Dodany: 23.02.2021 15:36|Autor: dot59
Nie ma, ale jest, czyli o nieprzeciętnej kobiecie i niepowszedniej miłości
Człowieka, który w życiu imał się różnych zajęć czy też działał na różnych – że posłużę się metaforą nieco wytartą przez lata nadużywania w peerelowskich mediach – polach tej samej niwy, można definiować różnymi określeniami i każde z nich będzie prawdą. Czy Marię Czubaszek nazwiemy satyryczką, czy pisarką, czy dziennikarką radiową, błędu nie popełnimy; jednak dla wielu z nas – tych, co wychowali się na legendarnej już rozgłośni Polskiego Radia, która kształtowała w słuchaczach pewien szczególny typ poczucia humoru i sposób myślenia, pozwalający im w tamtych niełatwych czasach żyć z przytupem i mieć nadzieję – była ona przede wszystkim człowiekiem Trójki. Począwszy od lat 60. XX wieku aż po niemal dwie dekady bieżącego, można było systematycznie powtarzać: „Nie ma Trójki bez Czubaszek”, bo też jeśli nawet nie pojawiała się na antenie ona sama, wciąż natrafiało się na skecze, monologi czy też piosenki jej autorstwa. Niejeden Trójkowy słuchacz z nostalgią wspomina, jak w pierwszych latach naszego stulecia kombinował w pracy, żeby przerwa na lunch wypadła mu akurat w porze, kiedy można było włączyć odbiornik i posłuchać fantastycznych dialogów Marii Czubaszek i młodszego o pokolenie Artura Andrusa. Dziś już nie można. Nie ma Trójki w tym kształcie, za jaki pokochali ją fani, i nie ma bohaterki tej opowieści, lecz przecież właśnie po to są biografie, by w nich powracali – dotąd, dokąd ktoś będzie sięgał po książki, więc może do samego końca świata? – ludzie, którzy odeszli.
Violetta Ozminkowski postanowiła upamiętniać przede wszystkim kobiety nieprzeciętne i – z jakiegoś powodu – oceniane kontrowersyjnie: dlaczego taką była Michalina Wisłocka, bohaterka „Sztuki kochania gorszycielki”, wiemy wszyscy, a Marię Czubaszek ludzie, którzy niejednokrotnie nawet wcześniej o niej nie słyszeli, poznali jako kogoś, kto w katolickim kraju publicznie przyznawał się do ateizmu i aborcji. Czy znaczy to jednak, że autorka przedstawia ją jako skandalistkę? Być może komuś może się to wydać dziwne, ale… nie. Nie na to Ozminkowski kładzie nacisk, choć, rzecz jasna, faktów oczywistych nie zataja. W swojej opowieści, skonstruowanej z przeplatających się historii – jakby kadrów, wywoływanych na przemian z bardzo starych, nowszych i całkiem współczesnych filmów (być może w erze fotografii cyfrowej to porównanie nie do końca będzie zrozumiałe, jednak człowiekowi z nieco wcześniejszej epoki zdaje się całkiem naturalne), to żywych i kolorowych, to cokolwiek już wyblakłych i przymglonych – przygląda się swojej bohaterce bez zamiaru szokowania czytelnika, starając się ukazać ją jak najbardziej wszechstronnie.
Jako dziecko z problemami, jakie – być może – dzisiejsza wiedza medyczna określiłaby „ogólnym terminem »spektrum autyzmu«"[1]: które nie lubi być przytulane i dotykane, nie potrafi nawiązać kontaktu z innymi dziećmi, nie toleruje potraw o określonej konsystencji i dźwięków o dużej intensywności, za to „godzinami bawi się koralami matki, przekładając je z ręki do ręki”[2].
Jako wrażliwą nastolatkę, która porzuca wpojoną jej w domu religię, gdy zostaje przez duchownego napomniana, że zamiast myśleć, czy śmiertelnie potrącony pies zasługuje na Boską łaskę, powinna się zająć własnym zbawieniem.
Jako ledwie dorosłą dziewczynę, która po banalnej sprzeczce z matką wyprowadza się z domu i rzuca na oślep w nieprzemyślany związek.
Jako młodą kobietę, która momentami ma tak dość życia – pozornie bez żadnego powodu, bo przecież jej tekstów słucha już w radiu cała Polska, koledzy „ją adorują, ale nienachalnie”[3], nic złego się jej ostatnio nie przytrafiło, tylko ten „rozmazany szary kolor na każdym dniu, w każdej godzinie. I ta wszechogarniająca bezradność, że nic nie można zrobić, nic nie można zmienić”[4] – że z niego też próbuje się wyprowadzić, bez powodzenia.
Jako trzydziestoparolatkę po przejściach, na której drodze pewnego dnia staje KTOŚ: też artysta, też z problemami, też „trochę z innej epoki”[5]; niebawem staną się dla siebie Zającem i Zajączką, a z chwilowego zauroczenia zrodzi się uczucie, które nigdy nie osłabnie, nigdy nie odpuści, nawet, kiedy „Zając stacza się na samo dno”[6] ani wtedy, gdy jednego z Zajęczej pary już nie będzie.
Jako spełnioną prywatnie i zawodowo kobietę w średnim-i-więcej wieku, cenioną satyryczkę, zapraszaną do radia, telewizji, na Przystanek Woodstock i na spotkania autorskie, jak Polska długa i szeroka.
Jako zmęczoną życiem – a może już nie życiem jako takim, tylko samym słabnącym, niedomagającym, tracącym powab ciałem – kruchą istotę, o której dawniej powiedziałoby się „taka filigranowa staruszka”, która, choć w makijażu i starannie ułożonej, wcale nie siwej, fryzurze wcale na staruszkę nie wygląda, to zdaje się, że za chwilę rozpłynie się w atmosferze i zniknie, niczym Yoda w ostatniej części „Gwiezdnych Wojen”.
I wreszcie jako kogoś, kogo już nie ma, ale jest. W pozostawionych przedmiotach, w zapisanych słowach, w pamięci najbliższego człowieka.
Pięknie to zostało opisane, doskonałym stylem, nasyconym głębokimi emocjami. I nie przeszkadza w czytaniu pozorna chaotyczność, to wędrowanie od „kiedyś” do „dziś” i z powrotem, to przerzucanie uwagi z bohaterki na jej osamotnionego męża; dzięki nim mamy dwie opowieści w jednej: o życiu nieprzeciętnej kobiety i o niepowszedniej miłości, trwalszej niż śmierć.
[1] Violetta Ozminkowski, „W coś trzeba nie wierzyć”, wyd. Prószyński i S-ka, 2021, s. 52.
[2] Tamże, s. 41.
[3] Tamże, s. 95.
[4] Tamże, s. 25.
[5] Tamże, s. 125.
[6] Tamże, s. 147.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.