Przedstawiam
KONKURS nr 86 pt.
"II WOJNA ŚWIATOWA w LITERATURZE",
który przygotował
Jo y:
O, strzeż się buntu serca
Co z wojny sobie drwi... *
1 wrzesień to szczególna data w historii Polski i świata. W tym dniu, 70 lat temu, rozpoczęła się najtragiczniejsza wojna w dziejach ludzkości, wojna, o której NIGDY nie wolno nam zapomnieć.
Pierwotnie chciałem zrobić konkurs, którego tematem byłaby wojna, ale przeraziłem się ich ilością w historii ludzkości. Pomyślałem więc, że w takim razie zrobię konkurs "Okrucieństwo wojny”… lecz, gdy zacząłem zbierać fragmenty do tego tematu, dostałem niemałego szoku, tak drastyczne to były sceny.
Głównie skoncentrowałem się więc tylko na wydarzeniach, które miały miejsce w tym straszliwym okresie i temat konkursu zatytułować "II wojna światowa w literaturze".
Starałem się nie umieszczać fragmentów z opisami bardzo okrutnymi, kilka zdecydowałem się jednak zaprezentować. Nie chciałem dać zbyt wielu suchych relacji z pól bitewnych. Są tu głównie relacje naocznych świadków, a więc dramat jednostki; poświęciłem sporo miejsca Holocaustowi, okupacji, tematyce obozowej, jest też reprezentowana literatura popularnonaukowa, ale w śladowej ilości oraz niewiele, ale jest trochę fikcji literackiej.
Nie sposób było w trzydziestu fragmentach zawrzeć wszystkie najważniejsze wydarzenia z tamtego okresu. Nie ma nic o Katyniu, wojnie partyzanckiej, itp., choć "Hubalczycy" to patron mojej szkoły podstawowej.
Wybór literatury do konkursu był bardzo trudny, proszę więc o zrozumienie.
Pierwszą książkową kolekcją jaką zacząłem zbierać była seria "Żółty tygrys", do dziś uzbierałem około siedemset egzemplarzy tych książeczek traktujących o wydarzeniach mających miejsce podczas II Wojny Światowej, chcę Was uspokoić, że w konkursie nie ma żadnego fragmentu z tej serii (choć kusiło mnie, aby jednak coś z niej dać).
......................................................................................................................................
* fragment pochodzi z jednej z konkursowych książek, stąd nie podaję źródła
REGULAMIN KONKURSU:
I. Punktacja
1. W konkursie można uzyskać maksymalnie 90 punktów.
2. Uwaga: 3 punkty można zdobyć jeśli odgadnie się konkursowy fragment za pierwszym, bądź drugim razem.
3. Prawidłowa odpowiedź za trzecim razem - 2 punkty.
4. Gdy fragment konkursowy zostanie odgadnięty za czwartym lub każdym następnym razem, konkursowicz otrzymuje 1 punkt.
5. Ilość strzałów nieograniczona.
6. W przypadku odgadnięcia autora, a spudłowaniu tytułu książki (i vice versa) będę przyznawał tzw. półpunkciki.
II. Podpowiedzi
Liczę na dużą ilość podpowiedzi, (bo wbrew wszystkiemu, to one stanowią główną atrakcję konkursów), ale biorąc pod uwagę temat konkursu, proszę o zachowanie taktu w ich udzielaniu.
Podpowiadam – czytałaś\eś, znasz rodzica tylko na wyraźne życzenie (poruszanie się po ocenach w nowej BiblionETce niezbyt mi się podoba).
III. Inne
1. Nie wszystkie fragmenty mam ocenione.
2. Proszę o nieorganizowanie mi kontrkonkursu.
3. Termin nadsyłania odpowiedzi:
13.09.2009 (niedziela)
do godz. 24:00.
4. Adres: [...]
5. W temacie proszę podać: Konkurs - nick - nr kolejnego maila.
A teraz cofamy się w odległe czasy naszych rodziców, dziadków, a może wśród nas są też tacy, co pamiętają wojnę...
Zapraszam Wszystkich na "lekcję" historii...
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
31 sierpnia o godzinie drugiej, po obejściu, jak zwykle, pozycji nocą, major Sucharski udał się na spoczynek w budynku dowództwa. Miał zmartwienie, bo porucznik Pająk, przemagając przez tyle dni siebie i siedząc w okopie, wreszcie zamiast Niemców doczekał się tak poważnej temperatury, że major odesłał go do domu do łóżka.
- Dziś miesiąc, jak chłop się obżenił - uśmiechnął się do siebie major. - Niech się ta odleży, żona by mi nie darowała, jakbym go w zapalenie płuc wpędził. To już się począł 1 września. Może się rozejdzie po kościach? Ciekawe, czy też się już co kiedy działo 1 września na Westerplatte?
Otworzył książkę - dzień 1 września 1557 roku był dniem klęski, kiedy na Westerplatte poddały się, opuszczone przez Rzeczpospolitą, siły Żółkiewskiego.
No, ale teraz ich nie opuszczą. Sześć dywizji narychtowano na odsiecz.
Rozgniewał się nagle na siebie, że zajmuje się kabalarstwem zamiast spać. Przeżegnał się szerokim, uważnym, namaszczonym, znakiem krzyża świętego, jako zwykł był od dziecka, i usnął snem kamiennym.
W pewnej chwili zbudził go niesamowity huk. Porwał się - za oknem na tle nieba widać było, jak lecą czubki drzew. Po chwili inny huk wstrząsnął powietrzem.
- "Schleswig-Holstein" - przekrzyknął kapitan Dąbrowski, śpiący w tymże pokoju.
Teraz poszedł drobny - tak znany! - mak strzałów.
Spojrzeli po sobie.
- Nasze maszynki...
Spojrzeli na zegarki: 4:40.
Dzwoni telefon:
- Porucznik Pająk melduje się. Brama kolejowa wysadzona; Niemcy wtargnęli; otworzyłem ogień.
2.
Nastawiam radio i dowiadujemy się, że wojska sowieckie przekroczyły granicę Polski i posuwają się na zachód. Widzę oczy wszystkich wlepione we mnie. Znikąd żadnych rozkazów, żadnych instrukcji. Co robić?
Jeszcze przed rozpoczęciem wojny zaskoczył nas ogłoszony urzędowo tzw. pakt o nieagresji, zawarty 23 sierpnia 1939 między Niemcami a Rosją sowiecką, wiedzieliśmy bowiem, że od maja była w Moskwie także misja angielsko-francuska. Nie przypuszczałem, że Rosja sowiecka wystąpi przeciw Anglii i Francji, a pośrednio także przeciw Ameryce. Myślę, że i naczelne dowództwo tak samo oceniało położenie. W przeciwnym razie nie wycofałoby wszystkich urządzeń i zakładów na wschód, nie przeszłoby samo do Brześcia. Siedziba rządu wraz z poselstwami państw zagranicznych nie przeniosłaby się do Krzemieńca i Tarnopola. Okazuje się, że tyły nasze, odsłonięte i bezbronne, zostały wydane na łup armii sowieckiej, i to w chwili, kiedy impet niemiecki zaczął się zmniejszać, kiedy wydłużone na kilkaset kilometrów linie kolejowe i zaopatrzenia niemieckie zaczęły zawodzić i kiedy mogliśmy przetrzymać w walkach jeszcze pewien okres i dać sojusznikom możność uderzenia na odsłonięte granice zachodnie Niemiec.
Rosja sowiecka jednostronnie zerwała traktat o nieagresji z Polską w najcięższej dla niej chwili i jak szakal rzuciła się od tylu na straszliwie krwawiącą armię polską.
Nie zmieniam swoich zamiarów. Idziemy na południe, gdzie, przekonany jestem, musiał zostać utworzony przyczółek na granicy węgiersko--rumuńskiej. Mamy przecież sojusz wojskowy z Rumunią, a z Węgrami byliśmy zawsze w przyjaźni. Zrobimy wszystko, żeby się przedostać. Ostatecznie będziemy dalej walczyli o Polskę, choćby na obcej ziemi.
Dziś wiemy, że pakt między Niemcami a Sowietami zadecydował o rozpoczęciu wojny. Dziś wiemy, że Rosja sowiecka - szczerze czy nieszczerze - oparła się na przyjaźni niemieckiej nie tylko celem rozbicia Polski, ale celem podziału świata.
Dlatego też cała ówczesna prasa sowiecka atakowała gwałtownie Anglię i Francję jako państwa imperialistyczne i napastliwe. Wiemy dziś, że Rosja zrobiła wszystko, by moralnie rozbroić naród francuski. Wyzyskała w tym celu swoje wpływy na komunistów we Francji.
3.
Wrzesień 1939 roku był jednym z najstraszniejszych polskich miesięcy. Nie dlatego, że ponieśliśmy klęskę - niejedną już klęskę miał naród za sobą. Nawet nie dlatego, że klęska ta była tak gwałtowna i tak miażdżąca - na wojnach dramaty i gwałtowne zmiany sytuacji są zjawiskiem częstym. Potworność polskiej tragedii wrześniowej polegała na czym innym: na katastrofie psychicznej narodu, najzupełniej nie przygotowanego do tego, co się stało. Ogromny grzech obciąża sumienia polskiej propagandy i polskiego wychowania narodowego sprzed 1939 roku. Mówiono i pisano tylko o naszej potędze i o zwycięstwach - nigdy o klęskach; w stosunku do wrogów używano tonu niemal wyłącznie lekceważącego, w instrukcjach i zarządzeniach unikano jak zarazy słów "ewakuacja", "odwrót". W wyniku tego wszystkiego zarówno społeczeństwo, jak i kierująca nim administracja, a nawet wojsko - były psychicznie gotowe do zwycięstw, lecz całkowicie nie przygotowane do klęski. A cóż dopiero do tak koszmarnych klęsk, jakie zgotował nam los. Dla Z., R. i A., dla ich kolegów, dla Warszawy, dla całego kraju cztery tygodnie września, rozpoczęte wśród uniesienia, szybko zastąpionego grozą, przelewać się zaczęły burzą - huraganem oraz koszmarami faktów i przeżyć. Nierzeczywistość tego, co się działo, wydawała się tak silna, że w mózgach nieustannie kołatało pytanie: czy to wszystko jest aby prawdą? Czy nie jest to tylko snem?
4.
Moja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźco
a droga którą Jaś Małgosia dreptali do szkoły
nie rozstąpi się w przepaść
Rzeki nazbyt leniwe nieskore do potopów
rycerze śpiący w górach będą spali dalej
więc łatwo wejdziesz nieproszony gościu
Ale synowie ziemi nocą się zgromadzą
śmieszni karbonariusze spiskowcy wolności
będą czyścili swoje muzealne bronie
przysięgali na ptaka i na dwa kolory
A potem tak jak zawsze - łuny i wybuchy
malowani chłopcy bezsenni dowódcy
plecaki pełne klęski rude pola chwały
krzepiąca wiedza że jesteśmy - sami
Moja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźco
i da ci sążeń ziemi pod wierzbą - i spokój
by ci co po nas przyjdą uczyli się znowu
najtrudniejszego kunsztu - odpuszczania win
5.
Pearl Harbor, gdy go mijali, był jedną miazgą. Wheeler Field wyglądało źle, ale widok Pearl Harbor paraliżował mózg. Na widok Pearl Harbor coś aż ściskało w jądrach. Wheeler Field znajdowało się w pewnej odległości od szosy, natomiast Pearl Harbor był częściowo przy niej samej. Do tej pory to było wielką zabawą, piknikiem; strzelali sobie z dachów do samolotów, a samoloty strzelały do nich, kucharze przynosili kawę i sandwicze, a magazynierzy amunicję; spuścili parę samolotów i tylko jeden człowiek w pułku oberwał (pocisk kalibru 50 w mięśniową część łydki, nawet nie w kość, o własnych siłach poszedł do ambulatorium) i czekało go Fioletowe Serce. Prawie każdy z nich zabrał butelkę i wszyscy sobie podchmielili, kiedy się to zaczęło, i było to jakimś superćwiczeniem na strzelnicy z żywymi celami. Najbardziej emocjonującego rodzaju, bo ludźmi. Ale teraz butelki szybko się kończyły i nie było rychłych perspektyw na dostanie dalszych, i nie było już żywych celów do strzelania. Teraz zaczynali myśleć. Przecież mogą minąć miesiące - nawet lata - zanim znowu dostaną do ręki butelkę! To była wojna na całego.
Gdy ciężarówki przejeżdżały przez nowe osiedle żonatych podoficerów, wybudowane świeżo przy Pearl Harbor, pozdrawiały ich kobiety, dzieci, a tu i ówdzie jakiś starzec. Żołnierze przejeżdżali w milczeniu, spoglądając na nich tępo.
Kiedy jechali bocznymi ulicami miasta, wszędzie wzdłuż trasy wiwatowali na ich cześć mężczyźni, kobiety, dzieci, stojąc na gankach, na płotach, dachach samochodów i domów. Dawali im znak Winniego Churchilla, "V jak Zwycięstwo", i podnosili w górę kciuki. Młode dziewczęta przesyłały im od ust pocałunki.
6.
Dudnienie na horyzoncie przewalało się nadal w grzmotach i błyskach wybuchów. Graeber wpatrywał się w dal. Jesienią 1941 roku führer oświadczył, że Rosjanie są wykończeni - i tak też wtedy wyglądało. Jesienią 1942 roku powtórzył to jeszcze raz i nadal tak wyglądało. Ale potem nadeszły
niezrozumiałe dni pod Moskwą i Stalingradem. Nagle wszystko się zmieniło. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej Rosjanie znów mieli artylerię. Horyzont znów zaczął grzmieć. Ten grzmot rozbił w puch wszystkie mowy führera i nie ustawał ani na chwilę, pędząc przed sobą niemieckie dywizje drogą odwrotu. Nie mogli tego pojąć, ale nagle rozeszły się pogłoski o odcięciu i poddaniu się całych armii i wkrótce już jasne było dla każdego, że zwycięstwa zamieniły się w ucieczkę. Jak w Afryce, gdy byli już u wrót Kairu.
Graeber ciężkim krokiem szedł drogą wokół wsi. Poświata bezksiężycowej nocy wypaczała wszystkie perspektywy; odbita w śniegu, zacierała proporcje i odległości. Domy jak gdyby się oddaliły, a las przybliżył. Wszędzie wyczuwało się wrogość i niebezpieczeństwo.
Lato roku 1940 we Francji. Spacerek do Paryża. Wycie stukasów nad zaskoczonym krajem. Drogi zatłoczone uchodźcami i armią w rozsypce. Koniec czerwca; pola, lasy, pochód przez nie zniszczony kraj, a potem owo miasto pełne srebrzystego światła, ulic, kawiarni, miasto, które przyjęło ich bez jednego wystrzału. Czy wówczas się zastanawiał? Czy był zaniepokojony? Nie. Wszystko uważał za słuszne. Niemcy, napadnięte przez żądnych wojny wrogów, broniły się - to wszystko. I choć przeciwnik nie był przygotowany, choć prawie nie stawiał oporu - nawet to nie wydawało się dziwne.
A potem, w Afryce, w czasie zwycięskich marszów i podczas nocy spędzanych na pustyni, nocy pełnych gwiazd i chrzęstu czołgów - czy zastanawiał się? Nie, nie myślał o tym nawet w czasie odwrotu. To była Afryka, obcy kraj, między nim a ojczyzną rozciągało się Morze Śródziemne, za nim - Francja, potem dopiero Niemcy. O czym tu było rozmyślać nawet w obliczu porażki? Nie można wszędzie zwyciężać. Ale potem przyszła Rosja. Rosja, klęska i ucieczka. A tu nie ma morza, które by powstrzymało nieprzyjaciela; droga odwrotu wiedzie prosto do Niemiec. Przy tym rozgromione zostało nie kilka dywizji jak w Afryce - tutaj cofała się cała armia niemiecka. Wtedy nagle zaczął się zastanawiać. On i wielu innych. To zrozumiałe; póki odnoszono zwycięstwa - wszystko było w porządku, a co nie było w porządku, pomijano milczeniem lub usprawiedliwiano wzniosłym celem. Jakim celem właściwie? Czyż medal nie miał zawsze dwóch stron? I czyż jedna z nich nie była zawsze ponura i nieludzka? Czemu wcześniej tego nie widział? I czy doprawdy nie widział? Czyż nie odczuwał często zwątpienia i wstrętu, choć zawsze je od siebie odpędzał?
7.
Leżę więc i słyszę, że dudnią czołgi. Cztery średnie czołgi niemieckie na pełnym gazie przejechały obok mnie w tamtą stronę, skąd ja wyruszyłem z pociskami... Jakże to można było przeżyć? Potem ciągniki z armatami, kuchnia polowa, potem przeszła piechota, niedużo, tak najwyżej jedna pełna kompania. Coraz to spojrzę na nich kątem oka i znów policzek przyciskam do ziemi, i zamykam oczy - mierzi mnie patrzeć na nich i na sercu mdło...
Myślałem, że wszyscy przeszli, podniosłem głowę, a tu sześciu żołnierzy z automatami maszeruje o jakieś sto metrów ode mnie. Patrzę, skręcają z drogi - wprost na mnie. Idą milczkiem. "No - myślę - śmierć moja tuż-tuż". Usiadłem, bo przykro tak na leżąco umierać, potem wstałem. Jeden z nich o kilka kroków przede mną szarpnął ramieniem, zdjął automat. I patrzcie, z jakiej śmiesznej gliny człowiek jest ulepiony: żadnej paniki, żadnego lęku nie było w tej chwili w moim sercu. Tylko spoglądałem na niego i myślę: "Zaraz odda do mnie serię, ale gdzie będzie strzelał? W głowę czy przez pierś?" Jakby nie jedno licho, w którym miejscu mnie przedziurawi. Młody był chłopak, na oko całkiem niebrzydki, czarniawy - usta cienkie jak nitka, oczy zmrużone. "Ten zabije bez namysłu" - miarkuję sobie. Tak też było - podniósł automat, a ja nic, tylko patrzę mu prosto w oczy i milczę; tymczasem drugi, kapral, zdaje się, starszy od niego wiekiem, można powiedzieć, że dobrze już w latach, coś krzyknął, odsunął go na bok, a sam podszedł do mnie, szwargoce coś po swojemu, prawą rękę w łokciu mi zgina i maca mięśnie. Wypróbował i powiada: "O-o-o!", reką na zachodzące słońce pokazuje, że niby: "Jazda, bydlę robocze, pracować na nasz Reich". Gospodarz, taka jego mać!
8.
Na dworze było ciepło i rześko, dlatego świadomość, że właśnie tego pięknego, pełnego nadziei dnia Hitler zaatakował Związek Radziecki, poraziła ją jak prąd.
Idąc, kręciła głową. Dziadek nigdy Hitlerowi nie ufał i powtarzał to od samego początku, od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego, kiedy to towarzysz Stalin podpisał z Niemcami pakt o nieagresji.
Mówił, że Stalin przespał się z szatanem, no i teraz szatan go zdradził.
Więc dlaczego wszyscy są tacy zaskoczeni?
Niby czego się spodziewali?
Że szatan zachowa się honorowo?
Zawsze uważała, że dziadek jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie.
Od trzydziestego dziewiątego, od napadu Hitlera na Polskę, ciągle powtarzał, że wkrótce przyjdzie kolej na Związek Radziecki. Od wiosny, a więc od paru miesięcy, znosił do domu konserwy.
Babcia mówiła, że przesadza, że za dużo ich kupuje; nie chciała, żeby wydawał pieniądze na coś tak nieuchwytnego jak "wszelki wypadek".
Szydziła z niego i drwiła.
Wojna? - mówiła, łypiąc spode łba na puszkę mielonki.
Jaka wojna?
I kto to będzie jadł? Na pewno nie ja.
9.
Czuję się egoistą, wciąż opowiadając o sobie, o sobie, o sobie. O moich podróżach, o tym, co widziałem w 1942 roku. Z drugiej strony, jesteście ludźmi, więc obsesja na punkcie własnej osoby nie powinna być wam obca. Chodzi o to, że mam poważny powód, by objaśnić wam, co się działo w tym czasie. Ma to wiele wspólnego z osobą Liesel Meminger. Wojna zbliżyła się do Himmelstrasse, pociągając mnie za sobą.
Wiele się napodróżowałem tego roku, z Polski do Rosji, z Rosji do Afryki i z powrotem. Możecie powiedzieć, że stale odbywam takie wyprawy, ale trzeba przyznać, że rasa ludzka od czasu do czasu przechodzi sama siebie. Powstaje wówczas nadprodukcja martwych ciał, a wraz z nimi i dusz. Wystarczy parę bomb. Mogą też być komory gazowe albo zmasowany ostrzał artyleryjski z obu stron. Jeśli to nie załatwia ostatecznie sprawy, i tak pozbawia ludzi dachu nad głową i środków do życia. Bezdomni idą za mną sznurem, kiedy przemierzam ulice zbombardowanych miast. Błagają, bym ich zabrał ze sobą, nie zdając sobie sprawy, ile mam tu prawdziwej roboty. I na was przyjdzie czas – pocieszam ich, nie odwracając głowy. Czasem korci mnie, żeby powiedzieć: Nie widzicie, że i tak się ledwo wyrabiam?, ale powstrzymuję się od tego. Skarżę się w milczeniu, pracując dalej. Są lata, kiedy ciała i dusze nie sumują się, lecz mnożą.
ROK 1942 W SKRÓCIE.
1. Zdesperowani Żydzi – ich dusze na moim podołku. Siedzimy na dachu tuż obok dymiących kominów.
2. Radzieccy żołnierze – bez amunicji, odbierający ją tym kolegom, którzy giną w okopach.
3. Mokre trupy na wybrzeżach Francji – wyrzucone na żwir lub piach.
Mógłbym kontynuować tę wyliczankę, ale uznałem, że wystarczy kilka przykładów. Konkretnie trzy. I tak poczujecie popiół na języku – to doświadczenie definiujące moje samopoczucie tamtego roku.
10.
Wczesną wiosną 1942 roku nagle urwały się systematycznie dotychczas przeprowadzane łapanki. Gdyby działo się to dwa lata wcześniej, mogłoby to ulżyć ludziom i widzieliby w tym jakiś powód do radości, do nadziei, że nastąpi poprawa. Jednak po dwuipółrocznym współżyciu z Niemcami nikt nie dawał się już oszukać.
Jeśli przestali na nas polować, to tylko dlatego, że wpadli na jakiś inny pomysł, dzięki któremu będzie można nas jeszcze efektywniej męczyć.
Narzucało się tylko pytanie: jaki? Ludzie dawali się ponosić pełnym fantazji przypuszczeniom i zamiast się uspokoić, niepokoili się jeszcze bardziej.
W każdym razie można było tymczasem spokojnie spać w domu i nie musieliśmy przy oznakach najmniejszej paniki lokować się na noc w ambulatorium. Henryk sypiał tam na stole operacyjnym, a ja w fotelu ginekologicznym i gdy budziłem się rano, wzrok mój padał na rozwieszone nade mną, suszące się zdjęcia rentgenowskie chorych serc, suchotami zżartych płuc, wypełnionych kamieniami woreczków żółciowych i połamanych kości. Zaprzyjaźniony z nami lekarz, szef tej przychodni, stwierdził słusznie, że w przypadku najcięższych nawet nocnych łapanek gestapowcom nigdy, ale to nigdy nie przyjdzie do głowy tam szukać i że tylko w tamtym miejscu możemy spać bezpiecznie.
Pozornie absolutny spokój trwał aż do kwietnia, a właściwie do piątku w drugiej połowie miesiąca, gdy nieoczekiwanie przeszedł przez getto huragan strachu. Wydawało się, że nie było doń podstaw, bo gdy pytało się ludzi, czego się obawiają i co, ich zdaniem, miało się wydarzyć, nikt nie umiał dać konkretnej odpowiedzi. Mimo to zamknięto od razu po południu wszystkie sklepy, a ludzie skryli się po domach.
11.
Nie wiedzieliśmy jeszcze, który kierunek jest dobry, w lewo czy w prawo; która droga prowadzi do miejsca kaźni, a która do krematorium. Mimo to byłem szczęśliwy; byliśmy razem. Kolumna kroczyła z wolna do przodu.
Podszedł do nas kolejny więzień:
- I co, zadowoleni?
- Tak - odpowiedział ktoś.
- Biedacy, idziecie do krematorium.
Wyglądało na to, że mówił prawdę. Z pobliskiego dołu wzbijały się w górę potężne płomienie. Coś w nim palono. Do jamy w ziemi podjechała ciężarówka, z której wyrzucono ładunek: małe dzieci. Niemowlęta! Widziałem to, na własne oczy...Płonące dzieci! (Czy można się dziwić, że do dziś spędza mi to sen z powiek?)
Oto co nas czeka. Kawałek dalej będzie inny, większy dół, tym razem dla dorosłych.
Aż się musiałem uszczypnąć. Czy aby na pewno żyję? Czy nie śnię? Nie byłem w stanie w to uwierzyć. Jak to możliwe, że palą ludzi, dzieci, a świat milczy? Nie, to nie może być prawda. To jakiś zły sen... Zaraz się obudzę, zerwę z bijącym sercem na równe nogi i stwierdzę, że jestem w swoim dziecięcym pokoju pośród książek...
12.
Nie wiadomo z jakiego powodu i za co kobiety są karane co wieczór klęczeniem. Do późna we mgle jesiennych zmroków i krematoryjnych dymów można widzieć przed barakami szeregi piątek klęczących w błocie. Czasem trzymają ręce do góry, kiedy indziej w podniesionych dłoniach muszą dźwigać cegły. Wiew jesieni płynie spoza drutów i od pól, wiew zagłady tchnie z krematoryjnych wyziewów.
Wykroczenia indywidualne karane bywają bardzo często Stehbunkrem. Zdawać się może, że rozleniwieni okresem letnim esesmani przypomnieli sobie o istnieniu obozu, że woń płonących ludzi i widok trupów podnieciły na nowo ich energię. Są czynni jak nigdy. Najdrobniejsze przewinienie bywa surowo karane.
13.
Po owej nocy, podczas której Japończycy bezskutecznie forsowali rzekę, pierwsza drużyna zwiadu została jeszcze trzy dni na swych pozycjach. Czwartego dnia pierwszy batalion posunął się pół mili. Drużynę zwiadu przydzielono do kompanii A. Nowe stanowiska znajdowały się na pagórku za małą dolinką porośniętą tropikalną trawą. Resztę tygodnia żołnierze spędzali na kopaniu rowów strzeleckich, zakładaniu zasieków z drutu kolczastego i nieciekawych patrolach. Na froncie panował spokój. Nic się nie działo ciekawego, zwiadowcy rzadko spotykali żołnierzy z innych jednostek oprócz strzelców flankowego plutonu kompanii A, który zajmował pozycje na sąsiednim pagórku o paręset jardów dalej. Skaliste wzgórza łańcucha Watamai mieli po prawej stronie zupełnie blisko i w późne popołudnia kamienne uskoki przypominały grzywiaste fale przypływu na sekundę przed runięciem w dół.
Zwiadowcy spędzali całe dnie w słońcu na szczycie pagórka. Nie mieli nic do roboty. Jedli, spali, pisali listy do domu, w nocy sterczeli na warcie przy karabinach maszynowych. Poranki były przyjemne i świeże, ale po południu wszyscy byli już zmęczeni i bez humoru, oczy im się kleiły. Patrzyli ponuro i spode łba. Nocami nie mogli spać, gdyż wiatr targał trawę w małej dolince wywołując złudzenie, że to maszeruje kolumna wojska. Co najmniej raz lub dwa razy w ciągu nocy wartownik budził całą drużynę, która spędzała następnie z godzinę w rowach strzeleckich wypatrując daremnie wroga na zboczu oblanym mętnym, srebrnawym światłem księżyca.
Czasami gdzieś bardzo daleko rozlegał się suchy trzask ręcznej broni, podobny do trzeszczenia gałązek na stosie roznieconym jesienią na polu. Często leniwie przelatywał im nad głowami szrapnel, sycząc i pomrukując przed lądowaniem w dżungli za linią amerykańskich stanowisk. W nocy ochrypłe szczekanie karabinów maszynowych niosło daleko pogrzebową nutę afrykańskich bębnów. Prawie zawsze coś słyszeli: albo gwizd szrapnela, albo wybuch granatu, albo długotrwały, wdzierający się w uszy terkot ręcznego karabinu maszynowego, ale wszystkie te odgłosy dochodziły stłumione odległością i po pewnym czasie przestali zwracać na nie uwagę. Tak minął tydzień niespokojnego wyczekiwania i napięcia, które rodziło niemy lęk przed wysokimi, martwymi zboczami Watamai.
14.
Często się słyszało, że ostatnia wojna w powietrzu nie stwarzała wybitnych asów, że to była wyłącznie wojna zespołów. Owszem: wojna zespołów. W 1940 roku ławą walczyły dziesiątki samolotów, w późniejszym okresie wzbijały się setki, a jeszcze później, pod koniec wojny, rozstrzygały już tysiące maszyn. Owszem, wszystkie walki powietrzne rozpoczynały się zespołem. Lecz już w następnej chwili starcia szyki szły w rozsypkę, poszczególni myśliwcy nacierali na poszczególne bombowce czy na myśliwców, powiedziałbyś: pierś o pierś, i następowała rzecz jak gdyby paradoksalna: najnowocześniejsza broń, samolot, nawracała do taktyki średniowiecza i w szeregu heroicznych pojedynków rozstrzygała wynik walki. Tu, w powietrzu, zwyciężała najtęższa indywidualność, obojętne: sierżanta czy pułkownika; przy życiu pozostawała najsprężystsza jednostka. I w tych najbardziej osobistych zmaganiach wybijały się najtwardsze jednostki: asy.
15.
Sala oddziału operacyjnego, ostro oświetlona dwiema potężnymi, nieosłoniętymi żarówkami, była nieprzytulna i duszna. Na urządzenie wnętrza składało się kilka zużytych map ściennych i planów, dwadzieścia rozklekotanych krzeseł i niepoliturowany sosnowy stół. Przy stole, między Jensenem i M., siedział pułkownik. Drzwi otworzyły się gwałtownie i weszła pierwsza załoga mrużąc oczy, nieprzyzwyczajone do ostrego światła. Prowadził ją ciemnowłosy,krępy pilot. W lewym ręku trzymał hełmofon i skafander, furażerkę zsunął na tył głowy. Na obydwu ramionach miał wypisane białymi literami "Australia". Nachmurzony, nie mówiąc słowa, usiadł bez pozwolenia, wyciągnął papierosy i potarł zapałkę o blat stołu. M. zerknął ukradkiem na pułkownika. Pułkownik wyglądał na zrezygnowanego. Nawet w jego głosie brzmiała rezygnacja.
- Panowie, to jest dowódca eskadry Torrance. Major Torrance - dodał niepotrzebnie - jest Australijczykiem.
M. odniósł wrażenie, że pułkownik próbuje w ten sposób wytłumaczyć niektóre sprawy, samego majora Torrance’a, między innymi.
- Prowadził dzisiaj atak na X - mówił pułkownik. - Bill, ci panowie, kapitan Jensen z Marynarki Królewskiej i kapitan M. z Grupy Pustynnej Dalekiego Zasięgu, są szczególnie zainteresowani X. Jak tam dziś poszło?
X! To dlatego tu dzisiaj jestem - pomyślał M. X. Znam ją dobrze, a raczej wiele o niej słyszałem. Jak każdy, kto służył kiedykolwiek we wschodnim rejonie Morza Śródziemnego.
X - ponura, nieprzenikniona, żelazna forteca u wybrzeży Turcji, zaciekle broniona, jak przypuszczano, przez mieszany garnizon niemiecko włoski, jedna z nielicznych wysp archipelagu egejskiego, na której alianci nie mogli postawić stopy, a tym bardziej odzyskać jej w żadnej fazie wojny...
16.
Ciągle czekamy na nic. Czekamy dzień i noc. Nikt nie wie, co będzie jutro. Jesteśmy sortowani, jesteśmy ciągle sortowani jak jakiś towar. Okrążają nas ulica po ulicy, dom po domu. Starzy ludzie też sobie teraz farbują włosy, żeby wyglądać młodziej i nie dostać się do transportu. Żeby być jeszcze potrzebnym. Ale młodość też niczego nie gwarantuje. Na nic nie ma gwarancji. Nie ma prawa do czegokolwiek. Papiery są kontrolowane, wybór zostaje dokonany na oślep, według ich własnych reguł. Raz są to kobiety, raz mężczyźni, raz młodsi, raz starsi. Strach nas paraliżuje, bo każdy ruch, każde słowo mogą być fałszywe. Wszystko jest zakazane, a jednak nigdy nie możemy być pewni, czy nie robimy czegoś jeszcze bardziej zakazanego i z którego kierunku dosięgnie nas kula. Staramy się też nigdy nie puszczać doni, którą ściskamy. Jeśli się ją puści, to ona na pewno zaraz zniknie. Ludzie idą sobie i po prostu nie wracają. Ledwo się człowiek przyzwyczaił do jakiejś twarzy, ona już znika.
17.
Po tej koszmarnej, trupiej zimie pozostało jeszcze wspomnienie egzekucji w Wawrze, kiedy za pijanego żołnierza niemieckiego zakłutego w bójce przez swego własnego towarzysza gestapo wyciągnęło z mieszkań i rozstrzelało na pustym, zaśnieżonym polu dwustu mężczyzn. Już zapełniały się cele Pawiaka, wsławiała się już aleja Szucha, już mieliśmy w ręku pierwsze gazetki konspiracyjne, już roznosiliśmy je sami.
Wiosną, kiedy wojska niemieckie uderzyły na Danię i Norwegię, a zaraz potem jak nóż w ciało wbiły się we Francję, w Warszawie rozpoczęto pierwsze łapanki. Ogromne budy niemieckie, samochody ciężarowe pokryte brezentem, wyjeżdżały stadami na miasto. Żandarmi i gestapowcy obstawiali ulice, wygarniali wszystkich przechodniów na auta i wieźli do Rzeszy - na roboty, a zwykle bliżej - do Oświęcimia, na Majdanek, do Oranienburga, osławionych obozów koncentracyjnych. Ilu przeżyło z dwutysięcznego transportu, który w sierpniu 1940 roku przybył do Oświęcimia? Może pięciu ludzi. Ilu przeżyło z siedemnastu tysięcy ludzi wytransportowanych z ulic warszawskich w styczniu 1943 ? Dwustu? Trzystu? Nie więcej!
18.
- Już dwunasty dzień powstania...
- Już trzynasty dzień powstania...
I wydawało się, że już całe lata tego za nami, i co przed nami?, że nic innego nie było i nie będzie, tylko powstanie. Którego nie można było dłużej wytrzymać. Każdego dnia nie można było dłużej. Potem każdej nocy. Potem każdych dwóch godzin. Potem każdych piętnastu minut. Tak. Liczyło się czas bez przerwy. Nasłuchiwało się z powietrza albo macało ziemię, czy drży teraz, czy nie, gdzie oni są? ten wschodni front? gdzieś za Wisłą, ale gdzie? w Wiśniewie? w Piekiełku? Słuchało się radia albo tych, co słuchali radia, czyli co na Zachodzie. Tam też (od czerwca) szedł front. Wyzwalane były miasta francuskie. Belgijskie. A my co? Były zrzuty. Broni. Przylatywali niejeden raz. Najpierw ci z Zachodu. Alianci. Przeważnie w tych samolotach Polacy. Przeważnie czy wyłącznie. Ktoś opowiadał, że raz cała chmura samolotów lecących ze zrzutami dla nas gdzieś od Anglii czy Afryki trafiła na zimny pas powietrza nad Alpami (chyba). Wszystkim zamarzły motory. I wszystkie tam od razu runęły. Raz na naszych oczach w nocy spadł samolot Unii Południowej Afrykańskiej. Na Pragę. Inny spadł na Miodową. U wylotu na plac Krasińskich. Na samą barykadę, na której i tak był już tramwaj.
Lotników wydobyli. Właśnie miałem się z nimi spotkać - tego 13 sierpnia - przypadkiem. To byli Polacy. Ale może nie z tego samolotu?
19.
N. sądził, że uśmiecha się do przyjaciela, lecz uświadomił sobie rychło, iż mimo wysiłków twarz ma nieruchomą. Było mu strasznie zimno. Stanowczo za zimno, jak na piękny lipcowy dzień, na Francję, na młodego, zdrowego mężczyznę...
- Johnny - wyszeptał z trudem. - Nie martw się o mnie. Johnny! Uważaj na siebie... Ja... ja wrócę... Słowo daję... Wrócę...
Wojna wykonała karkołomny zwrot. Nie ma już urągania i przekleństw. Nie ma Ricketta, bo Rickett umarł opryskując krwią szeregowca N. A. Jest za to mały zezowaty Grek o miękkim brzmieniu głosu i aksamitnych dłoniach, dziwny człeczyna z obwisłymi wąsami i jakimś egzotycznym greckim imieniem. Jest szczupła, zatroskana twarz generała, co dostaje pieniądze za to, że z trzcinką w ręku spaceruje pod ogniem - twarz władcza i tragiczna, twarz człowieka, któremu niepodobna odmówić niczego. Jest rozpaczliwe łkanie Johnny'ego B., drogiego brata, któremu N. przyrzekł, iż nie opuści go nigdy, bo nawzajem przynoszą sobie szczęście i zostaną przy życiu, chociaż cała kompania wyginie, co na pewno się stanie, gdyż przed kompanią leżą jeszcze niezliczone pola przecięte liniami niezliczonych żywopłotów. Tak! Armia zmieniła się raptownie i zmienia się nadal szybko, niepostrzeżenie w szaleńczy wir puszek z krwią, trzcinek, morfiny i łez...
Sanitariusze podnieśli nosze i szybko ruszyli ku tyłom. N. z wysiłkiem dźwignął głowę, obejrzał się za siebie. Johnny B. siedział na murawie. Zrzucił hełm i pogrążony w żałobie, gorzko opłakiwał przyjaciela. N. chciał zawołać, że koniec końców wszystko będzie dobrze, nie zdołała jednak wydobyć głosu z krtani. Opuścił głowę, zamknął oczy i półprzytomnie pozwalał nieść się dalej, gdyż nie mógł ścierpieć widoku porzuconego towarzysza.
20.
- Może naiwnie zapytam: jak nasz gość wyobraża sobie moment wyzwolenia kraju? Czy front wschodni zastygnie gdzieś w bezruchu, co? Kulawy pan uśmiechnął się jakoś wstydliwie. Trudno mu jest legitymować się swoim fachowym wykształceniem wojskowym - prawda? - ale musi przypomnieć, że obecna wojna wywróciła do góry nogami wiele dogmatów strategicznych. Otóż w początkach konspiracji, jak wiadomo, ZWZ miał ambicję przywrócenia krajowi niepodległości w drodze walki zbrojnej z obydwoma okupantami. Wówczas to postanowiono na wypadek wkroczenia Armii Czerwonej do Polski zorganizować przeciwsowiecką demonstrację wojskową w formie oporu na linii Wisły. Tak, tak. Kierownictwo zdawało sobie sprawę z naszej słabości wojskowej, z militarnej beznadziejności tego czynu, ale chciało wzmocnić tym polityczne stanowisko Polski w antyradzieckim przecież obozie zachodnich sojuszników. W tej akcji główna rola przypada Warszawie jako...
- To były plany sfer wojskowych? - przerwał niepewnie Irzykowski.
- Uzgodnione z Komitetem Porozumiewawczym Czterech Stronnictw - odparł pewnie tamten.
- A więc popierane przez te czynniki polityczne? Działo się to zapewne w czasach, kiedy pierwszy delegat Rządu Londyńskiego pragnął wszystkim członkom Komitetu Porozumiewawczego złożyć kurtuazyjne wizyty - tak słabo po przybyciu z Londynu orientował się w stosunkach konspiracyjnych... - Teraz, zdaje się, takich wizyt już nie składają. Czy tylko to się zmieniło? Pytam, czy zmieniły się tylko obyczaje na bardziej racjonalne, czy zmieniły się też programy, hę?
Kulawy pan uśmiechnął się wyrozumiale:
- Jeśli pozwoli mi pan mówić, odpowiem. Otóż gdy zmotoryzowana dywizja SS "Adolf Hitler" sforsowała momentalnie wąwóz termopilski, wywołało to, zapewne, u ludzi z klasycznym wykształceniem - - tu skłonił głowę - pewien szok. Jeszcze większy szok w sferach wojskowych wywołała wiadomość, że Niemcy desantem spadochronowym zajęli Kretę, bronioną nie tylko przez wojska greckie, ale przez trzy czwarte angielskiego korpusu ekspedycyjnego. Nowoczesna wojna opiera się na zupełnie nowej technice. Sprzymierzeni nie tylko uczą się od armii , niemieckiej, ale gotowi są już prześcignąć ją na każdym polu. Otóż w związku z tym zmieniają się i nasze plany. Polska zostanie zajęta przez gigantyczny desant spadochronowy wojsk naszych i angielskich, poparty przez lokalne działania powstańcze Armii Krajowej.
21.
Mój dziadek - aby jabłko nie padło zbyt daleko od pradziadka Łukasza - był z kolei hipnotyzerem, który występował w pomniejszych cyrkach, a całe miasto widziało w tym jego hipnotyzerstwie tylko chęć jak najłatwiejszego przejścia przez życie. Kiedy jednak w marcu Niemcy przekroczyli nasze granice, aby zająć cały kraj, i szli w kierunku na Pragę, jedynie nasz dziadek ruszył do walki z nimi jako hipnotyzer, aby siłą swej myśli zatrzymać jadące czołgi. I szedł nasz dziadek drogą z oczyma utkwionymi w pierwszym czołgu, który jechał na czele zmotoryzowanych jednostek. A na tym czołgu - widoczny do pasa - stał w wieżyczce niemiecki żołnierz, w czarnym berecie na głowie, z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, mój dziadek zaś szedł wprost na ten czołg z rękoma wyciągniętymi przed siebie i oczyma dawał Niemcom rozkaz: „Zawróćcie i wracajcie tam, skąd przyszliście..." I rzeczywiście: ten pierwszy czołg się zatrzymał i zatrzymała się też cała armia, dziadek palcami dotykał blach tego czołgu i wciąż przekazywał Niemcom w myślach ten sam rozkaz: "Zawróćcie i wracajcie tam, skąd przyszliście! Zawróćcie...". Po chwili porucznik dał znak chorągiewką i czołg ruszył, ale dziadek nie ustąpił i czołg go przejechał urywając mu głowę, i nic już nie stało wojskom niemieckim na drodze. Ojciec wyruszył wkrótce na poszukiwanie dziadkowej głowy. Ten pierwszy czołg pozostał na drodze przed P., musiał czekać na specjalny dźwig, głowa dziadka dostała się bowiem między koła i gąsienice, a te gąsienice bardzo były napięte; ojciec wybłagał, aby mu pozwolono wydobyć głowę dziadka, a potem pochował ją wraz z ciałem, tak jak przystoi grzebać chrześcijanina.
Od tego czasu ludzie w naszych stronach rodzinnych toczyli ożywione spory. Jedni krzyczeli, że nasz dziadek był skończonym idiotą, drudzy zaś, że nie całkiem, bo gdyby wszyscy stanęli tak jak on przeciw Niemcom z bronią w ręku, kto wie, jakby Niemcy na tym wyszli.
22.
Billy zastanawiał się, dlaczego ten kwartet tak na niego działa, i nagle przypomniał sobie wydarzenie sprzed lat. Nie była to żadna podróż w czasie – po prostu przypomniał sobie jak przez mgłę następującą scenę:
Było to w chłodni tej nocy, kiedy zburzono Drezno. Z góry słychać było jakby stąpanie olbrzyma. Były to serie bomb burzących. Olbrzym chodził i chodził. Chłodnia stanowiła doskonały schron. Jedynie od czasu do czasu sypało się wapno z sufitu. W schronie byli tylko Amerykanie, czterech strażników i kilka wypatroszonych tusz zwierzęcych. Pozostali strażnicy udali się przed nalotem w zacisze swoich domów w Dreźnie. Zginęli wszyscy razem z rodzinami.
Zdarza się.
Dziewczęta, które Billy zobaczył nago, zginęły również w swoim znacznie płytszym schronie w innej części rzeźni.
Zdarza się.
Co jakiś czas jeden ze strażników wchodził po schodach, żeby zobaczyć, jak jest na powierzchni, a potem schodził i szeptał coś do pozostałych Niemców. Na dworze padał ognisty deszcz. Drezno było morzem ognia. Ten ogień pożerał wszystko, co organiczne, wszystko, co się pali.
Dopiero w południe następnego dnia można było opuścić schron. Kiedy Amerykanie i ich strażnicy wyszli na powierzchnię, niebo zasnuwał czarny dym. Słońce było gniewnym małym punkcikiem. Drezno nie różniło się teraz od Księżyca – ani śladu życia, nic tylko minerały. Kamienie były gorące. W sąsiedztwie nie ocalał nikt.
Zdarza się.
23.
- Wojna!... wojna!... - przerwała mu gwałtownie. - Dosyć mam gadania o wojnie...
Hitler nie jest na tyle głupi, żeby wypowiedzieć wojnę Polsce... A poza tym, jeśli nawet ją tam rozpęta, cóż to nas obchodzi? Niech Polacy sami sobie radzą!...
- Zamilcz, nie wiesz, co mówisz! - wykrzyknął ojciec chwytając ją za ramię. - Nigdy więcej nie mów podobnych rzeczy. Istnieje układ pomiędzy naszymi państwami. Ani Anglia, ani Francja nie mogą go zerwać.
- Ale przecież Rosjanie sprzymierzyli się z Niemcami.
- Na swoją hańbę - lecz przyjdzie dzień, kiedy Stalin zda sobie sprawę, że został
oszukany.
- A Chamberlain?
- Chamberlain uczyni to, co nakazuje mu honor, ponownie potwierdzi wobec Hitlera swoją wolę poszanowania układu angielsko - polskiego.
- No i co?
- Jak to co? Będzie wojna.
Wypełniona obrazami wojny cisza zapadła pomiędzy ojcem i córką. L. przerwała milczenie:
- L. d'A. twierdzi, że nie jesteśmy przygotowani, że nasze uzbrojenie pochodzi z
wojny czternastego roku i nadaje się tylko do muzeum,
nasze lotnictwo jest bez wartości, a ciężka artyleria do niczego...
- Jak na kogoś, kto nie chce słyszeć o wojnie, dobrze się orientujesz w naszej sile zbrojnej, lepiej niż twój stary ojciec. A co powiesz o odwadze naszych żołnierzy?
- L. mówi, że Francuzi nie mają ochoty się bić...
- A jednak będzie trzeba...
- ...i że wszyscy dadzą się wystrzelać, na próżno, za nie swoją wojnę...
- Oddadzą życie za wolność...
- ...wolność... Cóż po wolności, kiedy jest się trupem? Ja nie chcę umierać i
nie chcę, żeby L. Zginął.
24.
Sosabowski, opadając na spadochronie, widział, jak jedna z „Dakot” wali się na ziemię – oba jej silniki paliły się. Kapral Aleksander Kochalski widział inną „Dakotę”, spadającą w dół. Tylko dwunastu spadochroniarzy zdołało z niej wyskoczyć, zanim „Dakota” roztrzaskała się o ziemię i stanęła w ogniu. Porucznik Stefan Karczmarek, wisząc na swoim spadochronie, modlił się. Niebo wokół niego przeszywały serie pocisków smugowych. „ Wydawało mi się – mówi – że wszystko, co strzela z ziemi, celuje we mnie”. Spadochron kaprala Władysława Koroba był podziurawiony jak sito. Korob wylądował obok swego kolegi, któremu pocisk urwał głowę.
Zrzut Polaków w odległości zaledwie dwóch i pół mili od linii obrony okrężnej w Oosterbeek spowodował natychmiastową przerwę w walce. Wydawało się, że każde działo, karabin, pistolet Niemców strzela do kołyszących się w powietrzu, bezbronnych polskich spadochroniarzy. „Odniosłem wrażenie – mówi artylerzysta Robert Christie – że lufy wszystkich dział niemieckich uniosły się w górę i zaczęły jednocześnie strzelać”. Ta chwila wytchnienia od nieustannego ostrzału na ziemi była zbyt cenna by ją zmarnować: żołnierze natychmiast skorzystali z okazji, aby przesunąć jeepy i sprzęt, wykopać nowe stanowiska strzeleckie, donieść amunicję, jaka jeszcze pozostała, i wyrzucić liczne łuski z dołków strzeleckich.
[...]
Jakimś cudem większość polskiej brygady, zszokowanej gwałtownością ataku w powietrzu połączonego z ogniem artylerii przeciwlotniczej z ziemi, dotarła do strefy zrzutu. Nawet gdy lądowali już na spadochronach, wokół rozrywały się pociski artylerii przeciwlotniczej i granaty z moździerzy, strzelano do nich z czołgów, baterii przeciwlotniczych ustawionych wzdłuż biegnącej groblą szosy Nijmegen – Arnhem. Biły również baterie stojące na północ od Driel. Sosabowski zauważył, że nawet karabiny maszynowe strzelały w górę. Teraz, przytłoczeni ogniem w powietrzu i potwornym ogniem krzyżowym na ziemi, Polacy musieli wywalczyć sobie drogę ze zrzutowiska.
Sosabowski wylądował niedaleko kanału. Kiedy biegł, żeby skrzyć się przed ogniem, przeskoczył przez jednego ze spadochroniarzy. „Leżał na trawie rozciągnięty jak na krzyżu – napisał potem – a kula czy też odłamek szrapnela ścięła mu jak nożem czubek głowy. Pomyślałem sobie, ilu jeszcze swoich żołnierzy zobaczę jak tego i czy ich ofiara nie jest daremna”.
25.
Jak na pewno możesz sobie wyobrazić, mówi się tu często w zwątpieniu:
- Czemu, czemu służy ta wojna, dlaczgo ludzie nie mogą żyć w pokoju, dlaczego wszystko musi zostać zniszczone?
Pytanie to jest zrozumiałe, ale ostatecznej odpowiedzi nikt do tej pory jeszcze nie znalazł. Tak, dlaczego w Anglii buduje się coraz większe samoloty, coraz cięższe bomby, a przy tym prowizoryczne domki z myślą o odbudowie? Dlaczego codziennie przeznacza się miliony na wojnę, a nie ma ani centa na medycynę, dla artystów, dla biednych ludzi? Dlaczego ludzie muszą cierpieć głód, kiedy w innych częściach świata gniją takie masy żywności? O, dlaczego ludzie są tacy absurdalni?
Nigdy nie uwierzę, że wojna jest dziełem jedynie wielkich ludzi, rządu i kapitalistów. O nie, mały człowiek robi to równie chętnie, inaczej narody już dawno by się przeciwko temu zbuntowały! W ludziach jest teraz żądza niszczenia, żądza zabijania, mordowania i wściekłości, i tak długo, jak długo cała ludzkość, bez wyjątku, nie przejdzie wielkiej metamorfozy, wojna będzie szaleć,wszystko, co zostało zbudowane, zasadzone i co urosło, zostanie ścięte i zniszczone, żeby potem zacząć od nowa!
26.
Wielkoniemieckiemu dowództwu wojny morskiej nie przynieśliśmy jeszcze nic: nie zadaliśmy nieprzyjacielowi najmniejszych strat. Nie przynieśliśmy jeszcze honoru naszemu krajowi. Nie rozluźniliśmy duszącego chwytu Albionu, wawrzynowemu wieńcowi niemieckiej broni podwodnej nie dorzuciliśmy nowego listka i tak dalej...
Chodziliśmy tylko na wachty, żarliśmy i trawiliśmy, wdychaliśmy smród i sami go produkowaliśmy. Nie zdarzyło się nam nawet spudłować. Spudłowane strzały zrobiłyby nam przynajmniej miejsce w przedziale dziobowym. Ale torpedy są w komplecie, znakomicie zakonserwowane, nasmarowane i regularnie sprawdzane.
Gdy niebo się przyciemnia, płaty piany, którymi się obwiesza spychacz sieci przy każdym zanurzeniu, robią się tak szare jak bielizna wyprana zwykłym wojennym mydłem. Wkrótce dokoła widać tylko szarzyznę. Bez żadnej linii granicznej szarość morza przechodzi w szarość nieba. Dalej w górze, tam gdzie, powinno być słońce, szarość jest tylko o jeden odcień jaśniejsza. Niebo wygląda jak zupa z grysiku, zbyt rozcieńczona wodą.
27.
W czasie wojny największym niebezpieczeństwem jest przyzwyczajenie. A zwłaszcza przyzwyczajenie do niebezpieczeństwa.
Ponieważ w Chemlay dziesiątki ludzi w podziemiu stawiały czoło nazistowskiemu okupantowi i z czasem zaczęły go lekceważyć, zapowiedź desantu w Normandii drogo nas kosztowała.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że oddziały amerykańskie, liczne i dobrze uzbrojone, wkroczyły na ląd, wpadliśmy w euforię. Nie mogliśmy o tym mówić, ale uśmiech opromieniał wszystkie twarze. Ojciec P. unosił się nad ziemią, niczym Jezus na falach, radość biła mu z czoła.
Owej niedzieli nie mogliśmy się doczekać, kiedy pójdziemy na mszę, pilno nam było podzielić się radością z tego prawie zwycięstwa - choćby spojrzeniem - z mieszkańcami wioski. Uczniowie ustawili się w pary na dziedzińcu piętnaście minut przed czasem.
Po drodze odświętnie ubrani wieśniacy mrugali do nas porozumiewawczo. Jakaś pani wręczyła mi czekoladę. Inna wcisnęła w rękę pomarańczę. Jeszcze inna wsunęła mi do kieszeni kawałek ciasta.
28.
Na razie widać Pantery V, oblepione z zewnątrz niemieckimi piechurami w czarnych mundurach. Automatycznie zaczynam liczyć: osiemnascie czołgów, dziewięć transporterów broni. Nasza pięćdziesiątka wygląda przy nich jak tutka do strzelania grochem. Modlę się, żeby nie zauważyli jeepa, naszych śladów ani pięćdziesiątki. Bogu dzięki, że jadą szybko. Błagam cię Miller, nie rób tego! Kiedy już przejechali i ucichł klekot, od którego pulsuje w uszach, patrzę w stronę Millera i Gorgona w drugim okopie. Bud siedzi za pięćdziesiątką. Mel obok niego, od mojej strony. Łapie moje spojrzenie.
- Widziałeś te mundury, te emblematy? To było autentyczne zafajdane SS!
Twarz Wilkinsa jest kredowobiała, pozbawiona jekiegolwiek wyrazu; moja musi wyglądac tak samo. Ci Niemcy! Tacy twardzi, tacy wytrenowanni, tacy niepokonani.
- Co powinniśmy teraz zrobić, Wont, jak uważasz? Co robimy?
- Wiem tylko jedno X: będziemy się trzymać jak najdalej od tego towarzystwa. To nie są ci, których szukamy.
- Oni naprawdę malują z boku na czołgach czaszki i skrzyżowane piszczele, widziałeś?
- Widziałem, X, widziałem. Możliwe, że to tylko na postrach, ale działa. Ja się zląkłem! Ma ktoś pomysł, co dalej?
Cisza jest tak pewna i głęboka jak ten śnieg pod nami. Możemy się najwyżej zagrzebać jeszcze głębiej w ziemi. Spuszczam się na dno okopu i wrzucam do hełmu garść nasączonych benzyną patyków, żeby podtrzymać ogień. Pora pomyśleć. Jeżeli typ o wyobraźni twórczo-artystycznej ma jakiekolwiek zastosowanie w warunkach wojennych, to chyba właśnie teraz.
29.
W środku, wokół jednej świeczki, siedziało na zydelkach trzech oficerów. "Meine Herren, dobry wieczór, odezwał się Hohenegg. Przedstawiam panom Hauptsturmfuhrera A., który był tak miły i przyjechał do nas z wizytą". Uścisnąłem oficerom dłonie i, ponieważ nie było już zydelków, usiadłem na zmarzniętej ziemi, podwijając pod siebie pelisę. Pomimo futra czułem zimno. "Sowiecki dowódca po drugiej stronie to mężczyzna wykazujący się godną podziwu punktualnością, wyjaśnił mi Hohenegg. Począwszy od połowy miesiąca, ostrzeliwuje sektor trzy razy dziennie, co dzień o godzinie piątej trzydzieści, jedenastej trzydzieści i szesnastej trzydzieści, co do minuty. A poza tym nic, prócz kilku wystrzałów z moździerza. To bardzo ułatwia robotę". I rzeczywiście, trzy minuty później usłyszałem przeraźliwe wycie, po którym nastąpiła szybka seria potężnych wybuchów, salwa z "organów Stalina". Cały bunkier zadrżał, śnieg zasypał połowę włazu, bryły ziemi leciały z sufitu. Wątłe światło świecy migotało, rzucając monstrualne cienie na zmęczone, niedogolone twarze oficerów. I znów kanonada, punktowana ostrymi wybuchami pocisków pancernych albo artyleryjskich. Łoskot był szalony, obłąkańczy, zaczął żyć własnym życiem, wypełniał powietrze, napierał na przysypany do połowy właz bunkra. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mogę tu zostać, pogrzebany żywcem, mało brakło, a rzuciłbym się do ucieczki, ale się opanowałem. Po dziesięciu minutach bombardowanie gwałtownie ustało. Ale potrzeba było sporo czasu, by wszechobecny, wbijający w ziemię zgiełk oddalił się i rozproszył.
30.
Wielka Brytania zwlekała z rozpoczęciem obchodów zwycięstwa w drugiej wojnie światowej. Dzień Zwycięstwa w Europie obchodzono 8-9 maja 1945 roku. Ale Wielka Brytania była jeszcze w stanie wojny z Japonią. Tu Dzień Zwycięstwa nadszedł 2 września - w chwili kapitulacji Japonii. Potem zabrakło już szczególnej ochoty na świętowanie. Dzień Zwycięstwa, z jego wspaniałą defiladą, odłożono do 8 czerwca 1946 roku. Zaproszono wszystkich sprzymierzeńców Wielkiej Brytanii z czasu wojny.
Jednak w przypadku Pierwszego Sojusznika powstał pewien kłopot. Wydaje się, że do rządu w Warszawie wysłano oficjalne zaproszenie, zanim ktokolwiek się zorientował, że warszawski reżim nie był sojusznikiem Wielkiej Brytanii z lat wojny. Zakłopotanie stało się tym większe, że rząd Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie przestał być formalnie uznawany wkrótce po dniu zwycięstwa. Pozwolono mu zostać w Londynie, ale nie miał uprawnień (w oczach Brytyjczyków) do reprezentowania Polski przy oficjalnych okazjach i w sensie prawnym nie był już też odpowiedzialny za Polskie Siły Zbrojne, które znajdowały się jeszcze na terenie Wielkiej Brytanii i właśnie przechodziły proces demobilizacji.
Faux pas naprawiono dopiero w przeddzień defilady, kiedy Jego Królewska Mość uświadomił sobie, że rząd w Warszawie nie zamierza przysłać swoich przedstawicieli. W efekcie w ostatniej chwili minister spraw zagranicznych Ernest Bevin wysłał zaproszenie na uroczystości bezpośrednio do Naczelnego Wodza generała „Bora”, który spędził w Wielkiej Brytanii większą część minionego roku; dalsze zaproszenia przesłano dowódcom polskich sił powietrznych i polskiej marynarki, a także poszczególnym generałom. Zaproszeni grzecznie odmówili.
W efekcie Parada Zwycięstwa w Londynie odbyła się bez udziału jakichkolwiek jednostek, ugrupowań czy przedstawicieli z Polski. Nie było żadnego spośród żołnierzy, którzy walczyli pod Narwikiem, pod Tobrukiem, w bitwie o Atlantyk, pod Monte Cassino, w Normandii czy pod Arnhem. Nie pojawił się nikt, kto mógłby oddać honory polskiej sekcji SOE, Armii Krajowej czy cichociemnym - najwierniejszym z sojuszników. Niewątpliwie byli wśród Brytyjczyków tacy, którzy pomyśleli, że ci Polacy zachowują się jak zawsze i znowu sprawiają jakieś kłopoty. (W defiladzie uczestniczyli tylko nieliczni członkowie czynnych służb: trochę mężczyzn i kobiet, pilotów i służb naziemnych należących do rozmaitych formacji RAF-u, do których ich wcześniej wcielono).
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu