Dodany: 01.02.2015 21:45|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

3 osoby polecają ten tekst.

Czytatka-remanentka I 15


Jakaś niemoc recenzyjna mnie w tym miesiącu opanowała; prawie każda lektura zasługiwała, by o niej więcej napisać, cóż z tego, skoro jakoś nie dałam rady. Ale może nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – mniej pisania, to więcej czasu na czytanie. Co prawda parę pozycji nie liczy się w całości, bo zostały skończone po kilku tygodniach czy kilku miesiącach czytania na raty, ale satysfakcja jest. Zwłaszcza że ani jednej oceny poniżej 3,5.

Jak świadomość związana jest z ciałem: Dzienniki: Tom 2: 1964-1980 (Sontag Susan) (4,5)
Drugi tom dzienników Sontag jest jeszcze mniej „dziennikowy” niż pierwszy. To właściwie całe zbiory luźnych notatek, z rzadka opatrzonych datami. Tylko kilka obszerniejszych fragmentów, analizujących relacje autorki z matką i kobietami, z którymi była aktualnie związana, trochę krótkich refleksji na temat pisanych aktualnie dzieł i spotykanych ludzi, wyliczenia oglądanych filmów (rzadko z komentarzami). Ale przede wszystkim całe góry kilku – czy wręcz jednowyrazowych haseł, zupełnie niezwiązanych z fragmentami poprzedzającymi je lub następującymi po nich:
„Baw się:
W doktora.
Świat to ciało”(39);
„Dwaj wielcy żyjący pisarze, Borges i Beckett”(228);
„Elegijne”(450);
„Materiały chińskie”(451)
„Idea oboczna” (502).
To też coś mówi o osobowości autorki – ale na dłuższą metę okropnie męczy.

Następca (Diaczenko Marina, Diaczenko Siergiej) (4)
Awanturnik (Diaczenko Siergiej, Diaczenko Marina) (3,5)
Dwa pozostałe tomy sagi „Tułacze” prezentują mniej więcej wyrównany poziom. Trzeci – „Następca” – najbardziej dramatyczny i najmroczniejszy ze wszystkich, w czwartym (podobnie jak w pierwszym) lekki nadmiar dłużyzn.
Do minusów całej sagi można zaliczyć:
- trudno znaleźć jakąś postać, którą można bez żadnych zastrzeżeń polubić. Czarodzieje są obcy i zimni; Damir irytujący, a dla Retanaara nawet i to określenie jest za słabe; Egertowi, Torii, Luarowi, Tantali, Alanie można współczuć, ale w żadnym z nich nie ma pełni tego czegoś, co przyciąga serce czytelnika. Najwięcej sympatii budzi Łujan, lecz tak krótko jest obecny na scenie wydarzeń…
- nazewnictwo całkiem od sasa do lasa. Jedne imiona i nazwiska mają brzmienie… no, pasujące jak ulał do fantasy: Egert Soll, Lart Legiar, Retanaar Rekotars – inne normalne „ziemskie”: Baltazar, Ewelina, Kajetan, Raul, Rozalia – albo jakieś zgrzytliwe: Tantala, Łujan, Czanotaks – ale zdają się ponadawane na chybił trafił, bez odzwierciedlenia różnic etnicznych czy klasowych;
- najważniejsza tajemnica, wokół której obraca się (miejscami bardzo luźno) fabuła wszystkich czterech części, jest objaśniona tak mętnie i wymijająco, że dotarłszy do końca, można nadal nie bardzo pojmować, w czym rzecz.
Ale te defekty są w dużej mierze zniwelowane przez plusy, mianowicie:
- oryginalne koncepcje fabularne,
- ładny język,
- dostatecznie magiczny klimat, od czasu do czasu z lekkimi akcentami humorystycznymi, częściej z domieszką grozy.

Darth Maul: Łowca z mroku (Reaves Michael) (4)
Tomiki z serii „Gwiezdnych Wojen” są doskonałe na przerywniki między cięższymi lekturami. Zwykle (z nielicznymi wyjątkami) nieprzekraczające 200 stron kieszonkowego formatu, pisane stosunkowo prostym stylem i wymagające od czytelnika jedynie zamiłowania do tego rodzaju literatury plus pewnej orientacji w realiach gwiezdnowojennego świata, czytają się szybko i łatwo, dostarczając dostatecznej dozy emocji. Autorzy, których w sumie jest kilkanaścioro, dość precyzyjnie dochowują konwencji: w każdej opowieści jest kilka postaci, wokół których ogniskuje się akcja, niekoniecznie w równej proporcji związanych z jasną i ciemną stroną Mocy (tutaj – dwóch Sithów, z których jeden ukazuje się tylko epizodycznie na ekranie holoprojektora, przeciw dwojgu Jedi, jednemu człowiekowi i jednemu robotowi protokolarnemu), w każdej musi być co najmniej kilka scen, w których życie pozytywnych bohaterów staje się ekstremalnie zagrożone, kilkanaście potyczek na laserowe blastery i świetlne miecze, kilka brawurowych pościgów i/lub ucieczek. Mile widziana jest szczypta humoru sytuacyjnego i jakieś dylematy wewnętrzne przynajmniej jednego z bohaterów, co poszczególnym autorom różnie wychodzi. Reaves akurat dość dobrze sobie w tej kwestii radzi – humor zapewniają fragmenty dialogów Lorna Pavana z jego nad podziw inteligentnym (choć nie aż tak dowcipnym, jak C3-PO) robotem, a akcentu psychologicznego dostarcza przemiana wewnętrzna, jakiej tenże Lorn doświadcza, stawszy się obiektem prześladowań najpotężniejszego i najbardziej bezwzględnego mordercy na Coruscant, oraz mimowolnym beneficjentem znienawidzonej (z powodów czysto prywatnych) organizacji. Jest w tym i dyskretny morał: historia Lorna uczy, że nigdy nie jest za późno, by zostać bohaterem, i że człowiek znajdujący się w śmiertelnym potrzasku nic nie traci, zachowując się odważnie, nawet gdyby nie miało mu być dane poznanie efektów tego postępowania. Może tylko przekład mógłby być lepiej doszlifowany, żeby nie było zdań z podwójnymi i potrójnymi „który/-a” i „że”.

Nowolipie (Hen Józef (właśc. Cukier Józef Henryk)) + Najpiękniejsze lata (Hen Józef (właśc. Cukier Józef Henryk)) (5,5/5)
Pierwsza część wspomnień pisarza to urzekająca opowieść o wycinku czasoprzestrzeni, którego już nie ma – żydowskiej dzielnicy międzywojennej Warszawy – i dorastaniu, pełna autoironii i przesycona żalem do historii, której bezrozumny kaprys zniszczył życie tylu ludzi. Druga streszcza przeżycia licealisty, który uciekając przed Niemcami, znalazł się wraz z rodziną w miejscu od niedawna już nienależącym do Polski – na opanowanej przez Sowietów Ukrainie. Rodzina wkrótce rozproszyła się, a siedemnastolatek rozpoczął nowe życie wśród obcych. Obcych nie tylko formalnie, ale właściwie pod każdym względem: języka, religii, zapatrywań politycznych…
Jak to zawsze u Hena, spisana piękną, bogatą polszczyzną, jakiej opanowania można by życzyć niejednemu rodakowi niemającemu w sobie ani kropli żydowskiej krwi.

Wielka księga Tao (Lao Tzu (Lao Tsy lub Laozi)) (powtórka w innym tłumaczeniu) (5)
Dziwnie się czyta książkę, która niby jest ta sama, a jednak nie ta sama. Oczywiście, to się zdarza, nawet w przypadkach „zwykłych” kolejnych przekładów z języka dość powszechnie znanego (exemplum: „Kubuś Puchatek” i „Fredzia Phi Phi”), a o wiele częściej, jeśli chodzi o teksty bardzo stare, których oryginały nie istnieją, a kolejne zapisywane wersje mogą się od siebie znacznie różnić, oraz przekłady „piętrowe”, szczególnie wtedy, gdy język wyjściowy ma diametralnie odmienną strukturę niż pozostałe. Chiński traktat (poemat?) filozoficzny sprzed dwóch i pół tysiąca lat doskonale spełnia oba te warunki. Wystarczy powiedzieć, że do tej pory w Polsce ukazało się kilkanaście (!) jego tłumaczeń pod różnymi tytułami i z różną transkrypcją nazwiska autora, w większości będących wtórnymi przekładami z niemieckiego, angielskiego lub rosyjskiego. Przed paru laty wpadła mi w ręce wersja Michała Fostowicza-Zahorskiego, urzekająca swą prostotą i klarownością. Ostatnio zdarzył mi się powrót lekturowy do kręgu kultury Dalekiego Wschodu („W Chinach jedzą Księżyc”, „Człowiek, który czytał umarłych”), co uznałam za dobrą okazję do zapoznania się z kolejną mutacją „Księgi Drogi”, „napisaną na nowo” po angielsku przez nie byle kogo, bo samą Ursulę K. Le Guin, i przetłumaczoną przez Barbarę Jarząbską-Ziewiec. Cóż powiedzieć… No, właśnie to, że jest to zupełnie inna książka! Oczywiście, zasadnicze jej myśli pozostają te same: poddaj się biegowi rzeczy, przedkładaj „być” nad „mieć”, nie wynoś się nad innych, nie upajaj się siłą, bogactwem ani władzą. Ale sam tekst na tyle różni się od tego poprzedniego, że gdyby mi go dano do czytania bez okładki, karty tytułowej i przedmowy, nie jestem pewna, czy byłabym go w stanie szybko zidentyfikować. I choć jest bardziej kunsztowny, brzmi bardziej poetycko, i – jeśli można tak powiedzieć – bardziej filozoficznie, w jakiś paradoksalny sposób wrażenie odczuwane przy jego lekturze wydało mi się nieco słabsze…

Miłość (Gardell Jonas) (5)
Choroba (Gardell Jonas) (5)
To rzeczywiście robi wrażenie: zakazana miłość, a przeciw niej z jednej strony niezrozumienie i pogarda społeczeństwa, z drugiej zaś przerażająca epidemia, dotykająca prawie wyłącznie tych, którzy są nie tacy jak reszta. A oni rodzą się wszędzie: w mieście i na wsi, w rodzinach pełnych i niekompletnych, inteligenckich i robotniczych, wśród ateistów i pobożnych chrześcijan. Niektórzy, jak Reine i Rasmus, już od dzieciństwa wyróżniają się spomiędzy rówieśników – temperamentem, gustem, zamiłowaniem albo awersją do określonych zabaw. Drudzy, jak Benjamin, potrzebują dużo czasu, by zdać sobie sprawę, że myślą i czują inaczej niż większość, a jeszcze więcej, by mógł to zauważyć ktokolwiek inny. Gdy przychodzi czas się odsłonić, szukają miłości na oślep – gdziekolwiek, z kimkolwiek, często zdając sobie doskonale sprawę, że znajdują nie miłość, tylko chwilowe pożądanie. Gdyby nawet nie istniał ten śmiertelny wirus, i tak płaciliby za to ogromną cenę: coming out to prawie zawsze poczucie winy, że sprawiło się zawód najbliższym, ale czasem też świadomość, że się ich musi pożegnać na zawsze, tak jakby się umarło za życia. Że sąsiedzi, znajomi albo obcy, którzy zauważą ich odmienność, będą o nich myśleć tak, jak o tym białym łosiu, który „nie powinien istnieć, powinno się go zastrzelić, bo jest nieudany”.
Oprócz przesłania i wartości dokumentalnej trylogia Gardella (dokładnie rzecz biorąc, pierwsze dwa tomy, ale nie wątpię, że i trzeci, który wkrótce przeczytam, nie będzie się od nich różnił) ma wszystkie cechy dobrej powieści psychologiczno-obyczajowej; sceny rodzinne z domów Benjamina, Rasmusa, Reinego dorównują napięciem tym, które znajdujemy np. u Axelsson czy Bator, a styl i język są po prostu wyborne. Jedyne braki, które widzę, to niedopilnowanie przez autora w kilku miejscach, by fragmenty retrospektywne i bieżące nie zlewały się w jedno (może to zresztą nie niedopilnowanie, tylko zabieg celowy, ale czytelności on nie sprzyja) i trochę za dużo obrazowych scen erotycznych z dosadnym słownictwem.

Sienkiewicz i piękna Wielkopolanka (Kolińska Krystyna (Kolińska-Sochaczewska Krystyna)) (4)
Zgrabnie opowiedziana historia o niedoszłym romansie naszego wielkiego pisarza z młodą emancypantką. Spotkali się przypadkiem: on, pięćdziesięcioparoletni wdowiec z dwójką nastoletnich dzieci, po nieudanym powtórnym małżeństwie, i ona, nadwrażliwa dwudziestoparolatka dopiero wchodząca w życie, a dalej to już było jak u Boya: „w tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. On się nią zainteresował, ona się spłoszyła, po czym ona się w nim zakochała na zabój, a on już jakoś mniej był chętny - taka zwykła historia, jakich wiele, wsparta garścią listów. Ale jakie wtedy ludzie ładne listy pisywali! (nawet ona, specjalnie niewykształcona, tylko po pensji dla panien)...

Wołanie kukułki (Rowling Joanne (pseud. Rowling J. K., Skamander Newt, Whisp Kennilworthy, Galbraith Robert)) (5)
Nie do końca wierzyłam, że pisarz, który wyrobił sobie markę jako autor swego rodzaju fenomenu popkulturowego (w tym przypadku dodatkowo zaliczającego się do dość specyficznego gatunku, jakim jest dziecięco-młodzieżowa odmiana fantasy), potrafi bezboleśnie przejść w zupełnie inny obszar literatury, i to z dobrym efektem. Sama Rowling widać też nie była tego całkiem pewna, skoro postanowiła owego przejścia dokonać pod męskim pseudonimem. A jednak się udało! Oczywiście, cykl powieści sensacyjnych z prywatnym detektywem Cormoranem Strike’em raczej nie ma szans na dorównanie popularnością przygodom Harry’ego Pottera, ale nie dlatego, żeby był gorzej napisany, tylko z powodu zupełnie innej grupy docelowej. Okoliczności sprawiły, że zaczęłam go w niewłaściwej kolejności, czyli od drugiego tomu, co jednak w żadnym stopniu nie zepsuło mi przyjemności czytania pierwszego. To jest ten rodzaj literatury sensacyjnej, który lubię: intryga kryminalna nie musi być jakaś wybitnie wysublimowana (wystarczy, żeby od samego początku nie podano na tacy, kto i dlaczego), najważniejsza jest osobowość prowadzącego/ prowadzących śledztwo (mile widziani tylko ludzie z krwi i kości, z jakimiś niedoskonałościami i/lub ułomnościami!) i jego/ich metody działania (im dokładniej opisane, tym lepiej), w drugiej kolejności szczegóły tworzące specyficzny klimat (opisy miejsc, detale ubioru itd., stylizacja językowa), w trzeciej dobry styl. Tu jest to wszystko, a oba tomy na mniej więcej równym poziomie.

Jeść!!! (Bralczyk Jerzy) (5)
Mini-eseje, a właściwie to nawet nie tyle eseje, co kilkunastozdaniowe esejątka, na tematy lingwistyczno-kulinarne. Każdy tekścik traktuje trochę o samym produkcie/pojęciu, pochodzeniu jego i jego nazwy, trochę o jego obecności w naszym języku. Dowcipne, erudycyjne, a do tego przeuroczo zilustrowane, co, niestety, ma pewien skutek uboczny, bo oprócz rozmaitych reprodukcji rycin i reklam sprzed lat prawie na każdej stronie widnieje niepomiernie apetyczna podobizna jakiejś smakowitej potrawy: tu pyzy ze skwarkami, placki ziemniaczane, kaszanka podsmażona na patelni, tam naleśniki, legumina, pączki… Nawet gdyby pod spodem dużymi czarnymi cyframi wypisano zawartość tych takich, co to są we wszystkim smacznym, choć ich nie widać (przynajmniej do czasu, aż się zmaterializują w postaci dodatkowych centymetrów w różnych miejscach ciała…), nie wiem, czy powstrzymałoby to niepohamowany przypływ soków żołądkowych. A więc uwaga: należy czytać wyłącznie po obfitym posiłku, bo inaczej gwałtownie zakrzykniemy: Jeść!

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1353
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: carmaniola 02.02.2015 18:49 napisał(a):
Odpowiedź na: Jakaś niemoc recenzyjna m... | dot59Opiekun BiblioNETki
Zatrzymałam się przy Lao-tse, ale nie... chyba nie mam ochoty na inną wersję "Księgi Dao" - czytałam "Księgę dao i de z komentarzami Wang Bi" w tłumaczeniu Anny Iwony Wójcik, która na tyle przypadła mi do serca, że co jakiś czas wracam do niej by przypomnieć sobie jakiś zapis, który z czymś mi się kojarzy. Za to chętnie rzucę się na "Człowieka, który czytał umarłych". :)

No i Diaczenkowie kuszą, chociaż Twoje oceny tych tomów nie wyglądają zachęcająco. Dawno po nich nie sięgałam, a mam ochotę na odrobinę magii.

Dziękuję.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 02.02.2015 19:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Zatrzymałam się przy Lao-... | carmaniola
Ocenami 3,5-4 się nie zrażaj, ja nie jestem z tych, co uważają, że czwórka słaba, a poniżej to już całkiem do chrzanu - u mnie 4 to jest coś w rodzaju "warto przeczytać", a 3,5 "też warto, tylko są jakieś braki" ;-). Tak że po Diaczenków możesz śmiało sięgać.

Lao-Tse napisanego od nowa przez LeGuin pożyczyłam od Marylka (wskutek silnej perswazji tegoż Marylka), ale ja też wolę tę wersję, którą pierwszą czytałam.
Użytkownik: carmaniola 03.02.2015 08:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Ocenami 3,5-4 się nie zra... | dot59Opiekun BiblioNETki
To trochę tak jak u mnie... "źle" zaczyna się od przeciętnej w dół. :)) Dzięki za potwierdzenie, planuję właśnie wyprawę do biblio.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: