Mierząc się z chorobą psychiczną
[w recenzji odwołuję się do szczegółów fabuły]
Marlena Serafin - narratorka powieści "Dziewczynka z balonikami" - nie miała łatwego życia. Była zdominowana przez nieczułą, okrutną matkę, która maltretowała ją psychicznie. Nie mogła porozumieć się z przyrodnim rodzeństwem. Jej dorastanie naznaczyły kompleksy, problemy emocjonalne, autoagresja, próby samobójcze, zawiedzione nadzieje. Teraz jest blisko trzydziestoletnią młodą kobietą. Niejako odcięła się od rodziny (mieszka w Niemczech), ale nie mogła uciec przed samą sobą. Poznajemy ją, kiedy przybywa do niemieckiego szpitala psychiatrycznego w poszukiwaniu pomocy. Wierzy, że gdy opuści mury tego przybytku, będzie inną osobą, zdoła poukładać wszystkie swoje sprawy i zacznie cieszyć się życiem. Ta droga jednak jest ciężka, a na mecie wcale nie musi czekać ozdrowienie.
"Dziewczynka z balonikami" porusza bardzo ważny problem - zrozumienia dla ludzi borykających się z problemami emocjonalnymi. Niestety świadomość naszego społeczeństwa w tym względzie wydaje się wciąż bardzo niska. Odwiedzanie psychologa jest czymś wstydliwym, o czym lepiej nie mówić. Depresja? Tym się lepiej nie chwalić. Jeszcze można usłyszeć życzliwe rady o wzięciu się w garść, do tego słówko o fanaberiach i rozmaitych lekarstwach (praca, seks, pasja, która zajmie umysł). A istnienie szpitali z kratkami w oknach? Nie trzeba o tym nie myśleć, przecież to jest dla czubków, a nie dla normalnych ludzi.
Bohaterka - u której zdiagnozowano chorobę afektywną dwubiegunową - musi się zmierzyć nie tylko z własnymi demonami, ale również z tą powszechną niewiedzą, brakiem współczucia i zrozumienia. Rodzice mają pretensje, nie zastanawiają się nad tym, dlaczego ich córka próbowała pozbawić się życia. Mama Marleny uważa, że "Trzeba się cieszyć życiem, tym, że słońce świeci, że masz co włożyć do garnka"[1]. Brat doradza: "Powinnaś wziąć się w garść i poszukać porządnej pracy, a nie cudować. (…) W życiu trzeba zachrzaniać, trzeba być twardym"[2], a siostra stwierdza: "Nie jesteś chora, tylko leniwa! I użalasz się nad sobą! (…) Wiem, lepiej niż sobie myślisz [co to jest depresja]. Jak mi źle, jak mi niedobrze, nikt mnie nie lubi, nikt nie kocha. Pozbieraj się, dziewczyno"[3]. Z kolei od księdza słyszy: "Przecież życie jest takie piękne! Bóg nas wszystkich kocha, panią też! (…) Trzeba ufać Panu, ludzie mają większe problemy, Bóg wie, co robi. (…) Bóg cię kocha dziecko, a ty nie szanujesz życia, które ci dał"[4].
Marlena próbuje walczyć o siebie. Zażywa lek. Chodzi na terapię, odsłania stopniowo swoją historię przed psychologiem. Zaznajamia się z innymi chorymi. Zaczyna rozumieć, że nigdy nie przestała być dzieckiem spragnionym ciepła i czułości (nie miała przecież prawdziwego dzieciństwa). Przeżywa wzloty i upadki, radości i smutki, nadzieje i rozczarowania. W końcu wychodzi ze szpitala. Podejmuje pracę, próbuje naprawić relacje z matką, spotyka nawet interesującego mężczyznę. A jednak nic nie jest proste.
"Dziewczynka z balonikami" mogłaby być książką ważną. Mogłaby być książką poruszającą, a nawet wstrząsającą. Czemu używam trybu przypuszczającego? Bo na możliwościach się skończyło. To nie jest rzecz dobra. Powiem więcej: jest nieudana. Podejmuje trudny temat i pokazuje zjawiska, na które wolelibyśmy przymykać oczy, to fakt. Jest w niej autentyzm, to również prawda. I ma mocne fragmenty, trzeba uczciwie przyznać (rozmowa z matką w restauracji, sesje z psychologiem) - jednak to tylko fragmenty. Czyta się może i dobrze, i szybko, ale wszystko jest tu tak płaskie, że jeśli się pojawią jakieś emocje, to chyba głównie irytacja. Problemem Turzynieckiej jest, że opowiada, zamiast opisywać - co zawsze spłyca przedstawioną historię. Akcja gna (kilka miesięcy aktualnego życia bohaterki razem z reminiscencjami z trudnego dzieciństwa zajmuje niecałe 200 stron przy sporej czcionce), umykają szczegóły, poszczególne sceny są zaledwie streszczone, wyprane z dramatyzmu, a ich potencjał - zupełnie niewykorzystany. Narracja zupełnie nie ma charakteru, dialogi wypadają lepiej, ale całość jest nimi przeładowana (niektóre rozmowy ciągną się przez kilka stron bez przerwy). Bohaterowie są jednowymiarowi, choć ze swymi poplątanymi biografiami mogliby się prezentować ciekawie. Może tylko matka Marleny - sama mająca za sobą ciężkie dzieciństwo i krzywdząca własne dzieci - jest tu osobą ukazaną ciekawie. Nawet narratorka nie przekonuje - ona tylko nazywa swoje uczucia i stany, ale rzadko je opisuje. Trudno komuś takiemu wierzyć. W zasadzie "Dziewczynkę z balonikami" czyta się jak wypracowanie szkolne - napisane może i poprawnie, ale bez polotu, do natychmiastowego zapomnienia. Nie jest to pełnokrwista powieść, a szkic, na którego kanwie takowa mogłaby powstać. To, co wydawca nazywa na okładce chłodną i przeprowadzoną z dystansem relacją, w rzeczywistości jest literacką nieudolnością.
A na zakończenie kilka cytatów, niejako ilustrujących powyższe rozważania. Oto bohaterka na przepustce, robiąca zakupy w towarzystwie innego chorego:
"Po drodze rozmawiamy. Uwe przeprasza, że mi się ciągle przygląda. Opowiada o tym, jak zaczynał od wywoływania filmów w supermarkecie, aż wreszcie zdobył etat w znanym tygodniku. Chwalę jego zdjęcia, które wiszą na szpitalnych korytarzach - są piękne. Cieszy się jak dziecko. Opowiada historię każdej fotki. Oczy mu przy tym błyszczą, jest w swoim żywiole. (…) Następnego dnia, idąc na śniadanie, widzę zamieszanie przy wyjściu. Uwe siedzi przy dyżurce ze spuszczoną głową, obok łóżko, przygotowane najwyraźniej do wywiezienia z oddziału. Na oddziale spakowane rzeczy Uwe [tak w org.]. Podchodzę do niego. (…) Nie reaguje. Siedzi zgarbiony, głowa bezwiednie opada mu na pierś. Nawet mnie nie zauważył. Z otwartych ust cieknie mu ślina. Zamglone oczy krążą tępo, jakby wodził wzrokiem za karuzelą"[5].
Widzicie, o co chodzi? Relacja Uwego i Marleny wygląda na ciekawą, ale wszystko zabija opowiadanie. Nie ma w tym napięcia. Nie widzę fascynacji mężczyzny, kiedy opowiada o swojej pasji. Nie widzę radości Marleny, która nagle zyskuje przyjaciela. Wszystko jest streszczone w paru zdaniach. Trudno nawet uwierzyć w stany depresyjne bohaterki. To tylko puste słowa. Pełne luk opowiadanie, które należałoby wypełnić miąższem szczegółowych opisów:
"Z dnia na dzień czuję się coraz lepiej. Jestem przekonana, że trzeba walczyć. Wciąż trzęsą mi się ręce, mam nerwowy tik powiek, ale jestem gotowa żyć. Nie umyka to lekarzom. Dwa tygodnie później mój stan jest już na tyle dobry, że przechodzę na oddział dzienny. Tutaj spędza się czas codziennie od poniedziałku do piątku, od ósmej do szesnastej, potem zaś idzie się do domu. (…) Wciąż rozmawiam z psychologiem, uczestniczę w zajęciach, tylko noc spędzam w domu. Wieczorami maluję, oglądając jednocześnie telewizję. Bardzo polubiłam malowanie, co mnie zaskakuje, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam, nie licząc czasów przedszkolnych"[6].
Akcja gna tu wręcz karygodnie, a wszystko jest przedstawione miałko:
"Tak przetrzymuję lato. Czuję się w miarę dobrze. Po tylu miesiącach, a nawet latach męczarni wreszcie nie mam myśli samobójczych (…). Wraz z minięciem lata [tak, lato mija tu dwa akapity później!], coś znowu zaczyna się ze mną dziać. Wprawdzie myśli samobójcze nie powróciły, ale z dnia na dzień moja aktywność zaczyna drastycznie spadać. Na terapię nie chodzę, zapisałam się w kolejce i czekam na wolne miejsce"[7].
Wisienką na tym niestrawnym torcie jest pojawienie się Martina, który zwraca na Marlenę uwagę. Wyobraźcie sobie. Bohaterka pełna kompleksów, z problemami psychicznymi, mająca się za nic, nagle zostaje dostrzeżona przez przystojnego, inteligentnego mężczyznę. To musi być ważny moment w życiu tej młodej kobiety, prawda? A jednak streszcza go w zaledwie jednym akapicie:
"Pewnego dnia poznaję w sklepie Martina. Oferuje mi pomoc we wnoszeniu skrzynek, po czym zaprasza mnie na kawę na weekend. Jestem zdziwiona, ale godzę się. Początkowo nie dopuszczam do siebie myśli, że mogłabym się podobać. Jest wysoki, przystojny, inteligentny. Tacy mężczyźni nigdy się mną nie interesowali. Ostatnio znowu przytyłam, moje poczucie własnej wartości nikło wraz z każdym dodatkowym kilogramem. Ale Martin jest miły, uśmiecha się do mnie, okazuje zainteresowanie".
Jak można się spodziewać, miłość wypełnia życie bohaterki - dziewczyna zaczyna myśleć o Martinie, fantazjuje, czuje się szczęśliwa, chodzi na randki. Jej życie nabiera sensu. Jak myślicie, ile miejsca zajmuje to w tekście? Martin pojawia się na stronie 155, a znika z powieści na 161. Tak, dobrze widzicie, kilka tygodni szczęśliwego związku zajmuje w tej powieści 6 (słownie: sześć) stron. Ten wyjątkowy dla bohaterki człowiek, ofiarujący jej wyjątkowy czas, odzywa się pierwszy raz (oczywiście mówię tu o normalnym dialogu, a nie streszczeniu narracyjnym) dopiero przy rozstaniu i wypowiada raptem kilka zdań. Czy psychologicznie prawdopodobne jest, żeby dziewczyna tego rodzaju co Marlena rzucała się w miłość tak opętańczo? Owszem. Ale opisanie tego na paru stronach - nie, to już nie jest autentyczne.
Niestety "Dziewczynka z balonikami" nie jest udaną powieścią. Nie dajmy się podpuścić - literatura nie musi być z założenia dobra tylko dlatego, że podejmuje trudny temat. Cóż z tego, że traktuje o tak ciężkich sprawach, jeśli zabrakło w niej zupełnie literackiego wyrafinowania, choć odrobiny polotu? Nie wystarczy pisać poprawnie, aby książka porywała, miała w sobie coś, co nie pozwoli o niej zaraz zapomnieć.
"Dziewczynce z balonikami" wystawiłem 3 (bo Turzyniecka niewątpliwie wie, o czym pisać, tylko nie wie jak), ale mam wrażenie, że jest to ocena zawyżona. Po lekturze zostaje niesmak. I przede wszystkim żal - jak zawsze, kiedy pomysł jest świetny, ale autor nie potrafi go literacko udźwignąć.
---
[1] Agnieszka Turzyniecka, "Dziewczynka z balonikami", wyd. Szara Godzina, 2014, s. 149.
[2] Tamże, s. 86-7.
[3] Tamże, s. 94.
[4] Tamże, s. 52-3.
[5] Tamże, s. 49-50.
[6] Tamże, s. 124.
[7] Tamże, s. 142.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.