oblicza pracy
Kilka scenek z pierwszego roku mojej pracy. Uprzedzam, że tekst zawiera słowa wulgarne.
Obraz I
Przede mną dwanaście godzin wolnych od pracy! Co za rozpusta!
Szef dał mi dzisiaj kluczyki od mana (wielka ciężarówka z zamontowanym HDS, czyli dźwigiem) i powiedział: Krzysiu, wyrwij hedeesem te słupki z ziemi, bo nam przeszkadzają, wypierdol je na tył placu, a później wymontuj ten wąż olejowy, bo skurwysyn przecieka. Aha! I zajrzyj do rozrusznika. Chłopaki mówili, że coś się w nim pieprzy, bo zacina się.
Co miałem powiedzieć? Że nie znam układu biegów w manach i nie mam pojęcia o obsłudze dźwigu? Jestem pewny, że spojrzałby wtedy na mnie jak na zielonego ludzika. Wsiadłem do dwudziestotonowej maszyny, jakoś ją odpaliłem, zapytałem się kogoś, którym przyciskiem włącza się napęd pompy olejowej dźwigu, no i udało się. Nawet zdiagnozowałem usterkę w rozruszniku i zawiozłem go do zakładu naprawczego. Fajnie było z tym wężem olejowym: siedziałem w kucki pod ciężarówką mocując się z zakręconym "na amen" złączem, a później, gdy go odkręcałem, olej ściekał mi po podniesionej ręce. Aby nie ściekł pod ubranie, przyłożyłem drugą rękę do nadgarstka, kierując po niej strumyk oleju na ziemię.
Obraz II
Nocny przerzut sprzętu na odległość prawie 200 kilometrów. Jechałem starym, rozklekotanym jelczem, który już od dobrych dziesięciu lat nadaje się tylko do kasacji. Gdy o mojej planowanej jeździe usłyszał jeden ze starszych pracowników, powiedział, że jestem odważny. Faktycznie. Wspomaganie kierownicy i hamulców jest na powietrze, a kompresor chodzi jak ręczna pompka do balonów, i gdy przed skrzyżowaniem zahamuje się, może zabraknąć powietrza w instalacji do zasilenia układu kierowniczego - lub na odwrót. Biegi wchodzą ze zgrzytem i na siłę, a do wciśnięcia śliskiego pedału sprzęgła, nogę trzeba podnosić prawie do brody. Silnik ryczał, grzechotał, brzęczał i klekotał. Pojazd cały czas uciekał na boki, i konieczne było bez przerwy korygować tor jego jazdy kręceniem kierownicy.
Było fajnie...
Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów bałem się przekraczać czterdziestkę, a później jakoś już poszło. Siedem kilometrów przed celem poczułem, że ten muł zamienia się w żółwia. Gdy stanąłem i obejrzałem koła, okazało się, że w niewidocznej w lusterkach przyczepie nie ma koła. Musiałem złapać kapcia dużo wcześniej, opona rozleciała się, a felga starła się cała o asfalt. Piasta drugiego koła rozleciała się, i koło tak tarło o błotnik, że ten dymił się. Cztery godziny zajęło przeładowanie i przewiezienie samochodem z dźwigiem zarówno ładunku z mojej przyczepy, jak i jej samej.
Było fajnie...
Na plac przyjechałem tym swoim rzęchem o czwartej. W misce, po ciemku, umyłem ręce i twarz, i położyłem się spać. Po trzech godzinach obudziły mnie ciężarówki hałasujące na placu.
Było fajnie...
Obraz III
Wtorek, drugi dzień przeprowadzki, jestem skonany. Wczoraj demontaż i wyjazd wieczorem. Położyłem się spać o trzeciej. Położyłem? Padłem! Do wozu nie było przystawionych schodów - podłoga jest na wysokości piersi, a ja nie miałem siły podciągnąć się na rękach, mimo że robiłem to wielokrotnie. Wdrapywałem się do pokoju tak, jakbym zdobywał oblodzony szczyt. Prądu także nie było, a noc, mimo ciepłego dnia, była zimna. Po ciemku rozebrałem się zostając w grubym podkoszulku, bez rezultatu próbowałem wymacać w szafie czystą parę skarpetek, i dygocąc z zimna owinąłem się kołdrą. Zimno budziło mnie wielokrotnie, a rano wstałem z katarem i bólem głowy.
Szukałem budzika. Gdzieś tykał, ale nie mogłem go zlokalizować. Przed jazdą przełożyłem wszystkie drobiazgi ze stołu na tapczan, a mimo to zbierałem je z podłogi.
Obraz IV
Mam za sobą zwariowane dni: w trzy kolejne wieczory jechałem tym starym jelczem.
Chodzi jeszcze gorzej, w co nie uwierzyłbym, gdybym tego nie doświadczył. Po kilkunastu przełączeniach biegów czułem ból przesilonych mięśni w ramieniu i łokciu.
Pierwszego wieczoru, po przejechaniu dwudziestu może kilometrów, coś stuknęło i silnik zgasł. Urwał się napęd pompy wtryskowej. Po dwóch godzinach pojechałem dalej holowany na krótkim, sztywnym holu.
Wariactwo! Jadąc 60 na godzinę ma się trzy metry przed sobą tył holującej ciężarówki zasłaniającej cały widok. Nie ma możliwości zobaczenia wcześniej zakrętu, widać go dopiero wtedy, gdy dupa holującego samochodu ucieka na bok. Wymusza to ciągłe, uważne wpatrywanie się w nią i natychmiastową reakcję na zmianę kierunku jej jazdy. W bazie kupili starą pompę i na drugi dzień pojechałem dalej. Przed jakimś skrzyżowaniem, gdy chciałem z piątego biegu przejść na luz, okazało się to niemożliwe. Trzeba było stanąć, zgasić silnik i dopiero wtedy wyjmować bieg. Rozrusznik na szczęście jeszcze chodzi i nie trzeba kręcić korbą dla odpalenia silnika. Dalszą długą drogę przejechałem na czwartym biegu z szybkością dochodzącą do 40 km/godz.
Później... później było gorzej: zepsuło się sprzęgło, które niedomagało już wcześniej. Dość powiedzieć, że nie można było, jadąc pod górę, dawać zbyt dużo gazu, bo zaczynało się ślizgać. W drodze zrobiło się tak, że nie tylko ślizgało się, ale i nie rozłączało. W efekcie biegi wbijałem na siłę, przed hamowaniem musiałem wrzucać luz, bo po zwolnieniu czy zatrzymaniu nie było to już możliwe i silnik gasł. Ruszanie wymagało zgrania ruchów i szybkości: w momencie wbicia biegu, ciężarówka chciała natychmiast ruszać, a jeśli była trzymana hamulcem, dławił się silnik. Więc jednocześnie bieg, puszczenie sprzęgła i dodanie gazu, aby silnik miał dosyć mocy ruszyć tę kupę złomu z miejsca.
Poza tymi usterkami było prawie dobrze.
Prawie, bo te stukoty słyszane z przodu miały swoją przyczynę w poluzowanym prawym kole. Na szczęście dokręciłem je nim odpadło.
No i jeszcze urwał się (ale tylko raz) przewód od powietrza powodując zablokowanie hamulców.
Na plac dojechałem jako jeden z ostatnich, ale cało.
Obraz V
Przez pierwsze godziny dnia miałem zawroty głowy i bóle mięśni, chodziłem jak zbity pies, później jakoś się rozruszałem.
Nowe miasto - Pleszew.
Nie znam go i nie poznam - poza tymi paroma ulicami, którymi przejechałem citroenem ciągnącym przyczepę, bo pewnie w ciągu tych paru dni tutaj nie wyjdę poza ogrodzenie lunaparku - jak zwykle.
Pleszew będzie dla mnie kwitnącą akacją, która rośnie tuż przy wozie i puka mi w okno gałązką wybieloną kwiatami.
Dziwne to drzewo: najeżone kolcami jak zjeżony wobec ludzi, ciężko doświadczony człowiek. Pewnie dlatego wygląda tak staro i choro: spękana kora, jakby porozrywana, dziwne narośla na pniu, przywołują mi obraz wiekowego starca z dłońmi wykręconymi artretyzmem i twarzą, na której osiem dziesiątków przeżytych lat zostawiło same ruiny.
Wieczorem Laudate dominium Mozarta i kilka pieśni z jego mszy koronacyjnej. Uczta!!!
Obraz VI
Wyskoczyłem do pobliskiego sklepu po fajki, i idąc chodnikiem, tuż przy metalowym parkanie, takim zwykłym, z wygiętych profili stalowych, kątem oka zauważyłem coś, co kazało mi stanąć. Była to dziwnie powykręcana gałąź nieznanego mi gatunku żywopłotu (na pewno nie był to ligustr), w zadziwiającą symetryczny sposób przepleciona między kolejnymi pionowymi gładkimi drutami parkanu, mijając je raz z jednej, raz z drugiej strony, a co najdziwniejsze, to oplatając sobą szerszy słupek. Po prostu rozgałęziała się, by objąć swymi dwoma ramionami metal, i zaraz za nim ponownie łączyła się w jedno. Stałem i patrzyłem na te wyjątkowe połączenie żywej tkanki drzewa z martwym metalem, a po chwili podniosłem głowę, i ponad zielonym gąszczem zajrzałem do wnętrza ogrodu. W tej jednej chwili jakbym się przeniósł o wieki i mile, znajdując się w Edenie; w głowie pojawiła się myśl o Miltonie, i już tylko czekałem pojawienia się Adama i jego pięknej Ewy. Zdawało mi się, że na tym skrawku ziemi, w środku miasta, o krok od ulicy szumiącej samochodami, Stwórca powtórzył swój cud stworzenia, gromadząc w jednym miejscu wszelką rozmaitość flory. Bo i czegoż tam nie było! Tuż przy mnie, wzdłuż parkanu rósł żywopłot utworzony z mnogości nieprzeliczonej- zdawało się - rodzajów drzew stojących tak blisko siebie, że przenikały się gałęziami, niczym ramiona splecionych ciał kochanków, gdy nie wiadomo które dłonie obejmują, a które są obejmowane; tak i tam na gęstych gałęziach tui zwieszały swe witki powoje, końcami dotykając srebrzystej gęstwiny świerku, która mieszała się z zielenią igliwia małej sosenki, a spomiędzy jej gałęzi wychylała się gałązka jabłoni czerwieniąc się wianuszkiem maleńkich, czerwonych owoców; pół kroku dalej poznałem wśród drobnych listeczków czarne jagody krzaka ligustra, dołem otoczonego gęstwiną irgi wyciągającej wokół siebie długie ramiona gałązek z nanizanymi nań rządkami ciemnych listeczków przetykanych czerwienią owoców. O krok gęścił się krzak bukszpanu, a nad nim tamaryszek rozwijał swą zwiewną, niczym ze snu utkaną, zieloną mgiełkę.
Stałem i patrzyłem na te pomieszanie, na różnorodność w której wzrok się gubił, nie mogąc ogarnąć i spamiętać tej bujności gatunków. Później przypomniałem sobie o celu mojego wyjścia z pracy, i spojrzałem w lewo: poprzez szerokość ulicy widziałem karuzele lunaparku - jakbym na inny świat patrzył, oddzielony nie tylko ulicą, ale i moją doń niechęcią. Opuszkami palców dotknąłem gałęzi oplatającej ogrodzenie, poczułem jej ciepło, westchnąłem, i przeszedłem na drugą stronę ulicy.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.