Dodany: 29.10.2018 09:38|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Czy się ośmielę ład świata zakłócić [1]


Recenzent: Dorota Tukaj

Ludzie lubią mieć w życiu porządek. Czasem do tego stopnia, by w jego imię rezygnować z różnych mniej lub bardziej abstrakcyjnych wartości, jak miłość, sprawiedliwość, twórcza pasja czy satysfakcja zawodowa. I często do tego stopnia, by nabrać przekonania, że skoro ów porządek jest dobry dla nich, to pewnie będzie... nie, MUSI BYĆ dobry i dla innych. A skoro tak, to każde odstępstwo od niego jest złe. Nie trzeba zanadto łamać głowy, by sobie przypomnieć z historii ludzkości niezliczone próby odgórnego narzucania reguł wybranych przez szczególnie nawiedzonych amatorów porządkowania cudzego życia, od „nie zrywaj kłosów w szabat”, po „obywatelowi nie wolno posiadać więcej niż...”.

Rzecz jasna nie zawsze jest aż tak drastycznie. Czasem ludzie wielbiący porządek po prostu stowarzyszają się z innymi sobie podobnymi, by wspólnie tworzyć oazy zbiorowego zdyscyplinowania i spokoju. Na przykład takie, jak miasteczko Shaker Heights na obrzeżach Cleveland. Tu każdy wie, że przed ukończeniem studiów, a przynajmniej college’u, dzieci się nie rodzi, za to uzyskawszy określony status materialny i zawodowy po prostu musi się je mieć; że pewnych pytań nie należy zadawać nawet najbliższej rodzinie, a cóż dopiero znajomym; że trawnik przed domem powinien być przystrzyżony na taką, a nie inną wysokość, nieruchomość przeznaczona na wynajem nie powinna zaś sprawiać wrażenia przeznaczonej na wynajem, by „pozwalało to na zachowanie dobrego wyglądu ulicy”[2]. Jakże pięknie wpasowują się w tę poukładaną rzeczywistość Richardsonowie, para z mniej więcej dwudziestoletnim stażem małżeńskim, czwórką dzieci, dwoma domami (ten mniejszy, w bocznej uliczce, wynajmują wciąż zmieniającym się lokatorom) i czterema samochodami! Bill jest prawnikiem, Elena dziennikarką lokalnej gazetki, wszystkie dzieci, od osiemnastoletniej Lexie do czternastoletniej Izzy (między nimi są jeszcze dwaj chłopcy o zdumiewających imionach – czy może raczej przydomkach? – Trip i Moody. Pierwsze oznacza „podróż”, „wycieczka”, a także „odlot”, ale nie w sensie komunikacyjnym, tylko taki z gatunku „Lucy in the Sky of Diamonds”; drugie – ni mniej, ni więcej, tylko „humorzasty” albo „zasępiony”) uczą się w tej samej szkole średniej, którą ukończyła ich matka, a przed nią babka, z perspektywą na dokładne powtórzenie wzorca życia wyuczonego w rodzinnym domu. No, powiedzmy, że co do tej perspektywy to prawie wszystkie, bo Izzy się jakoś gorzej zapowiada. Od małego próbuje chodzić własnymi drogami, i żeby jeszcze po tych drogach chciała, jak wszystkie kobiety i dziewczęta z Shaker Heights, wdzięcznie dreptać w eleganckich pantofelkach, ale gdzie tam: jak na urągowisko tupie nogami obutymi w ciężkie czarne glany; nie daje się wcisnąć w kierat dobrze widzianych zajęć dodatkowych, zadaje kłopotliwe pytania i cytatami z poezji próbuje zasiać niepokój w duszy „[…] niemal wszystkich. Takich przejętych noszeniem właściwych ubrań, mówieniem właściwych rzeczy, przyjaźnieniem się z właściwymi ludźmi”[3]. Bill, zajęty dbaniem o materialne podstawy egzystencji rodziny, w wychowanie potomstwa angażuje się stosunkowo mało, dając jednak żonie dyskretnie znać, że akceptuje buntowniczą postawę najmłodszej córki, Elena zaś ma nadzieję, że systematyczne dyscyplinowanie i stawianie za przykład starszego rodzeństwa w końcu to krnąbrne dziewczę utemperuje. Może i jej nadzieje by się spełniły, gdyby pewnego dnia nie zjawiła się w miasteczku Mia Warren, utalentowana fotograficzka wędrująca po całym kraju i pracująca dorywczo wszędzie, gdzie się da, by mieć za co związać koniec z końcem między jednym a drugim projektem. A akurat w domku Richardsonów zwolniło się jedno z mieszkań na wynajem. Mia i jej córka Pearl wprowadzają się tam i niemal z dnia na dzień włączają się w życie swoich nowych gospodarzy – każda z osobna, każda z trochę innego powodu i w trochę inny sposób. I może nawet zaczerpnęłyby od nich trochę tego wszechogarniającego ładu, gdyby Elena i Mia nie stanęły po dwóch stronach barykady w sprawie, która podzieliła ludność miasteczka na dwa niemal wrogie obozy, gdyby ta pierwsza nie zaczęła szukać sposobu na utarcie nosa tej drugiej i grzebać w jej przeszłości...

Tak oto przedstawia się zarys fabuły nowej powieści Celeste Ng. Ci, którzy czytali „Wszystko, czego wam nie powiedziałam”, zauważyli z pewnością, że ważnym motywem tamtego utworu była dekompozycja amerykańskiego schematu szczęścia rodzinnego, niemniej istotnym – problem człowieka wykorzenionego nie tylko z ojczystej ziemi, ale i kultury, i języka, mimo wszelkich usiłowań niemogącego się odnaleźć w nowej tożsamości. Tutaj temat etniczności pozostaje na drugim planie, nabierając mocy dopiero w scenach z procesu o prawo do opieki nad małą May/Mirabelle. Ważniejsze stają się inne kwestie: różnych stereotypów macierzyństwa, proporcji między odwagą a konformizmem, między „być” i „mieć”, a przede wszystkim – sensowności niewolniczego trzymania się zasad. Bo, jak zauważa Bill, „z zasadami problem jest taki (…), że zakładają istnienie właściwego i niewłaściwego sposobu postępowania, podczas gdy w rzeczywistości w większości sytuacji istnieją tylko różne sposoby, spośród których żaden nie jest ani całkowicie zły, ani całkowicie dobry”[4].

Podobnie jak w swoim debiucie, i tu autorka rozpoczyna opowieść od wydarzenia stanowiącego kulminację całego ciągu wcześniejszych zaszłości, a dopiero potem w serii retrospekcji ukazuje nam pośrednie i bezpośrednie jego przyczyny, naświetlając sytuację na przemian z punktu widzenia Eleny, jej dzieci, Pearl i Mii. Każda z postaci jest żywa, wyrazista, wiarygodna, a żadna jednoznacznie „biała” lub „czarna” (chociaż sympatia czytelnika niemal od początku skłania się ku niektórym tylko bohaterom). To ładna, mocna, esencjonalna proza, którą, jak mi się zdaje, mało kto odłoży, nie spróbowawszy odpowiedzieć sobie na parę pytań. Kto ma większe prawo do dziecka: ten, z czyjego materiału biologicznego powstało, czy ta, która je urodziła? A w innej sytuacji: ta, która urodziła i zostawiła, czy ta, która się nim wówczas zajęła? Czy mamy prawo narzucać komuś swój punkt widzenia, zwłaszcza w fundamentalnych sprawach życiowych? Czy więcej mamy wspólnego z Eleną, czy z Mią? Jeśli z tą pierwszą, czy potrafimy zrozumieć, „czemu ktoś miałby chcieć czegoś innego niż wielki dom z wielkim trawnikiem, luksusowy samochód, praca w biurze”[5]? A o ile z tą drugą, czy dzielimy z nią przekonanie, że „czasem trzeba wszystko wypalić do gołej ziemi i zacząć od nowa”[6]? I jeśli nawet tak, to czy bylibyśmy skłonni usprawiedliwić czyn Izzy? A może będą to jeszcze inne pytania. Albo nie pytania, tylko od razu kategoryczne stwierdzenia. Ale będziemy myśleć, wyrazimy swoje zdanie. Więc tak czy inaczej, było warto.

[1] Thomas Stearns Eliot, „Śpiew miłosny J. Alfreda Prufrocka”, [w:] Celeste Ng, „Małe ogniska”, przeł. Anna Standowicz -Chojnacka, Papierowy Księżyc 2018, s. 103.
[2] Celeste Ng, op. cit., s. 18.
[3] Tamże, s. 103.
[4] Tamże, s. 339.
[5] Tamże, s. 379.
[6] Tamże, s. 389.


Autor: Celeste Ng
Tytuł: Małe ogniska
Tłumacz: Anna Standowicz-Chojnacka
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc, 2018
Liczba stron: 423

Ocena recenzenta: 5/6



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2303
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: