Dodany: 09.01.2019 20:06|Autor: misiak297

Bryk zamiast sagi


Rok 1971. W rodzinie Winnych przychodzą na świat kolejne bliźniaczki – tym razem Urszula i Julia. Bohaterowie znów stają się ofiarami zawieruch historycznych. Saga kończy się w 2014 roku hucznym obchodzeniem setnych urodzin Anny z Winnych, nestorki rodu.

Saga Ałbeny Grabowskiej zbiera bardziej niż entuzjastyczne recenzje. Nastawiałem się na znajomość z książką-przyjaciółką, na niezapomnianą literacką ucztę, współczesne „Noce i dnie”. Przeczytałem „Ci, którzy przeżyli” – pierwszą część trylogii - i byłem bardzo rozczarowany. Ot, czytadło bardzo niskich lotów. Kolejny tom – „Ci, którzy walczyli” – nie prezentował się lepiej. Znów akcja gnała, postaci były nijakie, a narracja żadna. Natomiast powiedzieć, że przy tamtych dwóch tom wieńczący tę sagę – „Ci, którzy wierzyli” - wypada jeszcze gorzej, to nic nie powiedzieć. Dawno nie czytałem takiej szmiry – przez ogromne SZ.

Znów – powiedzieć, że ten tom jest niedopracowany, to nic nie powiedzieć. Całość sprawia wrażenie pisanej na szybko, niedbale, na kolanie – a im dalej w powieść, tym jest gorzej. Umówmy się, autorka nie błyszczała stylem w poprzednich tomach, prezentowała raczej warsztat godny gimnazjalistki. Natomiast dawno nie spotkałem się z takim brakiem szacunku dla opisywanej historii i dla czytelnika, jak w „Tych, którzy wierzyli”. Całość sprawia wrażenie, jakby autorka dostawała zadyszki, zupełnie nie panowała nad powieściowym materiałem i po prostu odhaczała kolejne punkty z rozpiski uczynionej na kolanie. Już na końcu akcja gna tak, że między jednym a drugim rozdziałem upływa dziesięć lat.

Po co było brać się za opisanie stu lat życia pewnej rodziny na tle burzliwych wydarzeń minionego wieku, jeśli wszystkie tematy zostały potraktowane powierzchownie i tak płytko, że chyba gorzej się nie dało. Tę książkę czyta się tak, jak streszczenie odcinka serialu w gazecie telewizyjnej (być może skorzystałem już z tego porównania, ale idealnie pasuje do „Stulecia Winnych”. Po co było wplątywać tych nieszczęsnych bohaterów we wszelkie możliwe wydarzenia historyczne, byle o nich wspomnieć w jednym dwóch zdaniach (jak o ataku na World Trade Center). Oto przykład z zamordowaniem księdza Popiełuszki:

„- Oooo… Jakie to straszne… - powiedziała pani doktor Andruszkiewicz do słuchawki i usiadła ciężko na fotel.
- Co się stało? – spytał Jeremi zaniepokojony.
- Znaleźli księdza Jerzego Popiełuszkę. – Z oczu kobiety popłynęły łzy. – Zabili go…
Wstrząśnięty Jeremi położył rękę na ramieniu mamy bliźniaczek. Wiedział oczywiście, o co chodzi. Księdza porwano kilka dni wcześniej. Wszyscy mieli nadzieję, że znajdzie się cały i zdrowy. Jednak stało się inaczej. Ponownie zadzwonił telefon”[1].

Kolejna rozmowa nie dotyczy już zamordowania księdza Popiełuszki. Na następnej stronie pojawiają się jeszcze trzy zdania dotyczące mszy za duszę księdza i ich patriotycznego charakteru. Finisz, odhaczone.

Dalej. Po co było rozgałęziać tak tę rodzinę, tak ją rozmnażać? W trzecim tomie przedstawiciele kolejnych pokoleń rodu się plączą przy lekturze, kto tu jest synem, kto wnukiem, kto zięciem (jak widzę po recenzjach nie jest to tylko moje zdanie. Chwała wydawnictwu, że zamieściło na ostatnich stronach drzewo genealogiczne – z błędami, ale zawsze to coś). Niektórym bohaterom poprzednich tomów już czas umrzeć, więc znikają jak starci gumką. Pojawiają się na jakieś dwa zdania w jednej scenie, a reszty możemy się domyślić z drzewa genealogicznego. To samo dotyczy zresztą także przyszłych pokoleń – też pojawiają się na moment, to tylko imiona (jak Janina, która istnieje w książce tylko po to, aby na jednej stronie pojawił się problem anoreksji). Dodam, że nie ma tu miejsca na rozbudowanie postaci, większość z nich jest tylko imionami, inni pozostają płascy jak całe to powieścidło, niektórzy stają się nie do odróżnienia. Czasami, czytając, można przecierać oczy ze zdumienia i zastanawiać się, o czym autorka w ogóle mówi i czy nam aby coś nie umknęło: („Małgosia (…) zmieniła temat, niezadowolona, że nikt nie pyta jej o córkę, nie współczuje tego, że została porzucona zaraz po urodzeniu Janiny przez chłopaka, który nie chciał nawet dać dziecku nazwiska”[2]).

Autorka traktuje z karygodną pobieżnością nawet te postaci, które towarzyszą czytelnikowi od pierwszego tomu. Oto scena śmierci Marii Winnej:

„Basi z pomocą Ani udało się wreszcie przekonać matkę, żeby wykonała stosowne badania. Wyniki były przerażające (…). W jej czole rósł potężny guz, który zmienił Manię z miłej i łagodnej osoby w utyskującą, narzekającą i zgryźliwą staruszkę. Byłaby się przepoczwarzyła w osobę zjadliwą, pełną wszelkich pretensji i posądzającą najbliższych o próby uczynienia jej krzywdy, gdyby pewnej nocy splątane naczynia krwionośne wewnątrz guza nie pękły. Mania już się nie obudziła”[3].

A oto streszczenie losów jednej z głównych bohaterek niniejszego tomu, czyli Uli (oczami jej bliźniaczej siostry Julii):

„Ulka właśnie wyszła za mąż i urodziła Lenkę, więc cała rodzina tańczyła wokoło nowo narodzonego maleństwa Jula kochała Lenkę i gotowa była siedzieć u siostry, podziwiając doskonałość dzieła Twórcy w detalach typu mikroskopijne paznokietki albo uszka, które przypominały dzieła sztuki.
Był tam jednak jej mąż Kuba, który nie znosił ich rodziny i zachowywał się dość arogancko, a Ulka nie umiała mu się przeciwstawić. Może słyszał, jak Winni usiłowali wybić go Ulce z głowy po tym, jak wyszło na jaw, że po pierwsze jest jej szefem, po drugie ma żonę i dwójkę całkiem sporych dzieci. Ulka jednak się uparła, im mocniejsze argumenty padały, tym bardziej pragnęła Jakuba, człowieka przystojnego jak Bogusław Linda i zepsutego jak bohaterowie, których grał. W końcu dopięła swego, Kuba rozwiódł się z żoną, zostawiając jej dom w Konstancinie i pokaźne alimenty na dzieci. Potem wprowadził się do nich i zaczął się zachowywać jak pan domu, generując sporo spięć z jej ojcem”[4].

Takich ujęć jest tu więcej niż sporo. Wygląda to tak, jakby autorce wcale nie chciało się pisać. Ta powieść przypomina bardziej szkolny bryk niż literaturę. Tym bardziej zdumiewa mnie, że odbiorcy mają dla tego cyklu tyle entuzjazmu. Historia sama w sobie ma ogromny potencjał – cóż z tego, skoro rozcieńczono ów potencjał niedbałością, pośpiechem, nijakimi postaciami, miejscami absurdalną fabułą? Wiele osób pisało, że to jedna z najciekawszych współczesnych sag – a ja zastanawiam się, dlaczego niby „Stulecie Winnych” zasłużyło na to miano. Czy literatura – nawet ta popularna, a więc służąca przede wszystkim rozrywce – nie powinna prezentować sobą pewnego poziomu? Przecież naprawdę dobrych sag rodzinnych nie brakuje. Czy naprawdę nauczyliśmy się akceptować taki literacki erzac? Straszne to.

[1] Ałbena Grabowska, „Stulecie winnych”, Wydawnictwo Zwierciadło, 2018, s. 552.
[2] Tamże, s. 646.
[3] Tamże, s. 664.
[4] Tamże, s. 641-642.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 5355
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: koczowniczka 10.01.2019 11:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Rok 1971. W rodzinie Winn... | misiak297
„(...) po urodzeniu Janiny przez chłopaka, który nie chciał nawet dać dziecku nazwiska”. Dziwne zdanie. Można by pomyśleć, że to chłopak urodził Janinę.
Użytkownik: koczowniczka 10.01.2019 12:05 napisał(a):
Odpowiedź na: „(...) po urodzeniu Janin... | koczowniczka
Zapomniałam dopisać, że jest to zdanie z książki Grabowskiej, a nie wymyślone przez recenzenta. :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: