Dodany: 25.11.2014 21:51|Autor: Frider

Książka: Ostatnia wyprawa Scotta
Scott Robert Falcon

2 osoby polecają ten tekst.

Niepokonani


W recenzji odwołuję się bezpośrednio do głównych elementów fabuły „Ostatniej wyprawy Scotta”, jednak opowieść w nich zawarta to prawdziwa historia, której zakończenie jest ogólnie znane. Nawet jeżeli nie znasz szczegółów wyprawy Roberta Scotta na biegun południowy, nie rezygnuj z przeczytania recenzji. Znajomość losów pięciu śmiałków nie zmniejszy później przyjemności płynącej z lektury tego wyjątkowego dzieła.


Dziennik to szczególna forma pamiętnika. Raczej racjonalna niż intymna, skupia się na mniej lub bardziej drobiazgowym przedstawieniu wydarzeń dnia codziennego. Dziennik może być obrazem epoki, w której powstał – tak jak fenomenalny „Dziennik Samuela Pepysa”, może też być – jak dziennik Scotta - szczegółowym zapisem ludzkiego heroizmu, walki ze skrajnie niesprzyjającymi warunkami środowiskowymi i własną słabością. „Ostatnia wyprawa Scotta” to kronikarska epopeja, zawierająca się w przedziale czasowym od listopada 1910 do listopada 1912 roku i pokazująca kulisy wyprawy brytyjskich naukowców pod dowództwem doświadczonego polarnika – kapitana marynarki wojennej Roberta Falcona Scotta – na ostatni zupełnie niezbadany ląd kuli ziemskiej: Antarktydę.

Przede wszystkim trzeba sobie odpowiedzieć: jaki był powód tej wyprawy? Czy tylko chęć zwyciężenia w wyścigu o palmę pierwszeństwa w zdobyciu bieguna? Na pewno nie. Nie ma co ukrywać – był to jeden z priorytetowych celów Scotta, ale na pewno nie jedyny i chyba nie najważniejszy. On po prostu chciał tam być. Po dramatycznej wyprawie z Shackletonem w roku 1902 nie potrafił już pozbyć się myśli o biegunie południowym. Jestem pewny, że nawet gdyby ktoś znalazł się na biegunie wcześniej, nawet gdyby tych osób było kilka, Scott i tak podjąłby wysiłek dotarcia tam osobiście. Zresztą wiedział, że Roald Amundsen – doświadczony norweski polarnik - przybył na Antarktydę i planował podbój bieguna. Jednak w swoim dzienniku wspomniał o tym tylko kilkakrotnie i bardzo pobieżnie, co wskazuje, że możliwość, iż sławny Norweg ubiegnie go w wyścigu nie była jego największym problemem. Pisał między innymi: „Nie wiem, co sądzić o szansach Amundsena. Jeśli w ogóle dotrze do Bieguna, to dokona tego przed nami, gdyż mając psy będzie posuwał się szybko i z pewnością wyruszy wcześnie. I dlatego też już dawno postanowiłem działać tak, jak gdyby go w ogóle nie było. Prowadzenie jakiegoś wyścigu musiałoby przekreślić mój plan; poza tym, zdaje się, nie po to tu przybyliśmy”[1]. I tak faktycznie było, Scott wyprawę potraktował jako doskonałą sposobność do prowadzenia badań naukowych – razem z nim w podróż wyruszyli biolodzy, meteorolodzy, lekarze, fizycy, geolodzy. A także artysta fotografik, który wykonał setki zdjęć, dokumentując wszystko, co tylko wydawało się godne uwagi. W książce jest wiele czarno-białych fotografii, ukazujących zarówno surowe i groźne piękno Antarktydy, jak i uczestników eskapady w trakcie rozmaitych prac obozowych.

Cała wyprawa podzieliła się na kilka grup, prowadzących w różnych rejonach wybrzeża zupełnie niezależne badania naukowe. Także podróż samego Scotta na biegun południowy była połączona, oczywiście w miarę możliwości, z wnikliwym badaniem odkrywanych terenów. Scott w swoim dzienniku drobiazgowo nie tylko odnotowywał wypadki każdego dnia, ale także wyjątkowo uważnie śledził zmiany pogody, opisywał nastroje panujące w obozie, poświęcał mnóstwo miejsca stanowi zdrowia psów i syberyjskich koników (szczególnie te ostatnie były obiektem jego troski).

Wydawca podzielił książkę na rozdziały poświęcone poszczególnym etapom pobytu polarników na Antarktydzie. Ja wyróżniłbym tylko kilka większych działów, bo sam sposób prowadzenia dziennika zmieniał się także w zależności od miejsca, w którym Scott doraźnie się znajdował. Należy wyróżnić etap pierwszy – rejs statkiem „Terra Nova” do brzegów Antarktydy (od 26.10.1910 do 04.01.1911); następnie pobyt na wybrzeżu Wielkiej Bariery Lodowej Rossa do 30.10.1911 (jest to największa objętościowo część dziennika); heroiczna historia próby zdobycia bieguna południowego do 29 marca 1912 (tu kończy się część prowadzona przez samego Roberta Scotta) oraz krótkie zakończenie uzupełniające dziennik, czyli listy kapitana pisane tuż przed śmiercią i sprawozdanie z dalszej działalności grupy badawczej spisane przez współpracowników Scotta, między innymi opis podróży grupy ratunkowej i znalezienia zwłok tragicznie zmarłych polarników.

Każda z tych części znacznie różni się od innych. Rejs statkiem, pomimo swej monotonii, uzmysławia czytelnikowi, jak olbrzymim wyzwaniem dla ówczesnych okrętów była żegluga przez pola ławic lodowych. Pierścienie paku lodowego otaczające Antarktydę wymuszały lawirowanie wśród dużych złomów kry, wyszukiwanie szczelin, podążanie w kierunkach, które umożliwiały jakąkolwiek żeglugę (niekoniecznie wiodąc prosto do celu), by uniknąć uwięźnięcia w lodach czy nawet zgniecenia przez góry lodowe. Podróż morska jest już przedsmakiem wydarzeń, które czekały na śmiałków na lądzie, jednak dla czytelnika może być mało interesująca.

Pobyt polarników na skraju Lodu Szelfowego Rossa stanowi treść większej części książki. Warto tutaj poświęcić nieco uwagi stylowi notatek Scotta. Antarktyda to świat bardzo jednostajny, monotonny. Jest tu niewiele rzeczy oprócz wszechogarniającej bieli i zimna. Wszędzie śnieg, zwały lodowe, gdzieniegdzie złamane czernią surowych skał. Dla obserwatora taki krajobraz jest nużący, nie dostarcza bodźców zmysłom, szybko męczy i otępia mózg. Pomimo to dziennik Scotta jest bardzo żywy, autor umiejętnie posługuje się słowem, potrafi zainteresować swoją relacją, mimo iż niekiedy jest uboga w wydarzenia. Czasami można trafić na notatki wręcz ocierające się o poezję. Przytoczę fragment, który przypomina mi wycofywanie się kamery z namiotu podróżnika; Scott zatytułował go „Wrażenia”:

„Kuszące ciepło śpiwora.
Syczenie prymusa i wonna para uchodząca przez wentylator namiotu.
Mały zielony namiot i wielki biały szlak.
Skomlenie psa i rżenie koni.
Pędzony wiatrem tuman sypkiego śniegu.
Chrzęst stóp łamiących skorupkę lodową na śniegu.
Bruzdy wyryte wiatrem w śniegu.
Błękitny łuk pod ciemną chmurą.
Chrzęst kopyt końskich i szelest sań.
Monotonne pokrzykiwania poganiaczy zachęcających lub karcących swe koniki.
Człapanie psów.
Lekki łopot płótna namiotowego.
Głuche dudnienie tego samego płótna szarpanego wichurą w czasie śnieżycy.
Śnieg pędzony wiatrem i przenikający niczym mączny pył do każdego otworu i kącika, dostający się pod czapkę i kłujący jak piasek rzucony silnym podmuchem wiatru.
Zamglone słońce wyglądające nieśmiało przez kłęby drobnego, pędzonego wiatrem śniegu i rozsiewające blade, nie dające cienia światło.
Wieczne milczenie bezkresnej, białej pustyni. Nadciągające z południa, niesione wiatrem kłębiaste kolumny śniegu, bladożółte widziadła – zwiastuny nadchodzącej burzy – zacierające jedne po drugich ostre zarysy krajobrazu”[2].

W innym miejscu w takich oto słowach opisuje zorzę polarną:

„Światło zorzy ma kolor jasnozielony, teraz jednak widzimy dokładnie, że ruch jakiejkolwiek jasnej części poprzedza czerwony błysk. Upiornie zielone światło nagle ożywia się różowymi barwami. Zjawisko to jest niezwykle sugestywne i w tym właśnie tkwi jego urok; sugestia nieuchwytnego życia, kształtów, barw i ruchu – czegoś tajemniczego, leżącego poza sferą rzeczywistości. Jest to mistyczny język znaków i wróżb, natchnienie bogów – coś całkowicie duchowego, nieziemskiego. Zjawisko wzbudzające przesądy i podniecające wyobraźnię. A może to mieszkańcy jakiegoś innego świata (Marsa), i mający na swych usługach jakieś potężne siły, w ten sposób otaczają naszą ziemię ognistymi symbolami, złocistym pismem, którego nie potrafimy odcyfrować?”[3].

Zaskakująca sprawność pióra, czyż nie? Dzięki tej cennej umiejętności Scotta jego dziennik ma wartość nie tylko jako dokument wyprawy, lecz także jako dzieło literackie. Kontrastują z nim ostatnie notatki, sporządzone przez współtowarzyszy Scotta - sucha relacja z wyprawy ratowniczej, pozbawiona już zarówno ładunku emocji, jak i eleganckiej oprawy słownej.

Z każdej strony dziennika przebija także informacja, że mamy do czynienia z prawdziwym angielskim dżentelmenem. Scott pisze eleganckim stylem, nie posługuje się kolokwializmami, nie uświadczymy ani jednego wulgaryzmu, towarzyszącej mu rozpaczy czy gniewu można się tylko domyślać – oszczędność przedstawianych uczuć jest znamienna. Bardzo wysoka kultura osobista przebija z jego wypowiedzi o towarzyszach podroży – praktycznie w samych superlatywach wyraża się o ich zaletach, ewentualne wpadki czy niedomagania traktując zdawkowo lub (jak sądzę) pomijając milczeniem. Swoją rolę przedstawia ze skromnością, można nawet powiedzieć – z pewnym lekceważeniem. Nie pokazuje siebie jako „lidera”, dowódcy twardo podporządkowującego sobie całą załogę. Widać w jego notatkach głównie rolę organizatorską, widać absolutne niekwestionowanie jego decyzji przez towarzyszy, widać, że w każdej sprawie ma ostatnie, decydujące zdanie. Jednak nigdzie nie próbuje się chwalić, stawiać w pochlebnym świetle. Dla mnie szczególnie zabawne i bardzo „angielskie” były przystanki na herbatę – podczas całego pobytu na wybrzeżu, a także podczas podróży na biegun, stanowiły obowiązkowy element codziennej rutyny. Po czym można poznać angielskiego dżentelmena na Antarktydzie? Po tym, że w trakcie podróży na biegun zatrzymuje się o godzinie piątej na herbatę.

Powróćmy do tematu pobytu polarników w bazie na Lodzie Szelfowym Rossa. Mogłoby się wydawać, że ich życie jest nudne, jednak należy pamiętać, że nie przybyli tutaj wyłącznie w oczekiwaniu na wyprawę wiosenną na biegun. Podzieleni na kilka grup, mieli dni wypełnione po brzegi zajęciami. Oprócz prowadzenia badań naukowych trzy razy w tygodniu organizowali wykłady z dziedzin, w których każdy z nich był wyszkolony, dzięki czemu pozostali mieli okazję poszerzyć swoją wiedzę o Antarktydzie. Robert Scott nie pozwalał im utracić kondycji fizycznej: organizował mecze piłki nożnej na lodzie, codziennie przeprowadzało się koniki, polarnicy szlifowali jazdę na nartach. Scott wielokrotnie podkreślał znakomity nastrój wśród załogi. Nie było tutaj kłótni, ludzie byli bardzo życzliwi, starali się nawzajem wspierać, pomagali sobie w każdej potrzebie, zacieśniały się przyjaźnie. Wyjątkowo trudne warunki życia obnażają charaktery. Scott opisał to w ten sposób: „Moim zdaniem, nie ma chyba warunków bytowania bardziej sprzyjających poznaniu prawdziwych charakterów ludzi, niż okoliczności w jakich znajdujemy się w czasie wypraw. Wyraźnie występuje tu przewartościowanie wartości. W normalnych warunkach łatwo jest dopiąć swego mając tylko trochę bezczelności. Pewność siebie bowiem jest maską pokrywającą wiele słabości charakteru. Z zasady ani nie mamy czasu, ani ochoty zaglądać pod nią i dlatego też normalnie kupujemy ludzi po ich własnej cenie. Tutaj pozory nic nie znaczą, w grę zaś wchodzi jedynie wewnętrzna wartość człowieka. Następuje »zmierzch bogów«, a skromni zajmują ich miejsce. Udawanie na nic się tu nie przyda”[4].

W czasie antarktycznej zimy polarnicy spotykali się z warunkami środowiskowymi, które teoretycznie wykluczały jakiekolwiek zajęcia na zewnątrz – mrozy dochodziły do minus 60 stopni Celsjusza, a szybkość wiatru niosącego śnieg przekraczała 160 km na godzinę. Całe dni panowała ciemność. Pomimo tego kontynuowali prace badawcze w okolicy, łącznie z podjęciem wyprawy celem dokładniejszego poznania jednego z przylądków. Wyprawa ta o mały włos nie skończyła się tragicznie. Powolne odchodzenie zimy zwiastował powrót słońca po tygodniach polarnej nocy. Polarnicy na jego cześć spełniali toasty szampanem. „Niewiele nowego można powiedzieć o powrocie słońca w obszarach polarnych, jest to jednak wydarzenie tak doniosłe i tak odczuwalne, że nie można przejść nad nim do porządku dziennego. Zmienia ono pogląd człowieka na życie (...) Wspaniałe to uczucie pławić się znowu w blasku promieni słonecznych. Poczuliśmy się bardzo młodzi, śpiewaliśmy i krzyczeliśmy – przyszedł nam na myśl mroźny, jasny poranek w Anglii: wszystko wokół lśniło, a w powietrzu czuło się tę samą ostrość”[5].

Im bliżej prawdopodobnej daty wyruszenia na podbój bieguna, tym większe napięcie wyczuwa się w prowadzeniu dziennika przez Scotta. Nadal czynił on skrupulatne notatki, ale – jak się wydaje – temat rozpoczęcia podróży jakby omijał. W ostatnich dniach przed pierwszym listopada 1911 roku napięcie było już olbrzymie, wręcz namacalne. Samo wyruszenie można po prostu przegapić, Scott nie zaznaczył go wyraźnie, nie ma „fanfar”. Prawdopodobnie liczba czynności, jakie musiał w ostatnich chwilach wykonać, stres, jakiemu był poddany sprawiły, że dziennik prowadził bardziej mechanicznie, bez dotychczasowej werwy. Swoboda powróciła dosyć szybko – podróż początkowo przebiegała łatwo i bez większych niespodzianek (poza tym, że sanie motorowe odmówiły posłuszeństwa). Scott widział, że z łatwością realizuje swoje plany, odprężył się i znowu dużo czasu przeznaczał na spisywanie przemyśleń i obserwacji.

Pierwszy, bardzo poważny, problem pojawił się u stóp stałego lądu Antarktydy. Można powiedzieć, że ta lodowa królowa nie chciała wpuścić Scotta na swój teren. Zerwała się potężna burza śnieżna i na cztery dni uniemożliwiła polarnikom kontynuowanie podróży. Był to dla nich potężny cios – każdy dzień postoju zmniejszał zapasy żywności i opóźniał termin ewentualnego powrotu, co zwiększało zagrożenie dużymi mrozami. Na piąty dzień wypogodziło się, Scott zabił pozostałe koniki (nie miał już paszy, która umożliwiłaby im powrót, a nie nadawały się do wędrówki po lodowcu), odesłał psie zaprzęgi i wyruszył na przedostatni etap podróży. Warto tutaj dodać jedną uwagę dotyczącą koników. Wiele źródeł opisuje, że zwierzęta te zginęły po drodze do bieguna i nie spełniły swojej funkcji. Nie jest to prawdą – koniki dotarły do miejsca przeznaczenia i zostały zabite w tzw. Obozie Jatek. Po drodze oddały olbrzymie zasługi ekspedycji, a w trakcie powrotu ich mięso uratowało grupę polarników przed głodem. Można się zastanawiać nad etycznym zagadnieniem czynu Scotta, trzeba jednak pamiętać, że technicznie niemożliwe było zabranie paszy dla koników na drogę powrotną. Amundsen miał ten sam problem i wybrnął z niego tak, że zabijał po drodze swoje psy, ich mięsem karmiąc pozostałe przy życiu zwierzęta.

Po bezpiecznym przejściu lodowca Scott odesłał resztę grupy pomocniczej (16 osób, które stopniowo odłączyły się i trzema grupami wróciły do bazy) i wraz z ostatnią piątką towarzyszy – podoficerem Evansem, lekarzem Wilsonem, kapitanem Oatesem i porucznikiem Bowersem ruszył na etap ostatni – podróż przez podbiegunowy płaskowyż. Nastroje były świetne, wszyscy czuli się dobrze, mieli zapas sił i mnóstwo zapału. Z wyjątkiem Bowersa wszyscy szli na nartach, ciągnąc za sobą sanie z prowiantem.

Na biegunie czekały na nich dwie nieprzyjemne niespodzianki. Pierwszą była czarna flaga w odległości kilku kilometrów od celu wędrówki (znaleźli ją 16 stycznia, dzień przed dotarciem do bieguna). Nie wiemy, dlaczego Amundsen zostawił tę flagę. Dla Scotta i jego towarzyszy oznaczała ona jednak rozczarowanie, ostrzeżenie, przepowiednię żałoby. Cały zespół mocno przeżył zawód. Dotychczasowy wysiłek zaczął im ciążyć. Tak opisał Scott swoje uczucia po zrozumieniu, że Norwegowie ich wyprzedzili: „Spotkało nas straszne rozczarowanie i jest mi niewymownie przykro za moich wiernych towarzyszy. Wiele myśli ciśnie się nam do głowy i wiele dyskutujemy na ten temat. Jutro musimy dojść do Bieguna i natychmiast wracać z jak największą szybkością. Wszystkie nasze marzenia prysły”[6].

Drugą niespodzianką była kartka z prośbą Amundsena do Scotta, by przekazał jego list norweskiemu królowi - Haakonowi. W pierwszej chwili pomyślałem, że to kpina, że chciał wzmocnić gorycz porażki Scotta. Potem jednak zrozumiałem, że to niemożliwe. Nie w tych warunkach i nie ze strony osoby takiego formatu, jak Roald Amundsen. Prawdopodobnie chodziło mu o coś zupełnie innego. Dotarł do bieguna, ale wiedział, że dostać tam i wrócić to dwie zupełnie różne sprawy. Ten list był prawdopodobnie jego zabezpieczeniem na wypadek, gdyby zginął w drodze powrotnej i słuch by po nim zaginął. Amundsen miał nadzieję, że Scott wcześniej czy później dotrze na biegun, znajdzie list i w razie śmierci jego autora dostarczy go do Norwegii. Los zrządził inaczej, ale list norweskiego zdobywcy w końcu miał dotrzeć do adresata.

Z bieguna grupa Scotta wracała przygnębiona, ale w dobrej kondycji fizycznej, wciąż jeszcze z zapasem sił. Scott prowadził obserwacje, zbierał okazy geologiczne z odciskami roślin. Początkowo zarówno droga, jak i pogoda im sprzyjały, jednak dość szybko trafili na teren gęsto pocięty szczelinami lodowymi (w większości zdradliwie zasłoniętymi kruchymi mostami śnieżnymi) i zaczęła się gehenna wędrówki powrotnej.

Dalszy opis to już dramatyczna odyseja. Nieprawdopodobna walka ludzi o przeżycie, prowadzona z niebywałą godnością, odwagą i hartem ducha. Po miesiącu udręki i głodu zostało ich już tylko czterech (Evans zginął tragicznie), dotarli jednak do Lodu Szelfowego, mieli nareszcie dostateczną ilość pożywienia, droga wydawała się już łatwiejsza i zaświtała nadzieja na pomyślne zakończenie wyprawy. Niestety los miał dla nich inny scenariusz. Niespodziewanie nadeszła wcześniejsza zima, temperatury w nocy spadały do minus czterdziestu stopni, skończyły się zapasy paliwa (nafty), a droga (tzn. nawierzchnia) z dnia na dzień robiła się coraz trudniejsza. Sanie wydawały się coraz cięższe, mimo że zapasów na nich systematycznie ubywało. Śnieg kleił się do płóz, a kryształki lodu blokowały ich ruch. Sił ubywało ludziom prędzej, niż mogli je zregenerować podczas snu.

Jednym z największych wrogów polarnych podróżników jest... pot. Przepocone ubranie ma małe szanse wyschnąć w niskich temperaturach – zamarza i po ponownym rozgrzaniu na ciele zamienia się w wilgotny, bardzo zimny opatrunek oblepiający skórę. Dla ludzi Scotta w ostatnich fragmentach podróży było to zabójcze. Wzmożony wysiłek, spowodowany koniecznością ciągnięcia sań przez coraz mniejszą grupę zdrowych ludzi, powodował obfitsze pocenie się. Spadające z dnia na dzień temperatury sprawiały, że samo założenie zmarzniętego, sztywnego obuwia na spuchnięte, odmrożone nogi zajmowało im pod koniec ponad godzinę.

Trzyosobowa już tylko grupa Scotta (Oates bohatersko zginął na szlaku) chyba wyłącznie wysiłkiem woli dotarła do miejsca oddalonego o około 18 kilometrów od składu żywności i opału, który mógł stać się ich ratunkiem. Znaleźli się tam 19 marca (grupa, która czekała na nich w najbliższym składzie, odeszła zaledwie dziewięć dni wcześniej!) i z powodu szalejącej burzy śnieżnej byli zmuszeni rozbić namiot. Spędzili w nim całe 10 dni, zatrzymani przez rozgniewaną Antarktydę. Ten namiot miał się stać ich grobowcem. Ostatni zmarł Scott, pisząc tak długo, jak mógł. Znaleziono ich osiem miesięcy później. Wcześniejsza wyprawa ratunkowa, ze względu na warunki atmosferyczne, była niemożliwa.

Bezpośrednio po tragedii grupy Scotta zaczęły się poszukiwania jej przyczyn. Padły pytania: czy można było jej uniknąć? Gdzie polarnik popełnił błędy? Na podstawie dzienników bez trudu da się wyciągnąć wnioski i znaleźć przyczyny. W popularnych, często przytaczanych komentarzach jest na pewno mało prawdy. Porównywanie ekspedycji Scotta z wyprawą Amundsena w dużej mierze mija się z celem – ten drugi zagrał va bank, wybierając o ponad 100 km krótszą, ale zupełnie jeszcze nieznaną trasę (Scott w jedną stronę przeszedł około 1500 kilometrów), wyruszył wcześniej (Scott nie mógł sobie na to pozwolić ze względu na konie), trafił na dobre warunki pogodowe i powierzchnię, po jakiej stosunkowo łatwo jechało się na nartach. Jego wyprawa nie była praktycznie ani przez chwilę zagrożona. Na plus należy mu zaliczyć użycie kilku psich zaprzęgów (chociaż wiązało się z pewnym ryzykiem, bo w gruncie rzeczy nie było wiadomo, jak psy poradzą sobie w ekstremalnych temperaturach ani jak długo będą w stanie ciągnąć znacznie obciążone sanie w trudnym terenie). Po fakcie wiadomo też, że dysponował lepszą w tych warunkach odzieżą. Poza tym Amundsen nie był naukowcem i nie dbał o naukową stronę wyprawy. Nie bawił się po drodze w zbieranie skał czy w pomiary meteorologiczne (grupa Scotta do samego końca ciągnęła na saniach około 70 kilogramów okazów geologicznych!). Obserwacje pogody służyły mu tylko do planowania podróży. Był zdobywcą, miał wyłącznie jeden cel: być pierwszym, wygrać. Całą swoją wyprawę podporządkował temu celowi. Rozczarowany zdobyciem bieguna północnego przez Peary'ego, wszystkie swoje siły, całą determinację skupił na dotarciu jako pierwszy do bieguna południowego. I to mu się udało. Scott nie dobrnął do bazy z dwóch głównych powodów. Po pierwsze i najważniejsze, trafił na wyjątkowo złe, niespotykane o tej porze roku warunki pogodowe. Pod koniec podróży przyszło mu nocować przy 40-stopniowych mrozach i wędrować w zamieciach śnieżnych. Druga przyczyna uzupełniła pierwszą. To nieprawda, że jego grupie zabrakło pożywienia. Wyłącznie podczas podróży po Płaskowyżu (głównie na lodowcu) przejściowo odczuwali głód, po zejściu do Obozu Jatek (miejsce uboju koników w drodze na biegun) już do samego końca ilość jedzenia była wystarczająca. Zabrakło go dopiero w czasie 10-dniowego uwięzienia w ostatnim obozie podczas burzy śnieżnej, czego nie można było przewidzieć. Prawdziwym, katastroficznym problemem okazał się brak nafty – paliwa używanego do ogrzewania się i przygotowywania ciepłych napojów oraz posiłków – spowodowany przyczyną prozaiczną, ale nieprzewidywalną: uszczelki w bańkach skruszały na mrozie i większość płynu po prostu wyparowała. Nie o żywności wspominał więc Scott w ostatnich dniach wędrówki, lecz właśnie o braku nafty pisał z rozpaczą, licząc dni dzielące go od przybycia do następnego składu, gdzie spodziewał się znaleźć jej zapas i gdzie zawsze było jej zbyt mało. Grupę Scotta zabiło zimno, najsilniejszy oręż Antarktydy.

Warto zastanowić się nad jeszcze jednym czynnikiem. Pomimo że w drodze powrotnej przez Lód Szelfowy Rossa polarnicy odżywiali się prawidłowo, systematycznie tracili siły, ciągnięcie sań kosztowało ich coraz więcej wysiłku. Dlaczego? Nie można tego wytłumaczyć zimnem – odmrożenia i brak nafty dały im się we znaki później. Wskazówką jest relacja z powrotu grupy pomocniczej, przez długi czas towarzyszącej Scottowi w drodze na biegun. Otóż wszyscy jej członkowie w drodze powrotnej byli skrajnie wyczerpani, a ich dowódca zachorował ciężko na pełnoobjawowy szkorbut i o włos tylko uniknął śmierci. W tamtych czasach wiedza o szkorbucie była szczątkowa, jego przyczyny do roku 1932 pozostawały w fazie domysłów. Dzisiaj już wiemy, że stoi za nim niedobór witaminy C i że rozwija się powoli, pełny obraz dolegliwości dając dopiero w bardzo zaawansowanym stadium. Jest wielce prawdopodobne, że wszyscy uczestnicy wyprawy w mniejszym lub większym stopniu cierpieli na szkorbut i co za tym idzie, ubywało im sił zdecydowanie szybciej, niż następowałoby to u ludzi prawidłowo się odżywiających. Objawy u podoficera Evansa – pierwszej ofiary z grupy Scotta – wydają się potwierdzać tę teorię. W krótkim czasie wystąpił u niego nagły spadek sił, zaczęły pojawiać się niewytłumaczalne odmrożenia z ranami, które praktycznie się nie goiły. Evans popadł w depresję, jeszcze zanim pogorszył się jego stan zdrowia – co także jest jednym z objawów głębokiego niedoboru witaminy C.

Scott jako przyczyny swego niepowodzenia wymienił kilka czynników – utratę części koni na początku wyprawy, bardzo złe warunki pogodowe, zwykle niewystępujące o tej porze roku, nagłe zachorowania uczestników ostatniego marszu, niewytłumaczalny brak paliwa. Wspominał także o konieczności opieki nad słabnącymi, chorymi kolegami i związane z tym opóźnienia w marszu. Ten ostatni punkt wymaga większej uwagi.

Składy z zapasami przeznaczonymi na drogę powrotną zakładane były w odległościach wymuszających na wędrowcach utrzymywanie stałego, równego tempa marszu. Znaczenie miała każda przemaszerowana mila i każda godzina spędzona w drodze. Scott policzył zapasy z pewnym naddatkiem, mającym stanowić zabezpieczenie na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń. Choroba Evansa na pierwszym etapie spowodowała, że cala grupa poruszała się znacznie wolniej, niż byłoby to możliwe bez niego – zarówno dlatego, że podoficer nie mógł ciągnąć sań, jak i, w późniejszym czasie, z powodu konieczności coraz wolniejszego poruszania się i wydłużania okresów wypoczynku. Scott zdawał sobie sprawę, że chory stanowi obciążenie, które może zabić całą grupę, jednak ani on, ani jego towarzysze ani przez chwilę nie brali pod uwagę pozostawienia go na pastwę losu. Po śmierci Evansa pozostali przy jego zwłokach jeszcze dwie godziny. Podobnie było w przypadku kapitana Oatesa. On sam kilkakrotnie prosił Scotta o pozostawienie go na szlaku, ale ten nie wyraził zgody. W końcu Oates wyszedł z namiotu w czasie burzy śnieżnej, pomimo błagań towarzyszy, aby tego nie robił. Można powiedzieć, że grupa Scotta była jednością. Jej członkowie postępowali według zasady: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, z pełną świadomością konsekwencji swoich czynów.

Evans, Oates, Wilson, Bowers, Scott... Ci ludzie nie poddali się do samego końca.

Evans szedł pomimo przebytego wstrząśnienia mózgu, pomimo odmrożonych rąk, nóg i twarzy, szedł, dopóki nie upadł w śnieg i nie zemdlał. Gdy towarzysze wrócili po niego, zaniepokojeni jego opóźnianiem się w marszu, znaleźli go na kolanach, próbującego wstać i iść dalej.

Oates, z odmrożonymi nogami, niezdolny już ciągnąć sań, niezdolny nawet do dotrzymania kroku towarzyszom, zdecydował się na bohaterski czyn – wyszedł z namiotu przy szalejącej zamieci, aby z podniesionym czołem stawić czoło śmierci. Był to z jego strony niewyobrażalny dar poświęcenia – dawał szansę pozostałym na utrzymanie tempa marszu i dotarcie do następnego składu z żywnością i opałem.

Scott, Bowers i Wilson, uwięzieni przez dziesięć dni przez burzę śnieżną, niecałe 18 km przed zbawczym kopcem z zapasami, nie poddali się rozpaczy. Do końca żartowali i planowali, co zrobią po powrocie do domu. Scott miał już martwe palce u stóp i prawdopodobnie odmrożoną całą nogę. Bowers i Wilson postanowili, że jeżeli burza osłabnie, wyjdą we dwóch z namiotu i przyniosą ze Składu Ostatniej Tony naftę i jedzenie. Antarktyda nie dała im tej szansy. Umarli jeden po drugim, do samego końca nie dając się złamać.

Po odnalezieniu namiotu z ciałami Scotta, Bowersa i Wilsona (zwłoki Oatesa do dzisiaj skrywają śniegi Antarktydy, nie jest znane miejsce jego śmierci) ich towarzysze zbudowali nad nimi wysoki lodowy kopiec, oznaczony krzyżem i wbitymi pionowo w śnieg saniami. Na wybrzeżu postawili na ich cześć drugi krzyż, z wyrytymi między innymi tymi słowami:

„WALCZYĆ, POSZUKIWAĆ,
ZNALEŹĆ,
I NIE UGIĄĆ SIĘ”[7].


---
[1] Robert F. Scott, „Ostatnia wyprawa Scotta”, przeł. Ignacy Bukowski, wyd. „Sport i Turystyka”, 1960, str. 442.
[2] Tamże, str. 165.
[3] Tamże, str. 296.
[4] Tamże, str. 273.
[5] Tamże, str. 404.
[6] Tamże, str. 560.
[7] Tamże, str. 679.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2423
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: