Przedstawiam konkurs nr 248, który przygotowała
_nika_
KONKURS „Piknik w Literaturze”
Jako wstęp wysyłam wam wiersz, który pasuje świetnie do tematu.
„Majówka”
Na zielonym łąki szmaragdzie
dziś zabawa taka miła!
Mała Janka małą Magdzię
na majówkę zaprosiła.
Wzięły z sobą w kobiałeczce
rozmaite wiktuały,
żeby na długiej wycieczce
czasem głodu nie zaznały.
Gdy stanęły na polance,
którą gąszcz osłania chłodna,
jeść się chciało małej Jance,
a i Magdzia była głodna!
A więc tu postanowiły
spocząć choćby na troszeczkę
i pokrzepić sobie siły,
nadwątlone przez wycieczkę.
Pod rosochą starej wierzby
Janka z Magdzią wraz usiadła
Nie kłóciły się — o gdzieżby!
gdy zabrały się do jadła.
Ale Janka zabiegliwa,
Jak prawdziwa gospodyni
na murawie „stół“ nakrywa
i honory domu czyni.
Otworzywszy wnet kobiałkę
wydobywa całą żywność:
ciemny piernik, białą chałkę
i owoców różnych dziwność.
Była tam i czekolada —
cała duża jej tabliczka! —
wreszcie atrakcja nielada:
wielki termos, pełny mleczka!
Mała Janka na obrusie
ułożyła sprzęt ten cały
i zaprasza swą Magdusię,
żeby jadła te specjały.
Magdzia się namawiać nie da,
nie da się dwa razy prosić.
Ale z tem wypadła bieda,
jak tu termos — odtermosić?
Janka przybiegła z pomocą
i próbuje zdjąć nakrywę.
Próżno obie się szamocą
z tym termosem — nieszczęśliwe!
Próżno ciągną z całej siły
nieużyty, twardy korek,
co im w sposób tak niemiły
zaszpuntował podwieczorek.
Wreszcie rade czy nie rade —
dały spokój próżnej zwłoce,
zjadły tylko czekoladę
chałkę, piernik i owoce.
Gdy wróciwszy, mówią mamie,
jaki kłopot był przed chwilką,
rzekła: „Otwórz się, Sezamie!“
i otwarła termos — szpilką.
Zaraz wzięły się do mleczka
(wypiły je, ledwie migło!)
Choć długa była wycieczka,
ono przecie nie wystygło!
Autor: Józef Birkenmajer
Formalności:
1. Do odgadnięcia są
22 fragmenty . Za
tytuł i autora można zdobyć po
1 punkcie. W sumie do zdobycia
44 punkty.
2. Pod literami X , Y ukrywają się prawdziwe imiona lub nazwiska postaci a także nazwy miejsc. Inne litery to inicjały imion, lub imion i nazwisk.
3. Odpowiedzi proszę przesyłacie na moje
PW do dnia
14 maja 2021r., do godziny 23.00.
4. Podpowiedzi na forum mile widziane.
5. Jeśli ktoś chce podpowiedzi czy zna rodzica i dusiołka, proszę o taką informację w pierwszej wiadomości.
6. Życzę miłej zabawy i zapraszam na piknik.
1.
Wszystko dobrze! Tatuś mi i tym razem przebaczył i pozwolił mi iść na majówkę, którąśmy ułożyli we środę jeszcze z ojcem C1, przekupniem drzewa.
Okropnie już nam było wszystkim trzeba odetchnąć powietrzem wzgórz, pól, łąk… Było prawdziwe święto! Prawdziwa majówka!
Spotkaliśmy się wszyscy na placu Konstytucji: D, G1, G2, P, C2 z ojcem i ja, z naszymi prowiantami. Były owoce, wędliny, gotowane jajka. Mieliśmy także cynowe kubki.
G1 przyniósł wydrążoną dynię, a w niej białe wino; C2 manierkę żołnierską ojca z winem czerwonym, a mały P, w swojej kowalskiej bluzie, trzymał pod pachą czterofuntowy bochen chleba.
Pojechało się omnibusem aż do Matki Boskiej Łaskawej, a stamtąd na przełaj po wzgórzach!
Co za zieleń! Co za cień! Co za świeżość! Taczaliśmy się po trawie, maczali twarze i głowy w strumieniach, skakali przez płoty.
Duży C1 z daleka za nami szedł, kurtkę zdjął, tylko tak ją na plecy zarzucił, palił swoją glinianą fajeczkę i od czasu do czasu groził nam ręką, żebyśmy sobie spodni nie porozdzierali.
2.
X pulsa biły w skroniach jak dzwony. Ponieważ milczenie trwało zbyt długo, więc odezwała się panna Y :
— Prawie rok temu byliśmy w tym miejscu na wrześniowej majówce… Było ze trzydzieści osób z sąsiedztwa… O, tam palono ogień…
— Bawiła się pani lepiej niż dziś?
— Nie. Siedziałam na tym samym pniu i byłam jakaś smutna… Czegoś mi brakło… I co mi się bardzo rzadko zdarza, myślałam: co też będzie za rok?…
— Dziwna rzecz!… — szepnął X. — Ja także mniej więcej rok temu mieszkałem z obozem w lesie, ale w B.… Myślałem: czy za rok żyć będę i…
— I o czym jeszcze?
— O pani.
Panna Y niespokojnie poruszyła się i pobladła.
— O mnie?… — spytała. — Alboż pan mnie znał?…
— Tak. Znam panią już parę lat, ale niekiedy zdaje mi się, że znam panią od wieków… Czas ogromnie wydłuża się, kiedy o kimś myślimy ciągle, na jawie i we śnie…
3.
Po obiedzie zabrały się za przygotowywanie przyjęcia. Zniosły ze strychu długą na trzy czy cztery metry drewnianą płytę i wytaszczyły ją do ogrodu. Musiały wrócić na strych jeszcze raz po kozły, na których miała leżeć płyta.
Długi stół ustawiony został pod drzewami owocowymi. […]
Pogoda zapowiadała się wspaniała. Po okropnej burzy w wieczór poprzedzający dzień urodzin Z, nie spadła już nawet kropla deszczu. Samo przystrajanie ogrodu i nakrywanie do stołu musiało poczekać aż do sobotniego przedpołudnia, ale matka uznała, że dobrze jest przynajmniej ustawić stół w ogrodzie.
Później wieczorem piekły drożdżówki i plecioną bułkę z dwóch różnych rodzajów ciasta. Miały zamiar podać kurczaka. I oranżadę. […]
Pół godziny przed przybyciem gości wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Drzewa w ogrodzie przystrojono serpentynami i japońskimi lampionami. Przez okno do piwnicy przeciągnięte zostały przedłużacze. Ogrodową furtkę, drzewa w alejce i fasadę domu zdobiły balony. Z i J całe popołudnie dmuchały i dmuchały.
Na stole stały kurczaki i miski z sałatkami, bułeczki i pleciona bułka. W kuchni czekały drożdżówki i tort, ósemka z kremem i ciasto czekoladowe, ale piramidę z dwudziestu czterech makaronikowych obwarzanków ustawiono już na stole.
4.
Do kaplicy ciocia X sprowadziła kapelana i śpieszyła, ile mocy, z wykończeniem swej złotej stuły na ślub wychowańca.
Intryga szła jak po maśle. Y sumiennie odwiedzał opiekuna, major urządzał na jego cześć polowania i pikniki; wesołe życie stolicy i ogólne uwielbienie szło w ślad pięknego panicza. Wiejskie piękności nie umiały ukryć swego zachwytu; panowie okrzyczeli go pierwszym dżentelmenem i wzorowym kolegą.
Gdzie się pokazał, zwracał wszystkie oczy. W walcu czy na koniu, przy bankiecie czy na łowach — był niezrównany.
Do doskonałości brakło mu, wedle majora i ciotki, tylko żony.
Po dwóch tygodniach wiejskich wakacji panna X uznała, że wpływ przyrody i wiosny musiał dostatecznie podziałać na umysł hrabiego; wyobrażała go sobie sielankowo rozmarzonym — i pewnego wieczora zaprosiła się z robótką na gawędę do mieszkania młodego człowieka.
5.
Wszystko to w rozdziale tym mej szczęśliwości opowiedzieć musiałem, jako będące tu najzupełniej na miejscu, wiążące się z tym, co nadejdzie. Rozmowę powyższą z panem S prowadziłem, przechadzając się z nim tam i z powrotem. Wkrótce skierowała się ona na inne tory i pan S powiedział, że właśnie za tydzień przypada dzień urodzin X, i zaproponował mi wziąć udział w małym, na dzień ten projektowanym pikniku. Wpadłem w zachwyt trudny do opisania, powiększony nazajutrz otrzymaną wytłoczoną ćwiartką papieru z eleganckim napisem: Za pozwoleniem ojca, dla pamięci. Cały tydzień chodziłem jak we śnie.
Nie wiem już, ile w oczekiwaniu błogiego tego dnia popełniłem niedorzeczności! Rumienię się dziś na wspomnienie krawata, który kupiłem, a buty moje śmiało zaliczone być mogły do narzędzi tortur. Wieczorem w wigilię tego dnia wysłałem pocztą do N kosz napełniony cały jakby oświadczynami. Karmelki nosiły najczulsze dewizy, jakie można nabyć za pieniądze. O szóstej z rana kupowałem już bukiet na targu w Y, a o dziesiątej z bukietem przypiętym do kapelusza, by lepiej został dowieziony, dosiadałem najętego pysznego siwosza.
Sądzę, że mijając X, chociaż ją od dawna dostrzegłem w ogrodzie, i udając, że nie pamiętam drogi do jej domu, postąpiłem tak, jak każdy inny młodzian na moim miejscu by postąpił. Lecz och! Gdy wjechałem wreszcie na dziedziniec i zsiadłszy z konia ciągnąłem, jak żelazne kleszcze, ciasne buty, poprzez trawnik ku klombowi bzu, pod którym siedziała X, jakimże zachwycającym obrazem wydała mi się w porannym słońcu jej postać odziana w niebieską suknię, biały kapelusz i okrążona motylami!
6.
Pojechali i zostawili mu tylko banknot 50-tysięczny, przyciśnięty do stołu w kuchni batonikiem Snickers, oraz kurczaka bez nóg, upieczonego w folii aluminiowej. Nogi, naturalnie, zabrali z sobą, na ten piknik, chociaż doskonale wiedzieli, że to noga właśnie jest jego ulubionym fragmentem w kurczaku. Oczywiście, nikt tym się nie przejmował. X ogarnęła gorycz. Była ósma rano, przyjemna, choć chłodna pogoda, na przejrzystym niebie koloru żółtej landrynki płynęły czarne, precyzyjne sylwetki ptaków, radio nadawało Wielką Mszę h-mol Bacha i X sam nie wiedział, czy przejmujący smutek, jaki go ogarnął, zrodził się za przyczyną prześlicznego Agnus Dei, czy też miał związek z faktem, że kurczakowi zabrano akurat nogi.
7.
Wielmożny Pan X Y.
Szanowny Panie. Po ukończeniu nauki argumentacji i podziału tezy na nagłówki postanowiłam, w zastosowaniu do stylu epistolarnego, przyjąć formę poniższą. Polega ona, jak się pan zaraz przekona, na wymienianiu wszystkich potrzebnych faktów bez niepotrzebnego gadulstwa.
I. Miałyśmy w tym tygodniu piśmienne egzaminy z:
A. Chemii.
B. Historii.
II. Wybudowano nowy pawilon na sypialnie.
A. Materiał zużyty na jego budowę składa się z:
(a) czerwonej cegły,
(b) szarego kamienia.
B. Znajdzie w nim pomieszczenie:
(a) jedna nadzorczyni, pięć instruktorek,
(b) dwieście studentek,
(c) jedna gospodyni, trzy kucharki, dwadzieścia pokojówek, dwadzieścia kelnerek.
III. Urządziłyśmy dzisiaj piknik.
IV. Piszę specjalną rozprawę o źródłach do komedii i dramatów Shakespeara.
V. Lou McMaton pośliznęła się i upadła dzisiaj popołudniu podczas gry w piłkę i:
A. Wykręciła sobie ramię,
B. Stłukła kolano.
VI. Mam nowy kapelusz przybrany:
A. Niebieską aksamitką,
B. Parą niebieskich skrzydeł,
C. Trzema pąsowymi pomponami.
VII. Jest wpół do dziewiątej.
VIII. Dobranoc.
8.
Oczywista rzecz, że przewidywania i obawy moje się sprawdziły. Nie tylko istnieją zamiary, ale istnieje coś upatrzonego. Ciotka ma zwyczaj chodzić wielkimi krokami po obiedzie i głośno myśleć. Otóż, mimo tajemnicy, jaką starała się otaczać, usłyszałem monolog następujący:
— Młody jest, przystojny, bogaty, jenialny — chybaby głupia była, gdyby się w nim zaraz nie zakochała.
Jutro jedziemy na piknik, jaki młodzież wyprawia damom. Ma to być zabawa bardzo świetna.
Warszawa, 25 Stycznia
Nudzę się często na balach, jako „homo sapiens”; nie cierpię ich, jako kandydat do małżeństwa, ale lubię je czasem, jako artysta — naturalnie, artysta bez teki. Co to za piękna rzecz, naprzykład, szerokie, rzęsiście oświecone i pełne kwiatów schody, po których kobiety, przybrane balowo, wchodzą na górę. Wszystkie wydają się wówczas bardzo wysokie, a gdy się patrzy na nie z dołu, jak ciągną za sobą powłóczyste suknie, przypominają aniołów w śnie Jakóba. Lubię ten ruch, światła, kwiaty, te lekkie tkaniny, pokrywające jakby jasną mgłą młode panny; a cóż dopiero mówić o obnażonych szyjach, gorsach i ramionach, które po zdjęciu narzutek, zdają ścinać się, krzepnąć na powietrzu i przybierać twardość marmuru. Mój zmysł powonienia rozkoszuje się także. Przepadam za dobremi perfumami.
Piknik udał się bardzo dobrze. Trzeba przyznać S., że umie takie rzeczy urządzać.
9.
— Słuchaj, M.A! Ty niegrzeczna dziewczyno, czemu nie byłaś w szkółce niedzielnej?
— Byłam... nie widziałaś mnie?
— Nie! Byłaś naprawdę? A gdzie siedziałaś?
— Z klasą panny P., jak zawsze. Ja ciebie widziałam!
— Rzeczywiście? To dziwne, że cię nie zauważyłam. Chciałam ci powiedzieć o pikniku.
— Ach, to cudownie! A kto go urządza?
— Moja mamusia urządza go dla mnie.
— To świetnie. Czy ja też będę mogła przyjść?
— Oczywiście. Piknik jest dla mnie. Przyjść będą mogli wszyscy, których ja zechcę, a chcę, żebyś ty była.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony. A kiedy będzie ten piknik?
— Niezadługo... może jeszcze przed wakacjami!
— Ach, to będzie uciecha! I zaprosisz wszystkie dziewczynki i wszystkich chłopców?
— Tak, każdego, kto jest moim przyjacielem albo chce nim być, — i zerknęła ukradkiem na X, który właśnie opowiadał A. L. o strasznej burzy na wyspie i o tem, jak piorun rozdarł olbrzymią sykomorę, gdy on stał o trzy kroki od drzewa.
— Czy i ja mogę przyjść? — zapytała G. M.
— Tak.
— A ja? — rzekła S. R.
— Tak. — A ja i Joe? — wpraszała się Z. H.
— Tak.
I tak dalej, wśród radosnego klaskania w ręce, aż wreszcie wszyscy z wyjątkiem X i A. wyjednali sobie zaproszenie. X ciągle jeszcze opowiadając, odwrócił się z zupełną obojętnością i pociągnął A. za sobą. Usta B. zadrżały i łzy stanęły jej w oczach; pokryła te objawy wymuszoną wesołością i gawędziła dalej z koleżankami, ale piknik stracił dla niej cały urok, jak i wszystko w ogóle. Szybko odeszła na bok, by się ukryć i porządnie się „wybeczeć“. Siedziała zła, ze zranioną dumą, aż zadźwięczał dzwonek. Z mściwym błyskiem w oczach zerwała się, wstrząsnęła gwałtownie warkoczami: wiedziała, co ma zrobić!
10.
Pensjonarki z Pensji Pani X dla Młodych Dam były na nogach i spoglądały w jasne bezchmurne niebo już od szóstej, a teraz fruwały w swoich świątecznych muślinach niby chmara podnieconych motyli. Była to bowiem nie tylko sobota i zbliżał się od dawna oczekiwany piknik, ale i dzień świętego Walentego, tradycyjnie czczony w czternastym dniu lutego wymianą wyszukanych kart i życzeń. Wszystkie te karty, szalenie romantyczne i ściśle anonimowe, uchodziły za milczące hołdy cierpiących z miłości wielbicieli, aczkolwiek pan W., podeszły wiekiem ogrodnik angielski, oraz T., irlandzki stajenny, byli jedynymi mężczyznami, do jakich dziewczęta mogły się choćby uśmiechnąć w okresie nauki.
Przełożona była zapewne jedyną osobą na pensji, która nie otrzymała żadnej karty. Dobrze wiedziano, że pani X nie pochwala świętego Walentego i jego śmiesznych kart z życzeniami, zaśmiecających półki nad kominkami aż do Wielkanocy i przysparzających pracy pokojówkom. I to jakie półki! Dwie białe marmurowe w długim salonie, podparte parami kariatyd o biustach twardych jak sama przełożona, inne z rzeźbionego i giętego drewna, ozdobione tysiącem mrugających, połyskujących lustereczek. Pensja pani X była już wtedy, w roku tysiąc dziewięćsetnym, anachronizmem architektonicznym w australijskim buszu – beznadziejnym dziwolągiem.
11.
Idąc ulicą ku domowi, W. przechodził myślą wszystkie fazy swego do M. stosunku. Wyróżniała go nagle, podczas składkowego pikniku, gdy kotylion zapowiadał się z nadzwyczajną świetnością, i W. prowadzący tańce, zdawał się wahać z wyborem tancerki.
Dokoła szeptano o jakiéjś koronie z róż białych i tuberoz, która miała uwieńczyć przy dźwiękach walca głowę królowéj balu. Od W. zależało prawdopodobnie kierować wyborem królowéj. Stał we drzwiach hotelowéj sali, w któréj się piknik odbywał, obramowany zielonemi fałdami gobelinu, którym komitetowi starali się zręcznie zamaskować pospolitą futrynę drzwi. Stał i wodził dokoła wzrokiem pełnym powagi, gryzł usta i zdawał się upadać pod ciężarem myśli. Lecz postać jego była kształtna, głowa śliczna, młodość aż olśniewała z téj postaci zdrowego, ładnego chłopaka. Przez pierś wypukłą czerwieniała wielka wstęga nabijana srebrnemi gwiazdami, wstęga wodzireja (conducteur de cotillon), dziwaczna jeszcze i oczekująca na grad orderów i odznak, które zasypać ją miały deszczem złotych motyli.
12.
Wszystkie te zatrudnienia i, jeżeli je tak nazywać można, zajęcia czasu, które X zaskoczyły w N., były niczem, w porównaniu z pracą, jaką mu narzuciła pani K.. Jak już wiadomo, wdowa-narzeczona z L. organizowała wielki piknik dla zebrania funduszu na rzecz kupna protez dla »kadłubków«, bez rąk i nóg, ofiar wojny. Piknik miał się odbyć w salonach najobszerniejszego
w okolicy pałacu, w O., należących do starszego pana S., który sam powalony przez paraliż, chciał, choć w ten sposób, przysłużyć się »braciom kadłubkom«. Oddawał do dyspozycyi swe apartamenty, ze storami wiecznie zapuszczonemi i molami, latającemi wewnątrz samowładnie. Ponieważ bezwładny pan S., stary kawaler, żyjący na łasce pielęgniarek i służby, niczem, rzecz prosta, zająć się nie mógł, więc pani K. gospodarowała w odolańskich salonach, jak szara gąska, przygotowując wszystko do niebywałej zabawy. Poruszyła całą okolicę, zmobilizowała wszystko, co żyło, miało nogi i fraki, władała młodzieżą, jak dyktator, łaskawy dla posłusznych, a nieubłagany dla opieszałych. Ponieważ miał to być piknik, zabawa składkowa, ponieważ miało być na niej mnóstwo osób, należało przygotować zapasy wszelkiego rodzaju. To też pani K. objeżdżała pałace, dwory i dworki, wyciągając co najgodniejsze wędliny i ogołacając piwnice. Pieczono, smażono, gotowano w całym powiecie pod komendą ślicznej wdowy z Leńca.
13.
— J., czy wziąłeś kosz z cielęciną, wieprzowym pasztetem i różnemi słodyczami, a także i butelki
— z piwem? — spytała w drodze D. Jeśli nie, to wracaj natychmiast.
— To ładnie z twej strony, — mówi furman; zmusiwszy mnie spóźnić się o kwadrans, żądasz, abym wracał jeszcze.
— Bardzo mi żal, Janie, odrzekła żona, ale naprawdę nie wyobrażam sobie, jakbym mogła jechać do Berty, — żadną miarą nie zrobiłabym tego, Janie, nie wziąwszy ze sobą cielęciny, pasztetu wieprzowego i wszystkich innych zapasów, a także butelek z piwem. Stój!
Ostatni rozkaz skierowany był do konia, który jednakże nie posłuchał swej pani.
— Zatrzymajże go, J. — błagała pani P. — Bądź łaskaw!
— Wystarczy, gdy to zrobimy, jak zacznę rozdawać posyłki. A twój koszyczek tu, cały i nieuszkodzony.
— Jaki z ciebie potwór bez serca, J., czemuś mi tego nie powiedział od razu i nie wybawił z takiego niepokoju! Przecież mówiłam, że za nic nie pojechałabym do Berty bez cielęciny, pasztetu z wieprzowiny i wszystkiego innego, a także bez butelek piwa. Od czasu, gdyśmy się pobrali, urządzaliśmy u siebie taki maleńki piknik dwa razy na miesiąc regularnie. Gdyby dziś się nie udał, wzięłabym to za zły znak, wróżący nam koniec naszego szczęścia.
— Przede wszystkiem to dobry uczynek — rzekł woźnica — i ja szanuję cię za to, moja maleńka.
14.
X zawsze sypał pieniędzmi bez miary, jak milioner. Tłumaczenia D. i pani Z. nie wywierały na nim wpływu, przeciwnie, podniecały go do co raz oryginalniejszych pomysłów. W ostatki, urządził w klubie miejskim, w S., blisko O., kawalerski piknik. A. Z., kuzyn D., student, był gospodarzem tej zabawy, na której wypito mnóstwo drogich trunków, zjedzono olbrzymie zapasy wykwintnych potraw, różnych delikatesów i zakąsek najwybredniejszych, sprowadzonych z Warszawy na zamówienie „panicza“. Uczta zakończyła się o czwartej rano, już w popielec, co spowodowało okrutny krzyk bigotek stockich, a nawet, pośród kobiet innej kategorii, wielkie obniżenie opinii na niekorzyść X. Pani Z. nie mogła mu tego darować, głównie za A., bo chłopak tak się uraczył szampanem, że przywieziono go do O. bez przytomności. D. X przebłagał z niemałym trudem. Poważna dziewczyna ubolewała nad postępowaniem narzeczonego, tem bardziej, że niepodobieństwem było wykorzenić zeń utracjuszowskiej żyłki. Jego poglądy, często krańcowo niedorzeczne, przerażały D. Sprzeczki wybuchające z lada powodu, co dzień drażliwsze, gnębiły ją. X to czuł i cierpiał, lecz zmienić się nie potrafił, nawet nie próbował, mówiąc, że w „kostiumie cnoty“ byłoby mu tak samo nie do twarzy, jak w kontuszu.
15.
Co roku pan C. urządzał water party - mniej lub bardziej huczne przyjęcie na wodzie. Po jeziorze pływał niewielki stateczek spacerowy, było też sporo zwykłych łódek; goście mogli napić się herbaty w namiocie ustawionym na terenie posiadłości albo też urządzić sobie piknik w cieniu ogromnego orzecha włoskiego nad jeziorem koło przystani. W tym roku zaproszono nauczycieli ze szkoły, a także co ważniejszych urzędników firmy. G1. i młodsi Iksowie bez entuzjazmu odnosili się do całej imprezy, ale weszła już w zwyczaj, zresztą ojciec cieszył się nią, gdyż stanowiła jedyną okazję ściągnięcia ludzi z okolicy, by razem z nim świętowali. Pan C. bowiem lubił sprawiać przyjemność swoim podwładnym i uboższym od siebie. Jego dzieci natomiast wolały towarzystwo ludzi równie zamożnych. Nie cierpiały pokory, wdzięczności czy zakłopotania osób gorzej sytuowanych. Jednakże młodzi Iksowie skwapliwie wzięli czynny udział w uroczystościach, w których przecież pomagali rodzicom od wczesnego dzieciństwa, tym bardziej, że czuli się nieco winni i żadną miarą nie chcieli robić przykrości coraz bardziej schorowanemu ojcu. Tak więc Laura dość nawet ochoczo szykowała się do zastąpienia matki w roli gospodyni, a G1 zajął się organizacją rozrywek na wodzie. B. napisał do U., że ma nadzieję zobaczyć ją wśród gości, a G2, choć gardziła protekcjonalnym zachowaniem się Iksów, miała zamiar towarzyszyć matce i ojcu, jeśli pogoda dopisze.
16.
Skręciliśmy w boczną uliczkę, gdzie całymi rzędami stały wieszaki z barwnymi tkaninami i wielkie misy pełne lśniących zielonych oliwek. Przejrzałam poranne zdobycze. Brakowało nam jeszcze jednego, bardzo istotnego składnika typowo francuskiego posiłku, mianowicie charcuterie. Na niewielkim placyku dostrzegłam biały nieoznakowany samochód z gatunku tych, przed jakim matki ostrzegają dzieci. Podniesiona z jednej strony klapa odsłaniała lśniące czystością metalowe tace pełne mięs i wędlin. Były tam grubo krojone kotlety wieprzowe, świeże kiełbaski z ziołami, a nawet boudin noir maison, czyli krwawa kiszka domowego wyrobu (na piknik nie nadawała się zupełnie, ale od razu zaczęłam kombinować, jak upchać jej trochę w walizce, żeby mieć zapas na Paryż). Na piknik wybrałam saucisse sèche au thym – pęto suchej kiełbasy ze świeżym tymiankiem i ziarnkami czarnego pieprzu. X nigdy nie rozstawał się ze scyzorykiem po dziadku, więc z pokrojeniem nie będzie kłopotu.
Ilekroć robię zakupy spożywcze we Francji, od razu czuję się głodna.
17.
[...] A teraz przygotuj się do wycieczki.
X skoczyła jak piłka.
— Ach, Y., czy nie za późno?
— Bynajmniej. Druga dopiero! Być może, iż zaledwie zdążyli się zebrać, a godzina minie, zanim zasiądą do podwieczorku. Umyj się, uczesz i zmień sukienkę. Przygotuję ci twój koszyk z prowiantem. Znajdziesz w nim ciastka domowej roboty. Powiem Jerzemu, aby natychmiast zaprzągł klacz i zawiózł cię do lasku, gdzie się zbierają.
— Ach, Y! — zawołała X, biegnąc do umywalni. — Przed pięciu minutami byłam tak nieszczęśliwą, że pragnęłam, bym się nigdy nie była urodziła, teraz zaś nie chciałabym zamienić się z aniołem!
Tegoż wieczoru X, wyjątkowo znużona, lecz nieopisanie szczęśliwa, powróciła do domu.
— Ach, Y., bawiłyśmy się bajecznie!... „Bajecznie“ jest to nowe wyrażenie, którego się dziś nauczyłam. A. B. użyła go kilkakrotnie. Czy ono nie wyraża niezmiernie wiele? Wszystko było wspaniałe! Podwieczorek był pyszny, a potem pan A. brał nas po sześć do łodzi na przejażdżkę po J.l. w. J. A. omal nie utonęła. Wychyliła się, aby zerwać wodną lilię i gdyby nie ojciec jej, który ją pochwycił za sukienkę w ostatniej prawie chwili, byłaby wpadła i utonęła. Szkoda, że ja nie byłam na jej miejscu! Jakąż romantyczną przygodę miałabym do opowiadania. Były też lody. Brak mi słów do opisania śmietankowych lodów. Ach, jakież wszystko było bajeczne!
18.
— Et, co tam! — rzekł Szczur. — Cudowny dziś dzień, chodźcie, przejedziemy się łodzią albo pójdziemy na spacer wzdłuż płotów czy na piknik do lasu, albo coś w tym rodzaju.
— Chyba nie dziś, dziękuję ci — odrzekła śpiesznie polna mysz. — Może kiedy indziej, jak będziemy miały więcej czasu.
Szczur parsknął pogardliwie, zawrócił, chcąc odejść, potknął się o pudełko od kapeluszy i upadł, mrucząc pod nosem dosadne wyrazy.
— Gdy ktoś uważa i patrzy, gdzie stawia łapki — rzekła oschłym tonem jedna z polnych myszy — nie ma obawy, aby się potknął i w dodatku tak się wyrażał. Ostrożnie, Szczurze, tu stoi kosz. Najlepiej sobie usiądź. Może za parę godzin będziemy miały czas tobą się zająć.
— Nie zdaje mi się, abyście miały „czas”, jak to nazywasz, przed Bożym Narodzeniem — odparł Szczur zgryźliwie, torując sobie drogę przez pole.
19.
Lady M. szczyciła się elegancją swego stołu i domu, a zaspokajanie tej próżności na wydawanych u siebie przyjęciach sprawiało jej największą przyjemność. Lecz sir J. szczerzej się cieszył z kompanii - był wielce rad, kiedy mógł zebrać wokół siebie tyle młodzieży, że dom niemal pękał, i im było głośniej, tym większą odczuwał przyjemność. Okoliczna młodzież miała w nim prawdziwego dobroczyńcę, w lecie bowiem urządzał pikniki na świeżym powietrzu, a w zimie przyjęcia u siebie w domu tak często, że mogły zaspokoić wymagania każdej młodej damy, chyba że była to piętnastoletnia panna o nienasyconym apetycie. Pojawienie się nowych sąsiadów w okolicy zawsze sprawiało mu wielką radość, a mieszkankami, które zdobył dla B. C., był wprost zachwycony. Panny X były młode, ładne i naturalne.
20.
Droga X, hej ho!
Ma mnie jutro odwiedzić parę dziewcząt i chłopców z Anglii i chciałbym zorganizować świetną zabawę. Jeśli będzie ładna pogoda, mam za miar rozbić namiot w Long meadow i powiosłować tam ze wszystkimi na piknik i krokieta – urządzi my ognisko, posiłek na tra wie, cygańskie stroje i wszelkie inne swawole. Oni są bardzo mili i lubią takie zabawy. B1. pojedzie z nami, żeby chłopcy zachowywali się statecznie, a K. V. będzie uważała na dziewczynki. Chcę, żebyście wszystkie przyszły. Nie zwolnię B2 za żadne skarby i nikt nie będzie jej niepokoił. Nie martw się aprowizację – za dbam o to i o wszystko inne – tylko na pewno przyjdź, bądź dobrym kumplem!
W rozdzierającym pośpiechu, zawsze Twój, Y
21.
[...]Postanowiono zatem wybrać się do B. H. Projekt podobnej wyprawy był już od dawna wszystkim znany, nasunęło to nawet myśl tej wycieczki innej grupie osób; X nigdy nie była w B. H. chciała zobaczyć to, co wszyscy uważali za tak godne widzenia, toteż oboje z panem W. postanowili doczekać pogodnego ranka i udać się tam razem. Miało się do nich przyłączyć niewielkie grono wybranych — tylko dwie czy trzy osoby — odbędzie się to cicho, bez pretensji, w dobrym guście, w sposób przewyższający nieskończenie gwar i krzątaninę przygotowań na większą skalę, bez szykowania jadła i napoju, bez zgiełku i zamętu projektowanego przez Eltonów i Sucklingów pikniku.
Porozumieli się co do tego tak dokładnie, że X odczuła dość żywe zdziwienie, a nawet pewne niezadowolenie, dowiedziawszy się z ust pana W., że zaproponował pani E., aby wobec zawodu, jaki uczynili im siostra i szwagier, oba towarzystwa się połączyły i pojechały razem, oraz że pani E. zgodziła się bardzo chętnie, oczywiście, jeżeli panna X nie będzie miała jakichś obiekcji.
22.
Przyjechała późno poprzedniego wieczoru, kiedy wszystko było ciemne i tajemnicze. A teraz, w biały dzień, siedziała przy śniadaniu na swoim dawnym miejscu – zupełnie sama. Było bardzo wcześnie – zegar nie wybił jeszcze ósmej. Dziś miała odbyć się ta wycieczka: pan R., C. i J. mieli popłynąć do Latarni. Powinni już chyba ruszać – jeśli chcieli złapać przypływ. Ale ani C., ani J. nie byli jeszcze gotowi, a N. zapomniała powiedzieć, by zrobiono kanapki; pan R. zirytował się i wyszedł z pokoju. – Teraz jest już za późno, by wyruszyć! – krzyknął. N. przezornie zniknęła, a on rozwścieczony przechadzał się tam i z powrotem po tarasie. Wydawało się, że cały dom pełen jest trzaskania drzwi i krzyku. Po chwili N. wróciła i rozglądając się po pokoju zapytała dziwnym, na pół zgubionym, na pół zrozpaczonym głosem: – Co się posyła do Latarni? – tak, jak by była przekonana, że bierze się do czegoś, czemu nie będzie w stanie sprostać. Rzeczywiście, co się posyła do Latarni! Kiedy indziej L. potrafiłaby zaproponować coś rozsądnego: herbatę, tytoń czy gazety. Jednakże tego ranka wszystko wydawało się tak niebywale dziwaczne, że pytanie N.: „Co się posyła do Latarni?”, otwierało w mózgu jakąś bujającą się tam i z powrotem i trzaskającą furtkę, a otępiały człowiek sam w końcu zaczynał sobie zadawać pytania: Rzeczywiście, co się posyła? Co się powinno robić w tej sytuacji? Dlaczego w ogóle tu jestem?
==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
rozwiązanie konkursu