Dodany: 21.02.2010 15:51|Autor: Evvelina

Chwila zastanowienia nad półką z bestsellerami


Tekst powstał jeszcze w moich czasach licealnych - ostatnia klasa, sądząc po tym "nowym nauczycielu od fizyki". Czyli - ładnych parę lat temu - będzie jakieś pięć (jak ten czas leci!). Ponieważ znalazłam go przypadkiem, pomyślałam, że dodam go do czytatnika - po pierwsze dlatego, że gdyby nie to, że tekst wpadł mi w ręce przy czyszczeniu starego dysku w komputerze, to pewnie nie pamiętałabym w ogóle, że takie coś kiedykolwiek napisałam; a po drugie dlatego, że, chociaż masa moich poglądów ewoluowała lub też zmieniła się radykalnie, to, choć pewne rzeczy ujęłabym dziś nieco inaczej, pod tym tekstem mogę podpisać się nadal, i to z czystym sumieniem. No, prawie - przyznaję, że (niezrozumiały dla mnie) sentyment do "Cienia Wiatru" pojawił się u mnie długo po przeczytaniu tej książki i zaowocował całkiem niezłą oceną (4.5) jak na książkę, którą tak brutalnie zdarzyło mi się kiedyś skrytykować. Cóż...



__________________


W tym roku dyrekcja szkoły postanowiła zafundować nam atrakcję, jaką niewątpliwie jest zmiana nauczyciela od fizyki. Człowiek ten, skądinąd sympatyczny, inteligentny i rozmiłowany w astronomii, na pierwszej lekcji miał okazję wspomnieć o pewnej książce - sugerując, że omawiany temat większość niewątpliwie już zna z pewnej powieści.

To znaczy, z „Aniołów i demonów” Dana Browna. Jak reklamuje adnotacja, zamieszczona na tylnej okładce oraz na afiszach nad półkami z bestsellerami, jest to „najinteligentniejszy thriller roku”. Uczucia do samej powieści mam zdecydowanie ambiwalentne, ale fakt reklamowania książki (a konkretnie: tej książki) i to w takich okolicznościach przez nauczyciela w LO wydał mi się odrobinę szokujący. Głównie dlatego, że powiedział on to całkiem serio, a przywoływanie „Aniołów i demonów” na lekcji fizyki jest prawie tak rozsądne jak traktowanie „20.000 mil podmorskiej żeglugi” jako kompetentnego podręcznika do biologii i historii.

Ale przecież ta książka jest bestsellerem. Błyskotliwym, z szybką akcją i dostarczającym takich przeżyć kulturalnych jak dowolny z kieszonkowych romansów do kupienia w kiosku za 9.99. I przeznaczony do podobnego czytania – bardzo szybkiego i jeszcze bardziej bezmyślnego. Jednak ponieważ „najinteligentniejszego thrilleru roku” wstyd nie znać, był też wychwalany jak Polska (a może i świat) długa i szeroka.

A z fizyką faktycznie ma dużo wspólnego. Konkretnie - wynajęty przez nie istniejące od 300 lat bractwo Illuminati morderca z nie istniejącego od 700 lat stowarzyszenia Asasynów, Arab - a zatem postać szalenie negatywna, bo jaki mógłby być w dzisiejszej rzeczywistości facet piszący szlaczkami od prawej do lewej i mający podejrzanie ciemną karnację - kradnie wielkiej wartości skarb. W chwilach wolnych od popełniania kolejnych morderstw okazuje się, iż bohater tak całkiem pozbawiony uczuć nie jest, co demonstruje porywa główną bohaterkę, Vittorię (uprzednio zabiwszy jej ojca i wyłupiwszy mu oko, bo jego siatkówka jest potrzebna do otwarcia owego skarbu i, w konsekwencji, unicestwienia skorumpowanego, niedobrego Watykanu). A owym skarbem jest antymateria. W pudełku. (Sic!) Na szczęście w akcję wkracza pewien historyk sztuki, Robert Langdon, zabija Araba (który, jak wszyscy - zwłaszcza negatywni - bohaterowie Browna, jest szalenie infantylny i papierowy do bólu). I wszystko kończy się szczęśliwie.

Skłoniło mnie to do refleksji nad książkami tzw. dobrymi, czy może raczej: popularnymi. Jak superpupularny „Kod Leonarda daVinci”, tego samego Dana Browna. Fabuły kolejnych jego powieści streszczać nie trzeba, bo schemat jest ten sam, czasem zmieniają się tylko nazwiska. Intryguje mnie jednak coś innego.

Niektórzy autorzy naginają fakty tak, by pasowały do fabuły. Brown natomiast fakty łamie i zalewa betonem udając, że tak jest, było i będzie, i na tym fundamencie buduje intrygę, słuchaj, drogi czytelniku, nie daj się zwieść pozorom i pamiętaj, że tak naprawdę w Luwrze wiszą atrapy kamer, że wykrwawiający się od rany postrzałowej w brzuch starszy pan jest w stanie wymyślić kilka niezgorszych łamigłówek i zrobić z siebie żywe (a właściwie martwe) dzieło sztuki, a z obstawionego przez policję banku może bezproblemowo wyjechać opancerzona ciężarówka z bliżej nieokreślonym ładunkiem w środku. Bo jak tu w to nie wierzyć, skoro sam pisarz mówi wszem i wobec, że wszystko jest poparte faktami.

Więcej, nawet ładnie się to wszystko układa w obraz świata stłamszonego i zaślepionego przez Kościół – czyż to nie pasjonujące, na przykład, że piramida w Luwrze składa się z sugestywnej liczby 666 kawałków szkła? I to nic, że René Andegaweński nie mógł zostać w 1418 roku wielkim mistrzem zakonu Syjonu, bo miał wtedy 9 lat, Gotfryd z Bouillon nie był królem Jerozolimy, króla Dagoberta nie zabił watykański skrytobójca a tych nieszczęsnych szklanych kawałków jest 673. Zresztą można tego nawet nie zauważyć, bo akcja pędzi na złamanie karku. Czasem się nawet potyka - za to wciąga jak trąba powietrza i sprawia, że czytelnik zapomina o tym, że powieść powinna być czymś więcej niż pędzącymi samochodami, zamieszanym w polityczne spiski Watykanem i wątkiem romansowym w tle.

Żyłam dotąd w przekonaniu, że to, co czytamy na przykład w powieściach Browna, to za mało, żeby uznać książkę za dobrze napisaną i wartościową. Cóż, widać się myliłam. Szkoda, że przez książki Browna przestałam żyć w tej nieświadomości. Być może jednak nie potrafię wyciągać odpowiedniej nauki – raz się sparzyłam na bestsellerach, a mimo to krótko po lekturze nieszczęsnego „Kodu…” sięgnęłam po inną silnie reklamowaną powieść.

Był to „Cień wiatru” Carlosa Ruiza Zafóna. Wcześniej spotkałam się z wieloma bardzo optymistycznymi recenzjami… z których, co prawda, większość informowała że „ta książka jest prawie tak dobra jak >Kod Leonarda daVinci<”. Jednak tuż obok tych korzystnych opinii spotykałam się także z rozmaitymi zarzutami wobec tej powieści. A to, że przegadana, za dużo opisów, wolna akcja, zaś jej największą wadą jest brak wyraźnego przesłania. A właściwie jakiegokolwiek przesłania. Nie ma wyjścia – przy sprzecznych opiniach trzeba po utwór sięgnąć samemu i wyrobić sobie własne zdanie.

„Cień Wiatru” miał nie mieć przesłania. Tym niemniej, ja to przesłanie odnajduję – historia zawsze zatacza koło. Wiem o tym, słyszałam to nie raz, ujęte w lepszych lub gorszych słowach – nie jest to szczególnie zaskakująca teoria. Co gorsza, autor chyba nie dowierza inteligencji potencjalnych czytelników, gdyż konkluzja ta sprawia wrażenie podkreślonej kilkakrotnie czerwoną kredką. To już niemal świętokradztwo – bazgranie po książkach jest w końcu wielce bulwersujące. Zresztą, gdyby jednak wziąć do ręki gumkę i owe podkreślenia wymazać, sam „Cień wiatru” być może wiele by nie stracił. Tyle, że pewnie jeszcze mniejszej liczbie osób udałoby się odczytać to nieszczęsne przesłanie. I trudno się dziwić; mało komu mogłoby przyjść do głowy, że można napisać dzieło o objętości nieco ponad pięciuset stron, nie mając ludziom do przekazania niewiele ponad tą jedną, wytartą od wielokrotnego używania myśl.

Muszę jednak powiedzieć, że w zestawieniu „Cienia Wiatru” z powieściami Dana Brona - i tylko wtedy - książka ta jawi się niemal jako arcydzieło. Głównie dzięki klimatowi – hiszpańskie powieści mają chyba w sobie coś takiego, co z przyjemnością nazwałabym magią, że wspomnę choćby Mendozę, Gabriela Garcíę Márqueza, czy, z bardziej współczesnej „półki”, Péreza-Reverte. Zręczne opisy sprawiają, że bajkowe uliczki Barcelony z połowy wieku dwudziestego zdają się wyłaniać z mgły, oczarowując swoim urokiem. Do tego dodać jeszcze należy genialne, czarno-białe fotografie Francesca Català-Roca. Czegóż chcieć więcej?

Na przykład tego, żeby autor na siłę nie chciał tego klimatu zepsuć. Wszystko się pali i wali, giną kolejne postacie, dramatyzm rośnie, oczekujemy wybuchu… i dostajemy list zza grobu. Bardzo długi list, należy przyznać, wyjaśniający wszystko, co chcemy wiedzieć, a nawet jeszcze więcej. Napięcie opada, klimat rozsypuje się jak puzzle, w których zabrakło kluczowych elementów, a sam „Cień wiatru” jest na najlepszej drodze by zostać zapisanym na liście książek słabych i skrupulatnie podąża tą drogą do końca. Bo, na Boga, ileż razy można pisać o tym samym, wykorzystywać te same sztampowe rozwiązania?

Posunę się jednak jeszcze dalej, co zapewne zostanie mi poczytane za złe. Nawet zdeklarowani zwolennicy tak Zafóna, jak Browna nie cierpią chyba na taki brak obiektywzmu, żeby uznać któregokolwiek z nich za pisarza szczególnie ambitnego. Listy bestsellerów okupuje jednak również jeden z najbardziej przecenianych współczesnych pisarzy. Mam tu na myśli Paulo Coelho.

Obecne społeczeństwo nie ma czasu na czytanie powieści naprawdę poważnych, nie ma też czasu na to, by siąść i przemyśleć to, co przeczytali, aby samodzielnie wysnuć jakąś konkluzję. Preferuje powtarzane po raz setny frazesy. A Coelho świetnie wyczuł koniunkturę. Ludzie szukają książek dających im wrażenie obcowania z Wielką Literaturą i jednocześnie niewymagających myślenia, a on im je daje. Są to kolejne powieści pozujące na prozę intelektualną i metaforyczną. Tyle, że wśród tych wzniosłych i patetycznych opisów trudno wydobyć treść. W każdym razie treść godną tego, by jej szukać, bowiem rzeczywistość jest, jak zwykle, brutalna – to, co otrzymuje czytelnik, to nie jest proza intelektualna, jedynie prosta, szalenie płaska powiastka, do tego kilka razy za długa. Kilkaset stron będących w zasadzie jednymi wielkimi przenośniami, takimi, przy których Homer może spakować „Iliadę” i ze wstydem iść szlifować własny warsztat – ileż można?!

Czytając sztandarowe dzieło Coelho mam ochotę podejść do przyjaciela, słuchaj, stary, odkryłam nową nieznaną mi dotąd prawdę, właśnie przeczytałam w „Alchemiku”, że nie ma to jak obcować z owcą czytając w międzyczasie jakąś dobrą książkę, mogę ci nawet zacytować długi fragment, streszczający się w tej jednej konkluzji. Obcowanie z owcami raczej sobie daruję, a jeśli idzie o dobre książki, to poszukam jakiejś naprawdę dobrej. Takiej, która nie trafiła na listy bestsellerów i zapewne nie trafi – bo nie trafia też do „mas”.

I obawiam się, że nie będzie to kolejna powieść Coelho. Ani żadna z sąsiadujących z nią książek na półce z bestsellerami.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1937
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: Aithne 24.02.2010 21:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Tekst powstał jeszcze w m... | Evvelina
Zastanawiałam się, ile jest prawdy z tym co pisał Brown w "Kodzie...". Nie sądziłam, że aż tak niewiele. Chociaż muszę przyznać, zagadki były całkiem, całkiem - to dla mnie chyba największy plus tej powieści. Ale innych jego książek nie czytałam i raczej nie zamierzam.
"Cienia wiatru" również nie czytałam, ale współlokatorka reklamuje mi go od paru miesięcy, więc może kiedyś uda mi się za niego zabrać... Ale mówisz, że jednak masz do niego sentyment? Że zmieniłaś zdanie? Tym bardziej muszę sprawdzić, czy mi się spodoba ;).
A Coelho... Jak to dobrze spotkać kogoś, kto nie wychwala pod Niebiosa jego pisaniny! Nie trawię go. "Alchemik" był książką o niczym. A nie, przepraszam, miał przesłanie: "chcieć to móc".
Pozdrawiam ;)
Użytkownik: Evvelina 06.09.2010 14:57 napisał(a):
Odpowiedź na: Zastanawiałam się, ile je... | Aithne
Tak, do "Cienia Wiatru" zdarzyło mi się już nawet wrócić. Pomijając sztampową fabułę i tandetne rozwiązania, całość naprawdę ma klimat, fantastyczne opisy i ładny język. Także tutaj też mogę polecić :)
A co do Coelho... wydaje mi się, że na b-netce całkiem sporo krytycznych głosów na temat twórczości tego pana można by było odnaleźć.
Pozdrawiam również!
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: