Ballada o starym i nowym
Czytelnicze ścieżki bywają niekiedy wielce kręte, zwodnicze i… zaskakujące. Do Stasiuka doprowadził mnie poświęcony temu pisarzowi wiersz Jurija Andruchowycza, pod jakże znaczącym tytułem „More Than a Cult”, a szczególnie dwa wersy, które – sama nie wiem dlaczego – utkwiły mi w głowie:
„W centrum jego Europy mieszkają Cyganie.
W ten sposób jest konsekwentnie aspołeczny.”[1]
W poszukiwaniu Romów sięgnęłam więc po Stasiuka, najpierw po „Opowieści galicyjskie”. Cygana znalazłam, co prawda, tylko jednego – Zalatywój go zwali, łatał podziurawione kalosze i jeździł bez prawa jazdy pojazdem własnej produkcji po bezdrożach, ale i tak, podobnie jak Rudy Sierżant, uważam, że był jednym z najporządniejszych i najsympatyczniejszych ludzi w przedstawionym świecie.
W swojej książce Stasiuk zabiera czytelnika do Galicji lat dziewięćdziesiątych, do niewielkiej miejscowości w Beskidzie Niskim, gdzie podstawą bytu większości mieszkańców była praca w zlikwidowanym po przemianach polityczno-gospodarczych Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Ponownie coś uległo rozkładowi, zniknęło, pozostawiając po sobie puste miejsce, nie dając nic w zamian. Tylko ludzie, których jedyny majątek stanowiły dzieci – siedmioro, dwanaścioro – pozostali, wiodąc nadal podobne, lecz jeszcze bardziej puste życie, byt, którego przestrzeń zamykała się między drzwiami knajpy i chałupy.
„Opowieści galicyjskie” rozpoczynają króciutkie, wydawałoby się – zupełnie niepowiązane ze sobą historie mieszkających tam ludzi: łączy ich tylko miejsce i „Nieforemna, gnuśna rzeczywistość, w której ciążenie materii na równi dotyka przedmiotów i ciał”[2]. Każdy z nich radzi sobie jak może w nowej rzeczywistości. Większość pozostaje w stanie stagnacji, przyzwyczajona do tego, że zawsze za nich decydowano, a im pozostawało jedynie podporządkować się systemowi. Tylko nieliczni odnajdują się niespodziewanie dobrze w nowych okolicznościach, uruchamiając niewykorzystane pokłady obrotności.
Te migawki z życia poszczególnych mieszkańców niespodziewanie zaczynają się splatać w całość – być może dla każdego czytelnika indywidualnie w innym miejscu; dla mnie – od rozdziału „Miejsce”, gdzie Andrzej Stasiuk pisze o starej cerkwi łemkowskiej, którą postanowiono rozebrać i przenieść do skansenu.
„Lecz miejsca nie można przenieść. Miejsce nie ma wymiarów. Jest punktem i nieuchwytną przestrzenią”[3].
To miejsce oraz duch jednego z mieszkańców pozostają centralnym punktem, symbolem, wokół którego w tym ospałym i monotonnym świecie rozgrywają się prawdziwie dramatyczne historie. Tam stare, czarne i zmurszałe miesza się z krzykliwymi barwami nowoczesnej tandety; przeszłość miesza się z teraźniejszością – jak we wspomnieniach bohaterów.
„Być może czas jest czymś podobnym do powietrza i odbicia rzeczy trwają w nim tak samo, jak dalekie obrazy miast i krajobrazów przenosi fatamorgana”[4].
Narrator obserwuje zachodzące zmiany oczyma człowieka z zewnątrz, postrzega wydarzenia i ludzi z dystansem, ale i z ogromnym współ-czuciem. Snuje opowieść o świecie, który krocząc ku przyszłości, jednocześnie trwa głęboko zanurzony w swej przeszłości, co determinuje ścieżki jego podróży. Trudno się oprzeć czarowi pięknego poetyckiego języka tej smutnej, chwilami bardzo okrutnej, chociaż w ostatecznym rozrachunku chyba jednak optymistycznej opowieści.
---
[1] Jurij Andruchowycz, „More Than a Cult”, w: tegoż, „Piosenki dla martwego koguta”, przeł. Bohdan Zadura, wyd. Biuro Literackie, 2005, s. 29.
[2] Andrzej Stasiuk, „Opowieści galicyjskie”, wyd. Znak, 1995, s. 10.
[3] Tamże, s. 35.
[4] Tamże, s. 90-91.
[Tekst opublikowałam również na swoim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.