Dodany: 18.07.2010 17:20|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

Lato i góry


23.05.
Podniesie się - myślałem o mgle wyjeżdżając. Nie podniosła się; to ja, wchodząc na Wysoki Kamień, wszedłem w nią. Trudno, nie zobaczę odległego horyzontu, ale za to mijane skałki widzę inne: tajemnicze, baśniowe, wynurzające się z mgły jak ze snu - pocieszałem się. Gdzieś w okolicach Zawalidrogi mgła skropliła się. Wyciągnąłem kurtkę nieprzemakalną wiedząc, że chroni od deszczu tylko przez pierwsze dwie minuty - dłużej jakoś nie chce. Gdy poczułem zimny okład poniżej łokci - zawróciłem.
Ta wyprawa w Góry Izerskie od samego początku była nietypowa. Wracałem się po buty, zapomniałem kupić picia, a rodzynki kupione do pogryzania w drodze okazały się być suszonymi śliwkami, zaraza z tymi małymi literkami na opakowaniach. Byłem zły, miałem dylemat: gdy pójdę dalej, przemoknę i przeleżę w łóżku kilka dni. Wracam do samochodu. Wrócę, a później będę żałować. Nie wiem, kiedy będę mógł wrócić tutaj, już wkrótce czeka mnie wyjazd do Ustronia Morskiego, a gdy wrócę, będzie wrzesień. Deszcz jakby ustaje. Buty powinny wytrzymać, jeśli woda nie sięgnie poziomu sznurówek. Wracam na szlak. Nic mi nie będzie, a wodę do picia znajdę, źródeł tutaj nie brakuje.
Zawróciłem. Deszcz ustawał i ponownie zaczynał padać jeszcze kilka razy, ale kurtka okazała się być dzielna - nie przemokłem. Co mnie gnało w ten deszcz? Żadne tajemnicze fluidy ani ukryte piękno, wcale. To były te skałki wychylające się z mgły na spotkanie ze mną i dźwięki. Odmienne dźwięki marszu w deszczu. Materiał kurtki wydawał szeleszczący dźwięk tarcia, krople deszczu cicho szemrały spadając na nią, a nawet wydawało mi się, że słyszę szmer kropel deszczu na świerkach; buty naprzemiennie albo chrzęściły na żwirze (jeszcze jedno pyszne zestawienie dźwięków!), albo chlupotały w kałużach, albo mlaskały w błocie - świat wypełniony cichymi dźwiękami. Właściwie to nie wiem, dlaczego tak podobały mi się te dźwięki. Chyba po prostu pasowały do tej ścieżki wśród mokrych jak i ja świerków, do mgły odsuwającej się przede mną (bo mgła nie lubi być dotykana - jak ocean na Solaris - mgła rozstępuje się, daje swobodne przejście i ponownie zamyka się z tyłu dopiero wtedy, gdy ma pewność swojego bezpieczeństwa), pasowały do nagich kikutów uschniętych drzew pojawiających się i niknących na granicy widzianego świata, nie: na granicy świata, bo nie było żadnego "dalej"; pasowały do ciszy i pustki szlaku, na którym pierwszego człowieka zobaczyłem po trzech godzinach marszu, na szczycie Zwaliska. Był nim młody chłopak z wielkim plecakiem i ze zmoczonymi okularami (błogosławiłem moją śliczniutką czapkę z daszkiem chroniącym szkła przed deszczem); razem ruszyliśmy na poszukiwanie ścieżki na dach Gór Izerskich – na Wysoką Kopę. Mgła podniosła się nieco, powiększając horyzont świata do stu czy dwustu metrów i odsłaniając cmentarzysko drzew na rozległym, płaskim wierzchołku góry. Jedne umierały stojąc i stoją nadal jak wyrzut sumienia, wznosząc w górę kikuty swoich ramion, inne powaliły wiatry, a ich rozcapierzone korzenie bezradnie sterczące w górę nadal wydają się szukać ziemi wokół siebie. Pod nogami jakby torfowisko - mokra ziemia pełna wodnych oczek i zapadlisk przykrytych zeszłoroczną trawą. Księżycowy krajobraz.
W godzinę później stwierdziłem, że plan trasy zakreśliłem nie tyle ja, co moje łakomstwo, i zawróciłem; po powrocie do samochodu okazało się, przejście połowy pierwotnie planowanej trasy zajęło mi 9 godzin, a według przewodnika było to 25 kilometrów. Czuję jeszcze mięśnie łydek:) Na szczęście po południu rozpogodziło się, a później zaświeciło słońce.
Ostatni odcinek drogi powrotnej prowadził początkiem mojego szlaku, przez Wysoki Kamień, góry ukrytej rankiem we mgle. Widok z jej szczytu oczarował mnie.
W dolinie, niemal u moich stop, Szklarska Poręba, a u wylotu doliny, daleko, Jelenia Góra; na wprost wielkie i bliskie, tylko rękę wyciągnąć, Karkonosze, doskonale widoczna Szrenica z nitkami swoich szlaków narciarskich, troszkę na lewo budynek nadajnika TV na szczycie Śnieżnych Kotłów; po drugiej stronie, blisko, nieco niżej, Czarna Góra widziana jak przez szkło powiększające, nadrealnie, bo zdawałoby się, że mógłbym jej świerki policzyć, a za nią, 20 km dalej, sine szczyty Gór Kaczawskich i Rudaw Janowickich. Wzrok leci w przestrzeń ogromną, nic nie staje mu na przeszkodzie, a myśl zachwycona leci za nim i wcale nie chce wracać.

04.06.
Szedłem skrajem lasu, wśród wysokich traw, z dłońmi otworzonymi, wyciągniętymi przed siebie, czesząc palcami zielone kłosy i czując ich łaskotanie między palcami. Zapach nagrzanej trawy mieszał się z kurzem suchej ziemi tworząc wyjątkową mieszankę: ciepły, słoneczny zapach jednoznacznie kojarzący się z latem. Od gęstej kępy krzewów i drzew przy drodze ciągnie przyjemny chłód, ma barwę wilgotną i zieloną. W głębi liściastego lasu, pod gęstą koroną klonów i dębów, na brzegu wilgotnego duktu leśnego, gdzie głęboki cień niepostrzeżenie zmienia się w mrok, wśród patyków i zeszłorocznych liści tkwi kwiat o małych, bladowrzosowych płatkach. Główkę ma pochyloną na bok, jakby patrząc gdzieś tam, między drzewa, chciał dostrzec swoich zgubionych braci, a wysoko ponad nim szczyty drzew jaśnieją zieloną pozłotą - trafione silnym słońcem końca czerwcowego dnia. Las ma wiele zapachów. Na brzegu jest ciepły, na pół polny jeszcze, podkreślany cichym, ale wyraźnie słyszalnym buczeniem pszczół; dalej, pod wielkimi, zielonymi łapami klonów, jest chłodniejszy, bardziej nieruchomy, nie czuje się w nim wiatru, tego oddechu pól, ale las nie jest monotonny: jest archipelagiem zapachów. Najwięcej jest zapachu czeremchy, a wcale nie jest on odrzucający, jak to gdzieś przeczytałem, dalej sosna rozsiewa wokół żywiczny swój zapach, kępa paproci rosnących na brzegu mokradła ma gorzki, intensywnie zielony zapach, piramida ściętych pni ułożonych na brzegu duktu pachnie drewnem, właśnie drewnem - nie drzewem, pod szerokimi ramionami świerku wydaje się być obecny ślad zapachu gór, a tam stoi zapomniana przez wszystkich akacja i woła mnie miodowym zapachem. Inaczej pachnie las gęsty, skupiony, mroczny, inaczej rzadszy, gdy rozgarnia swe drzewa dając im światło i przestrzeń zmieniające barwy zapachów, ale w każdej chwili i w każdym miejscu obecny jest jeszcze jeden zapach: niemożliwy do nazwania zapach wiosny zmieniającej się w lato. Zapach czerwca.

13.06.
Z przełęczy Woliborskiej na Wielką Sowę i z powrotem? Jeszcze dalej - szeptała mi w ucho Zachłanność, ale gdy podliczyłem czasy, uznałem, że co więcej, to będzie nadto i nie posłuchałem jej. Gdy dziurawa jak to zwykle bywa z bocznymi, ale i uroczo meandrująca między zboczami - jak przystało na górską, droga 384 wspięła się razem ze mną na przełęcz, było pół do ósmej. Pusty parking czekał na mnie, a drogowskaz informował o czterech godzinach i o ponad 12 kilometrach na Wielką Sowę. Akurat tyle, aby poczuć drogę w nogach - pomyślałem. Wchodząc na czerwony szlak obejrzałem się na samochód; on, tak jak i ja, nie był pewny, czy dobrze robię zostawiając go samego na tym pustkowiu. Jest za stary, nikt go nie zechce, pomyślałem. Usłyszał i łypnął na mnie swoim zadrapanym okiem, obrażony. Westchnąłem: zawsze coś palnę nie w porę.
Poszedłem. O ósmej miałem za sobą kawałek pierwszego podejścia.
Ranek był chmurny i mglisty, ale synoptycy zapowiadali pełne słońce już w południe. Mylili się. Słońce pokazało się tylko na chwilę, gdy z Rymarza schodziłem w przełęcz Jugowską, ale może właśnie dlatego widzę jeszcze tę wyjątkowo ładną chwilę, gdy w ciągu sekundy zbocze góry rozjaśniło się słonecznymi kolorami, a świerki upuściły na ziemię swoje cienie; przemieniony w tej jednej chwili las uśmiechnął się do mnie, a ja do niego. W schronisku nęcił mnie zapach jajecznicy, ponętniejszy chyba od zapachu pitej kawy. Dałem się skusić, czemu nie?; jajecznica była jak trzeba, tłuściutka, na boczku, ale jej ciężar czuł mój żołądek przez większość dnia.
Widoki w tych górach są po prostu piękne, wszędzie, a z dwóch najwyższych szczytów, z Wielkiej Sowy i z Kalenicy, widzi się ziemię wokół niczym z bajki jakiejś, i chciałoby się maleńkie domki w malutkich miasteczkach gęsto rozsianych wokół widzieć jako domki krasnoludków z zaczarowanych krain. Łagodne, zalesione szczyty wokół, te bliskie w ciemnej zieleni świerków, dalsze coraz bardziej niebieskie, coraz mnie wyraźne, ledwie zarysowane, a ostatnie dotykają nieba i stapiają się z nim w niebieskiej dali, budząc myśl o czarownej krainie za siedmioma górami. Dal jest zielenią i błękitem, ale kolory te są też obok, na brzegu strumienia, gdzie wśród traw kępy niezapominajek nachylają się ku wodzie zasłuchane w szept Najady snującej opowieść o cudzie letnich dni.
Na północy, tam, gdzie góry już nie sięgały, niebieścił się masyw Ślęży. Wydawał się ogromny, był majestatyczny. Górę widziałem chyba z każdego wyższego szczytu, wołała mnie, a ja obiecałem (nie wiem, czy bardziej sobie, czy bardziej jej) pójść kiedyś jej szlakami. Ta niewysoka przecież góra wyróżnia się, przyciąga wzrok, może dlatego, że dziwnym kaprysem sił przyrody stoi osobno, sama jedna - idealne miejsce na prastare obrzędy.
Gdy wróciłem po dziesięciu godzinach, samochód stał. Końce jego owalnej gęby jakby się podniosły na mój widok. Ja i moje stopy też ucieszyliśmy się widząc go.
Wieczorem, gdy zmierzając w stronę Wrocławia minąłem drogę na Sobótkę, miasteczko u stóp Ślęży, pomyślałem, że oto w jego nazwie mam potwierdzenie: ta góra zapewne od zawsze uznawana była za miejsce bogów i ich chramów, i nie raz w noc Kupały paliły się ogniska na jej szczycie.

"W górach jestem znowu prawdziwym człowiekiem; tam stajemy się braćmi i wszystko co brzydkie i błahe opuszcza nas."
Słowa te, wypowiedziane przez Hermana Henke, popularyzatora turystyki w Górach Sowich, przeczytałem wyryte na tablicy ustawionej przy szlaku na Sowę. Czy trzeba szukać innych przyczyn wędrówek w góry? Może co do tych braci to miałbym pewne wątpliwości, ale brzydota niewątpliwie opuszcza nas, ustępując przed pięknem.

27.06.
Otwieram oczy i widzę słoneczne cienie gałęzi mirabelki na ścianie. Słońce liczy mi książki stojące na półce i zagląda do szklanki z ranną kawą, słońce mam na twarzy, i nawet gdy zamknę oczy, mam je pod powiekami. Jasny dzień wita mnie słońcem, zorza zachodu usypia. Jak zatrzymać ten słoneczny czas? Jak zatrzymać czas?
Czy nie będzie marnotrawstwem spędzić taki dzień pod samochodem, jak planowałem? Będzie.
Pobieżną naprawę samochodu zrobiłem w piątkowy i sobotni wieczór, a skoro dodałem sił fordowi, przyszła pora dodać ich sobie. Więc szybki wybór celu, zrobienie kanapek, wycięcie kępki włosów na głowie sklejonych czarnym mazidłem do konserwacji podwozi - i spać.
O czwartej rano zobaczyłem nową kieckę Eos: dołem miała barwę płonącego złota, wyżej była błękitnozłota, a górą granatowa. Podobała mi się.
Tym razem nic nie zapomniałem, nawet kanapki wyjąłem z zamrażarki (to sposób na zachowanie ich świeżości; jeszcze w południe były zimne), i przed siódmą przemknąłem przez puste ulice Wrocławia. Dalej była górska droga, klasycznymi serpentynami pnąca się po zboczach, ale ostatnia droga, dwumetrowa wstążka asfaltu nieustannie uciekająca w bok przed samochodem, wciskająca się między głazy i drzewa, była najpiękniejsza; jadąc nią miałem wrażenie jechania jedną z tych wąskich dróg we wschodniej Walii – siostry tej, która dzisiaj prowadziła mnie ku Kletna u stóp Śnieżnika. Zauroczony trasą i widokami, postanowiłem wybrać się kiedyś w samochodową podróż po Sudetach bocznym drogami, tymi bez imion i bez numerów bocznymi dróżkami bocznych dróg.
Pierwszą atrakcją w drodze na Śnieżnik, jaskinią Niedźwiedzią, wzgardziłem, bo z powodu ceny biletu powinna nazywać się raczej jaskinią Zbójnicką. Śnieżnik, a później zdecyduję – postanowiłem.
Już na szlaku, przeglądając przewodnik, poznałem etymologię dziwnej nazwy góry z masywie Śnieżnika - Trójmorskiego Wierchu. Otóż z jego zboczy spływają strumienie zasilające rzeki trzech mórz: Bałtyku, Morza Północnego i Morza Czarnego. Niesamowite. Styk trzech zlewni. Gdzie Sudety, a gdzie Morze Czarne? Czy nie mogło być tak – przyszło mi do głowy w czasie patrzenia na górę ze szczytu Śnieżnika - że jakiś przypadkowo leżący głaz zmusił strumień do zmiany swojego łożyska, kierując go w ten sposób do innego morza? Mogło tak być – podpowiedziała mi nielicząca się z niczym wyobraźnia. A gdyby tak udało się mi przestawić ten kamień, i tym sposobem zmienić bieg strumyka? Rzecz warta spróbowania, bo wtedy mógłbym górę przemianować na Dwumorski Wierch. Pójdę. Spróbuję. Spojrzałem na górę, tak dobrze widoczną na końcu górskiego grzbietu: dwie godziny drogi? Było ponad trzy, a po drodze kilka szczytów i głęboka przełęcz. Szczyt był rozległy, jak to często bywa w Sudetach, i pewnie tylko dlatego nie udało się mi znaleźć tego kamienia dzięki któremu góra otrzymała swoją nazwę, ale nie żałuję, bo do słońca pod powiekami dodałem widoki dalekich horyzontów, bajkowych osad rozsianych w dolinach, i tego samotnego domku wśród świerków, u stóp góry.
Gdzieś przeczytałem, że widok z Wysokiego Kamienia w Izerskich jest jednym z najpiękniejszych, i faktycznie takim jest, ale widokowi z Trójmorskiego dorównuje chyba tylko widok z Kalenicy w Górach Sowich.
Na obu tych górach postawione są wieże widokowe: na Kalenicy dość porządnie zrobiona konstrukcja stalowa, na Trójmorskim nowa, drewniana, paskudnie spartaczona. Obejrzałem ją dokładnie tracąc rachubę błędów konstrukcyjnych i wykonawczych; odradzam wchodzenie na wieżę za kilka lat, chyba że ktoś miłuje sporty ekstremalne.
Było już późno, gdy ruszyłem w czterogodzinną drogę powrotną, na tyle szybką, na ile pozwalały mi coraz cięższe buty, zatrzymywany na krótkie tylko chwile kolorem kępy niezapominajek, szmerem strumyka, kontrastem światła, gdy późnym popołudniem, idąc dnem zalesionego żlebu, widziałem jedno jego zbocze w pełnym jeszcze, ciepłym, złotym słońcu, podczas gdy między świerkami drugiego zbierał już swe siły mrok – jakbym w dwóch swoich światach spotkał dwie pory dnia.
Dopisek z 18 lipca.
Trzeci tydzień jestem w Ustroniu, a będę jeszcze siedem. Nie słyszę tutaj szumu morza, nawet swoich myśli nie słyszę, ogłuszany wszędzie dudnieniem z tysięcy głośników. Byłem w tamtym miejscu przy ścieżce, z którego oglądałem dalekie morze zza bliskich traw na wydmie, ale teraz widzę stamtąd dach postawionego na plaży kolejnego namiotu z głośnikami i z piwem; jakby na pocieszenie zaraz obok wyrosły dwie kępy mikołajka nadmorskiego. No i mój buk stoi tam gdzie stał.
Tęskno mi. Brakuje mi gór.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3020
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 6
Użytkownik: koko 25.07.2010 22:04 napisał(a):
Odpowiedź na: 23.05. Podniesie się - m... | Krzysztof
Jak doskonale rozumiem Cię, Krzyśku!
Chrzęst butów na szutrowej drodze Izerów lub na kamienistych dróżkach Karkonoszy, Gór Kaczawskich, Wałbrzyskich, Kamiennych, Orlickich, Bystrzyckich, Rudaw Janowickich... zakłócał mi go jedynie "szczebiot" moich dzieci, prawie dorosłych chłopaczysków. Na szczęście czasami, dając dowód swojej młodości, odbiegali ode mnie na kilkadziesiąt metrów, podczas gdy ja, leciwa staruszka, dreptałam wsłuchując się we własne kroki.
Te wszystkie miejsca, o których piszesz, są moim ciepłym jeszcze wspomnieniem ze świeżo zakończonego urlopu. Wiem, gdzie pachniała Ci jajecznica - to Zygmuntówka na Przełęczy Jugowskiej. Spałam tam. Widziałam tablicę z cytatem Henkego pod Wielką Sową. Szukałam drogi na Wysoką Kopę, na którą szlak nie prowadzi a omija ją jedynie. A na Śnieżnik zabrakło mi czasu, choć był w planach...
Do wszystkich szczytów Sudetów zabrakło mi czterech. Wrócę tam, wejdę na nie któregoś weekendu, może już nie w tym roku, może dopiero w przyszłym. W sierpniu na pewno pojadę w Beskidy. Bo bardzo mi już do nich tęskno. 7 sierpnia rozpalimy Wawrzyńcową Hudę...
A może, korzystając z kondycji, którą złapałam przez intensywne włóczenie się po górach w tym roku, pokuszę się o wejście na polską górę gór? Na Rysy?
Pozdrawiam Cię, mój znajomy z górskich dróg. I życzę wielu dobrych chwil na szlakach.
Użytkownik: Krzysztof 29.07.2010 21:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Jak doskonale rozumiem Ci... | koko
Leciwa staruszka z niedorosłymi dziećmi? Jakoś trudno mi w to uwierzyć:)
Witaj, Koko. I Ty w Sudetach!? Gdybyś poszła tam nieco wcześniej – albo ja później - zobaczylibyśmy się w górach…
Chodzisz w góry, więc bratnią jesteś mi duszą.
Góry miłują tych, którzy je miłują. Inaczej mówiąc: pójdziesz na Rysy i dasz im radę. W Górach Stołowych byłem dwa razy, a przecież wrócę tam, bo przecież muszę wejść w labirynt Błędnych Skał, czeska część tych gór też kusi mnie, a i Skalne Wrota chciałbym zobaczyć raz jeszcze, więc na pewno i Ty wrócisz w Sudety. Teraz będę wypatrywać leciwych staruszek na szlaku, a gdy już taką panią spotkam, powiem jej: cześć, Koko:)
Wiesz, co pomyślałem?: może gdzieś tam na Sopcu lub na Skalniku zobaczę Twoje ślady? Jaki nosisz rozmiar butów?
Z Zygmuntówce znalazłem reklamówkę niemieckiej firmy produkującej buty do chodzenia, później zajrzałem na podaną tam stronę internetową, bo co prawda moje buty wiernie mi służą, w pracy i w górach, ale w ciepłe dni gorącą mi w stopy niemiłosiernie, więc pomyślałem, że może kupię takie bajeranckie buty. Zajrzałem, naczytałem się o kosmicznych technologiach, o dopasowywaniu się butów do stopy, o oddychaniu i o czymś tam jeszcze, więc oczywiście chęci nabrałem wielkich, a na koniec dowiedziałem się, że para kosztuje 900 złotych:(
Moje służbowe trepy wróciły do łask.
Koko, a co to jest Wawrzyńcowa Huda? Wydaje mi się, że już gdzieś słyszałem tę nazwę, było tam o wielkim ognisku, ale nie pamiętam szczegółów.

Użytkownik: koko 31.07.2010 12:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Leciwa staruszka z niedor... | Krzysztof
Czeskie skalne miasta, Adrspach i Teplice, polecam jak najbardziej, nasze Błędne Skały to taka wioseczka przy nich :)
Dobre buty są ważne w górach. Długo się buntowałam przeciwko traperkom, no bo jak chodzić w nich w upał, ale w końcu poległam, kupiłam i - doceniłam. Na wielkich kamulcach pod Śnieżnymi Kotłami doskonale trzymały nogi w kostkach no i pomagały z tych kamulców nie omsknąć. I wcale nie trzeba kupować tych bajeranckich, z gazetek leżących w schroniskach, za 900 złotych. Moje kosztowały nieco ponad 300, a i tańsze można trafić. Jak się je dobrze zakonserwuje impregnatem, żadna woda z deszczu albo strumyka nie jest im straszna. Fajnie jest przełazić przez potoki i nie myśleć: ojej, może na tamten kamień stanę, bo mi się woda wedrze do buta. Przez te dwa tygodnie były mi przyjaciółmi, te moje trepy. Rozmiar mam 37, więc takich śladów szukaj. Na Skopcu, Skalniku, Chełmcu, Waligórze, Wysokiej Kopie, Orlicy, Jagodnej, Wielkiej Sowie, Śnieżce... :)
Wawrzyńcowa Huda, na cześć świętego Wawrzyńca, spalonego na kracie (czyli takim specyficznym "grillu") jest ogniskiem, które pali się nad ziemią. Buduje się w tym celu drewniane rusztowanie z trzech pali, pionowo osadzonych w ziemi, w okolicy półtora metra nad ziemią tworzy się rusztowanie, gdzie będzie się palić ogień, w to rusztowanie wkłada się chrust, wióry (dla pięknych iskier), trochę zielonych gałęzi (dla zapachu) i po zmroku podpala się to wszystko, i siedzi się i patrzy w płomień i śpiewa przy gitarze, jeżeli akurat jest. Pali się szybko, buduje o wiele dłużej, ale chyba właśnie o to chodzi... A że święty Wawrzyniec jest patronem żywiecczyzny, w okolicy 9.8 takich hud pali się dużo. W Żywcu, Ujsołach na okoliczność tego święta organizuje się rozmaite imprezy, ale ja wolę skromną hudę u naszego bacy, ze znajomymi, bez hałasu i bez strumienia gorzały.
Bo w górach ma być cicho, prawda? I w górach trzeba się zagapiać. I słuchać siebie.
Użytkownik: Krzysztof 02.08.2010 21:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Czeskie skalne miasta, Ad... | koko
Buty owszem, kupiłbym, i nawet nie pieniądze są w tym przeszkodą, ale gdy pomyślę o łażeniu po sklepach, o niekończących się przymiarkach, o rozmowach z niedoinformowanymi sprzedawcami (na stronie wspomnianej firmy nigdzie nie jest napisane do jakich celów służą poszczególne ich modele; jest napisane np. „buty standard” i tyle; na moje listowne zapytanie odpowiedzieli, a jakże. Milczeniem), to dochodzę do wniosku, że lepiej ten czas spędzić nad książką.
Ognisko w górach… Chciałbym wziąć udział w czymś takim.
A Koko chce się koronować! :)

Użytkownik: koko 04.08.2010 18:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Buty owszem, kupiłbym, i ... | Krzysztof
Wędrówki po sklepach nie są moją ulubioną czynnością, szczególnie, gdy zakup nie zależy jedynie od tego, czy dana rzecz mi się podoba, jak np. kiecka. Najgorsze są poszukiwania odpowiedniej lodówki, pralki, odkurzacza, nawet suszarka do włosów może wykończyć nerwowo, a co dopiero taki TV set! Na szczęście kupuje się to rzadko. A buty... no cóż, gdybym była na Twoim miejscu i miała taki wybór, jak Ty masz, to zacisnęłabym zęby i poszła jednak do sklepu sportowego, zapytała o buty trekkingowe, podała, na jakiego typu wypady są mi potrzebne, podała przedział cenowy i wybrała. Cudów żadnych przecież nie szukasz, nie muszą mieć takich bajerów, jak dopasowywanie się do stopy, mają trzymać kostkę no i vibram w podeszwie jest przydatny. Jedno popołudnie warte jest butów.

Na hudę zapraszam w imieniu bacy! Każdy znajdzie w chyzie miejsce dla siebie, a wieczorem i nocą siedzi się późna, opowiada, zaśmiewa, sączy piwo lub żołądkową gorzką (to tradycyjny trunek w chyzie), każdy wyciąga jakieś tam ciasteczka, chipsy, paluszki, robi się hektolitry herbaty i wciąż zmywa kubki... Cieszę się na piątkowy wyjazd.

A co do mojego koronowania się to masz rację. Urlop w Sudetach sprawił, że połowa wymaganych szczytów już jest zaliczona. Teraz nie mogę się już wycofać, głupio by było...
Wiesz, że są takie świrusy, którzy robią Koronę Gór Polski zimą?
Użytkownik: Krzysztof 05.08.2010 21:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Wędrówki po sklepach nie ... | koko
To pewnie dla zwiększenia trudności, więc ich świr jeszcze jest zrozumiały; słyszałem o większych świrach, o takich, którzy swoje świrowanie doprowadzają do absurdu: zdobyć wszystkie szczyty zaliczane do korony w jak najkrótszym czasie. Cóż, pewnie można przeczytać Prousta w tydzień i kochać się przez trzy minuty, tylko jaki w tym sens – nie wiem.
Kiedyś zawezmę się i pojadę kupić buty. Kiedyś. Natomiast na trudności w wyborze TV sat mam swój własny sposób: nie kupować. I po kłopotach. Zresztą, kto nauczyłby mnie obsługi pilota, skoro jest tam coś ze 150 przycisków?..
Wiesz, Koko, pojechałbym na hudę. Naprawdę, ale… już szukam dla siebie wykrętów, ale jestem teraz nad morzem, przyjechałem tutaj ciężarówką, mój ford został w bazie, więc musiałbym jechać pociągiem przez całą Polskę:(
Jeśli w przyszłym roku będę bliżej, a baca i Ty podtrzymacie zaproszenie, wybiorę się zobaczyć koronę na głowie Koko. Myślę, że kiedyś i ja ją włożę, ale zapewne nieprędko.
Dziękuję Ci.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: