poza labradorem Smutkiem, jest to najpierw niedźwiedź Żarł, a potem niedźwiedzica Susie. W tym tyglu zdarzeń i zupełnie zwariowanej siatce relacji międzyludzkich wyrastają dzieciaki. A każde inne! I każde prowadzone jest przez Irvinga z uwagą, wręcz z czułością, konsekwentnie i spójnie.
"Przyczyną porażek twórców jest przecenianie talentu i niedocenianie ciężkiej pracy oraz warsztatu"[*] – uważa Irving. I ma rację. Jego warsztatowi nie można absolutnie nic zarzucić. W tym przypadku jednak wielość głównych bohaterów zadziałała w sposób niepożądany: mimo rozbuchania powieści do ponad 500 stron, przekaz, jeśli jakiś był, rozmył się i poza rozrywką nic nie zostało dla czytelnika. Czytelnik wszystko dostał na tacy, Irving odkrył wszystkie karty, nie zostało nic do ukrycia między wierszami, nic, co dawałoby frajdę z samodzielnej eksploracji. Autor porusza ważkie kwestie i opisuje je lekkim piórem, ale zostawia czytelnika pogrążonego w refleksjach. Zbyt dużo w zbyt krótkiej książce – w efekcie prześlizgujemy się po każdym temacie, zamiast weń wniknąć.
To najbardziej amerykańska z powieści Irvinga. Czyta się oczywiście wyśmienicie, a kiedy już minie się pierwszych kilkadziesiąt stron o historii zejścia się rodziców, nie można się oderwać. Ale w porównaniu do innych powieści Irvinga, ta jest prawie wyłącznie rozrywką, z wszelkimi ludzkimi problemami wyłożonymi wprost – czyli na sposób typowo amerykański.
To wszystko podszyte smutkiem. A dlaczego Smutek zawsze wypływa – przeczytajcie sami.
[*] Cytaty z "Wprost", nr 11/2005.
[ZałogaG]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.