Dodany: 06.01.2010 23:51|Autor: Pawel_G
Lessing o macierzyństwie
Uprzedzam na początek, że zdradzam istotne dla treści szczegóły. I że tekst poniższy jest raczej luźną, przydługą refleksją na temat książki przeznaczoną dla osób, które już ją przeczytały, nie zaś recenzją. Tyle uprzedzania. Ad rem.
Moje pierwsze spotkanie z Lessing. Podchodziłem do tego bez większych oczekiwań. Przywykłem już, że twórczość większości spośród ostatnich noblistów to co najwyżej dobra literatura. Mając zatem niewysokie oczekiwania, nie zawiodłem się, bo to rzeczywiście nie jest złe. Może nie Faulkner, ale naprawdę nie jest źle. Jednak odkąd książkę przeczytałem, nie opuszcza mnie myśl, że gdyby Lessing była wybitną pisarką, byłaby to świetna powieść.
"Piąte dziecko" jest historią pewnej kobiety, jej relacji z mężem, rodziną i piątym synem, który, delikatnie mówiąc, się nie udał. Harriet zawsze marzyła o dużej rodzinie i wielkim domu. Z pomocą bogatego i hojnego teścia marzenie udaje się zrealizować. Harriet i jej mąż, Dawid, zostają szczęśliwymi rodzicami czwórki słodkich maluchów. Potem rodzi się piąte dziecko, Ben. Ben jest inny. Brzydki, agresywny, zamknięty, głupi. Z jego przyjściem na świat sielanka się kończy. Zaczyna się dramat matki, która nie potrafi Bena pokochać.
Przyznać należy, że to chyba niezbyt oryginalny pomysł na powieść. Jednak nie jest to ten rodzaj literatury, który ma czytelnika zabawiać fabularnymi zawijasami, a więc nie uważam tego za wadę. Problem natomiast w tym, że książka jest skandalicznie krótka i sprawia wrażenie po prostu niedopracowanej. Gdzieś w tle unoszą się ciągle poważne pytania, ale odnosi się wrażenie, że choć Lessing jest świadoma ich istnienia i wagi, nie ma na nie żadnej ciekawej odpowiedzi. Oto przykład. Blisko końca powieści Ben trafia w złe towarzystwo i zostaje przywódcą gangu. Dzieje się to wszystko na kilku zaledwie stronach, bez głębszej analizy zarówno przyczyn takiego stanu rzeczy, jak i wpływu, powiedzmy, społecznego upadku Bena na matkę i resztę rodziny. Czy Lessing naprawdę chce powiedzieć, że draństwo jest po prostu rezultatem braku miłości i akceptacji? Być może niekiedy jest to prawdą, ale tutaj dzieje się przecież coś innego. Ben nie jest niegrzecznym chłopcem, który dostaje pod choinkę brzydsze prezenty niż bardziej kochane rodzeństwo. Ben jest Inny, cała powieść jest oparta na pomyśle, że Ben jest jakoś fundamentalnie Inny i ta jego Inność jest źródłem cierpień rodziny, w szczególności matki. I nagle, na koniec, dowiadujemy się, że Ben wypadł na margines społeczeństwa i został złodziejaszkiem. I to jest, mam wrażenie, pointa. To nie pasuje i to nie wystarcza, to jest pomysł ze zwyczajnej powieści, a nie powieści godnej Nagrody Nobla.
Przyjmując jednak, że jest to wszystko celowym zabiegiem autorki, pytamy: a może Ben tam musi być, na tym społecznym marginesie, może ta zwyczajność jego losów ma nas zmusić do refleksji? Ale wówczas mamy coś, co widzieliśmy już tysiące razy, czyli krytykę konserwatywnego społeczeństwa, które odtrąca to, czego nie jest w stanie zaakceptować, nie akceptuje zaś tego, czego nie rozumie. Ale czy ktoś ma jakieś pomysły, żeby zrobić to lepiej? Kto jest w stanie przyznać, że pokochałaby Bena, że zrobiłby więcej dla niego niż Harriet, która dla tego dziecka zaniedbała, a w końcu zniszczyła szczęśliwą niegdyś rodzinę? Przyznaję, że nie wiem prawie nic o Lessing, a zatem nie wiem, jakie są jej cele: nie wiem mianowicie, czy Lessing obwinia konserwatywny świat, czy też portretuje los człowieka. Innymi słowy, nie potrafię ocenić, na ile Lessing chce być polityczna. Bo, jak wspomniałem, w trakcie lektury gdzieś tam w tle wciąż towarzyszy nam polityka, choć może to efekt mojego wyczulenia na takie wątki. Powieść jest osadzona pomiędzy rokiem 1960 a "brutalnymi", jak je określa narratorka, latami 80. Jest tu bogaty pan (choć przyjdzie mu nieco zbiednieć), jest niechętna rodzinnej sielance nowoczesna kobieta, jest kobieta z córeczką z zespołem Downa. Przez dom przewija się mnóstwo postaci (to liczna rodzinka), jest tu sporo dramatów i cierpienia, ale wszystko jakoś na boku, ledwie dotknięte, zarysowane. Zdecydowanie za krótka książka.
Tym niemniej jako powieść o relacji matka-dziecko wypada książka Lessing bardzo dobrze i poruszająco. Nie powiem, wzruszyłem się, co wcale często mi się nie zdarza. Na szczęście w kluczowych dla fabuły momentach Lessing nie poprzestaje na szczątkowych zdaniach (a czasem wystarczą jej trzy zdania na opisanie zdarzenia, dla którego można by napisać osobny rozdział), ale pozostaje przy bohaterce. Podążamy więc za Harriet do zakładu, w którym rodzina zamknęła Bena, razem z nią oglądamy salę z niechcianymi dziećmi, małymi potworkami, których rodzice postanowili się pozbyć. To bezapelacyjnie najlepsza scena w książce i niewątpliwie kluczowa dla jej zrozumienia. Gdyby nie ten epizod, bylibyśmy może w stanie przyznać rację Dawidowi i reszcie rodziny i potępić Harriet za sprowadzenie Bena z powrotem do domu. Przecież kiedy Ben zniknął, wszystko zaczęło się z powrotem układać. Ale kobieta go przywiozła. Od tamtej pory wina za nieszczęścia spadła wyłącznie na nią (choć Harriet już wcześniej czuła się winna). Śledzimy zatem rozpadającą się rodzinę i rozumiemy, że istniało przecież proste rozwiązanie: wystarczyło Bena w ośrodku zostawić. Ale potem wraca ten porażający obraz korytarza pełnego łóżek z wykrzywionymi dziećmi, Bena zawiniętego w kaftan bezpieczeństwa, obsmarowanego kałem, zamkniętego w izolatce. I nie mamy sumienia nie przyznać Harriet, że postąpiła słusznie.
Postać Bena została nakreślona świetnie. Ben niepokoi. Nie wiemy, dlaczego taki jest, nikt zresztą nie potrafi dokładnie określić, co z nim nie tak. Jest po prostu inny. A wobec inności naturalne są dwa uczucia: ciekawość i lęk. Tutaj ciekawość schodzi na drugi plan, bo Ben jest przede wszystkim niepokojący. Kiedy Harriet ciężko znosi ciążę, przypomina się nam "Dziecko Rosemary", kiedy Ben błądzi jak obłąkany po domu, do głowy wpada nam wspomnienie wykopanego z indiańskiego cmentarza dzieciaka ze "Smętarza dla zwierząt". Skąd właściwie ta groza? Czasami Lessing porównuje Bena do ludzi pierwotnych, jak gdyby chciała nam powiedzieć: odejmijcie cywilizację, odejmijcie społeczne konwencje i normy, a oto co z was zostanie.
Gdzieś tu przeczytałem, że książka Lessing jest właściwie o tym, że szczęście jest nieosiągalne, że żyjemy fikcją, etc. Otóż powodem tego, że rodzinne szczęście się rozpadło, jest Ben. Bo to szczęście było jak najbardziej realne, a w kazdym razie nie zauważyłem jakichś istotnych powodów, dla których ta rodzina nie miałaby być szczęśliwa. Na pewno był pewien dyskomfort z racji tego, że np. utrzymywał ich teść, były też niesnaski między protagonistką a siostrą (mama więcej uwagi poświęcała Harriet), ale wszystko to są rodzinne dramaciki nie do uniknięcia i nie sprawią one, że domowe ognisko się wypali. Gdyby Lessing chciała pokazać, że szczęście jest w ogóle nieosiągalne, to zapewne by te wątki rozwinęła. Jeśli jednak uderzać w takie struny i doszukiwać się przesłania, to moim zdaniem jest to książka o winie. Sartre (chyba) rzekł był, że nie jesteśmy winni, a mimo to jesteśmy odpowiedzialni. Harriet czuje się winna, czuje się obwiniana, choć logika podpowiada, że nie jest to niczyja wina. Więc kobieta szuka wyjaśnień, zaczyna swoje cierpienie racjonalizować i winę wymyślać; mówi, że to dlatego, że było im za dobrze, że to kara za ich beztroskie życie. Wszyscy się Bena wyrzekli, nikt go nie kocha, co pogarsza tylko sytuację; na kogo zatem musi spaść odpowiedzialność za tego potwora? Oczywiście na nią. Na matkę. Bo matka to doprawdy ostatni bastion przyjaźni i miłości na tym świecie. Jeśli matka zostawi, to nikt nie zostanie. A czy Dawid, mężczyzna, byłby w stanie zostać kozłem ofiarnym? Przypominamy sobie scenę, kiedy Dawid wynosi Bena do furgonetki, która odwiezie dziecko do zakładu. Pamiętamy, że chciał dobrze, że chciał wziąć odpowiedzialność za tę decyzję na siebie, pomóc żonie. Zapewne dzięki temu łatwiej było mu później żonę obwiniać i potępiać, lecz nie w tym rzecz. Dawid nie jest złym człowiekiem. Jest po prostu mężczyzną. Relacja matki z jej dzieckiem jest chyba najgłębszą i najbardziej intymną z relacji, jakie Bóg dał światu. Jako przedstawiciel rodu męskiego gotów jestem przed tym uczuciem skapitulować, przyznając, że wykracza ono poza moje zdolności emocjonalnej percepcji. Dlatego usprawiedliwiam Dawida, bo Dawid po prostu zrobił, co do niego należało: załatwił sprawę. Nie rozumiał, że tej sprawy nigdy się nie da załatwić, bo matka o swoim synu nie może po prostu zapomnieć. Można było udawać, zapewne żyłoby mu się z tym udawaniem lepiej, pozostałym dzieciom także żyłoby się lepiej, ale nie Harriet. Harriet musiała przynajmniej w i e d z i e ć. Ponieważ była matką. Co więcej, była matką, która swojego syna nie kochała. I pewnie dlatego czuła się winna. A czy słusznie, nie mnie sądzić.
Tym oto sposobem doszliśmy do wątku feministycznego w "Piątym dziecku". To jeden z głównych tematów tej minipowieści: różnica między matką i ojcem, mężem i żoną. Niby oboje chcą tego samego, ale inaczej. Zresztą znamy to już dobrze. On bardziej wyrachowany, ona pełna empatii. On załatwia sprawę, ona źle się z tym czuje. On jest gotów się przystosować, ona nie potrafi zapomnieć. Jest coś szczerze wzruszającego w postawie Harriet, za co należą się słowa uznania pani Lessing. Dawid żyje w świecie uporządkowanym, w świecie przewidywalnym, określonym przez czytelne reguły, podejmuje decyzje kierując się ich „opłacalnością”; w tym świecie rzeczy i ludzie mają swoje miejsce, swoje przeznaczenie i swój los, a jego i jego żony losem miał być wielki dom i liczna, szczęśliwa rodzinka. Pojawia się Ben, wkrótce Ben wpada do szufladki z napisem „przeszkoda” i należy się Bena pozbyć, gdyż Ben przeszkadza. I ja to rozumiem, rozumiem Dawida i postąpiłbym pewnie tak samo. Ale świat Harriet, jak zdaje się mówić Lessing, świat kobiety jest inny: jest to świat wypełniony ludźmi, a nie prawami, regułami, celami. Harriet nie postrzega Bena jako przeszkodę, od samego początku próbuje go zrozumieć, a nie ominąć, i cierpi niezmiernie, gdyż jej się to nie udaje. Później zresztą Dawid się poddaje: poświęca się pracy, oddala od Harriet; kiedy żona prosi go o kolejne dziecko, odmawia. Ben przestaje go interesować. A Harriet, kiedy zobaczy dorosłego niemal Bena w telewizji w jakimś tłumie, nie przestanie się zastanawiać: kim on jest i dlaczego jest taki.
I tą refleksją może zakończę, gdyż wyszło już dużo tekstu, za dużo, zdaje się. Jeśli przynudzałem, to przepraszam; w każdym razie zapraszam do dyskusji i komentowania. A tym, którzy „Piątego dziecka” nie czytali – jeśli przebrnęli przez ten tekst, oczywiście polecam lekturę.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.