Z życia czytelnika 9... (Jak pozbyć się Matthew i nie tylko)
W ostatnich latach na księgarnianych półkach zaroiło się od nowego rodzaju książek. Nie mam na to nazwy, choć jest mile widziana (próbujcie, może coś się usankcjonuje?). Chodzi o ambitne czytadła - to znaczy książeczki, które o pretendowaniu do literatury wysokiej mogą tylko pomarzyć, a jednak i tak są o półkę wyżej od książek Helen Fielding i innych Bridgetjonespodobnych. Są to zazwyczaj książki niebanalne, a za zasłoną dobrego humoru, niosące ze sobą jakieś głębsze przesłanie, a nie tylko dobrą zabawę z kilkoma salwami śmiechu.
Czasami mi się wydaje, że wyznacznikiem takiej literatury jest nie-lukrowany albo nie-lukrowany-do-końca happyend. Słowem nie wszystko miodem i mlekiem płynie. Tak jest na przykład w "Diabeł ubiera się u Prady" Lauren Weisberger (dotyczy ważnego dziś problemu ile można poświęcić dla pracy. Oczywiście nie mówię o jakimś nachalnym dydaktyzmie - raczej szpileczki są wplatane między akapity, dotyczące pieklenia się na raszplowatą szefową) czy "Niani w Nowym Jorku" (gdzie jest pokazany proces degradacji rodziny przez czasy współczesne - tata romansuje w biurze, mama biega po salonach piękności, a wrażliwe dziecko przywiązuje się do niańki).
Tak jest i w powieści Jane Fallon "Jak pozbyć się Matthew" - wydanej w tej samej serii co powieści Weisberger. Mistrzowski opis na okładce - który w dodatku nie kłamie! - kazał mi sięgnąć po tę książkę. Oto jak się przedstawia sytuacja. Główna bohaterka - Helen Williamson - jest prawie czterdziestoletnią sekretarką romansującą od czterech lat ze swoim szefem. Jednak pomimo jej próśb i gróźb, Matthew nie chce odejść od żony i porzucić córek. Schody zaczynają się, kiedy zdesperowany mężczyzna w końcu zbiera się na odwagę... A Helen po paru dniach stwierdza, że nie tylko nie może wytrzymać ze swoim kochankiem, ale co gorsza nie może się go pozbyć....
Jakby tego było mało, Matthew sprowadza jej na głowę swoją rodzinę - smarkate córeczki i jeszcze gorsze siostry, które przemawiają tak, jakby dialogi pisała im Barbara Cartland. Dodatkowo Helen zaprzyjaźnia się z niczego nieświadomą prawie-byłą żoną Matthew Sophie. Wiecie co, dziwna sprawa, to ze sobą zestawiać, ale powstaje iście Szekspirowska komedia omyłek. Przeczytałem to tomisko (400 stron) w półtorej dnia, a kiedy w środku nocy wybuchałem salwą śmiechu, zbudzona siostra waliła w ścianę, żebym się zamknął.
A jednak zakończenie jest nieco gorzkie... I zupełnie nieprzewidywalne. Może to faktycznie wyznacznik nieco lepszej literatury... Ale zakończenia rzecz jasna, nie zdradzę:) Przeczytajcie sami, bo warto. Dobra zabawa murowana!
Aktualnie na fali zainteresowania twórczością Małgorzaty Musierowicz, jej głębszym poznawaniem, jak i krytykowaniem, poczytuję sobie eseje ze zbioru "Małgorzaty Musierowicz Makro- i Mikrokosmos". Cóż, znacie to uczucie, kiedy kupujecie nową płytę, a po pierwszym przesłuchaniu okazuje się, że poza kilkoma wyjątkami (które zazwyczaj znacie z radia) płyta jest do chrzanu? Z antologiami zawsze jest ten problem i eseje o Jeżycjadzie nie są tu wyjątkiem. Nie przeczę, nie brakuje ciekawych tekstów - ten o morfemach baśniowych w "Szóstej klepce", o świętowaniu w domu Borejków czy o drugim wymiarze "Kłamczuchy". A z drugiej strony ma się czasem wrażenie jakby badacz/ka nudzili się w domu i po prostu napisali sobie tekścik - np. o tytułach książek Małgorzaty Musierowicz. Mam po prostu ochotę powiedzieć badaczowi/czce, kiedy po raz kolejny myślę, że coś jest oczywiste: "No, no, co ty nie powiesz?". Jeszcze jedna kwestia, która mnie trochę w tej książce drażni (poza błędami rzeczowymi - ha, nigdy nie było takiego tytułu w poznańskiej serii jak "Laura i Tygrys":D), to programowa jednostronność - zaznaczona przez redaktorki już na wstępie. Nie będą tu rozstrząsane jeżycjadowe błędy i kontrowersyjne rozwiązania, o nie. Zbyt lubimy cykl Musierowicz. No dobrze, ja też lubię, a trochę zdrowego krytycyzmu nie zawadzi...
Ostatnio podczas burzy, która nawiedziła moje miasto stwierdziłem, że oto nadszedł odpowiedni czas, aby zanurzyć się w krainie słodkiego dzieciństwa... z thrillerem w ręku. Książeczki R.L. Stine'a czytałem jako dzieciak, a ostatnio kupiłem sobie "Złamane serca", żeby sprawdzić czy po dobrych kilku latach, ta seria nadal zdobyłaby moje uznanie. Ech, bardziej z sentymentu niż z zachwytu postawiłem czwórkę. Owa "słynna amerykańska seria romansów przygodowo-sensacyjnych" (co za idiotyczne określenie) rozgrywa się na Ulicy Strachu. Poszczególne są złączone raczej tylko tą ulicą i... żenadzkimi okładkami. No cóż, ostatnio taką zbrodnię chyba popełniono na czarnych kryminałach Chandlera. No, ale do rzeczy. Próżno szukać czegoś tak kiczowatego jak okładki z tej serii! Wymuskane nastolatki z przerażonymi minami, a obok trupy czy wilkołaki... No po prostu super:D
A teraz chyba wrócę do cyklu Lilian Jackson Braun. Jakoś stęskniłem się za tym miłym, kocim detektywem. A odrobina zbrodni zawsze poprawia człowiekowi humor! Złaszcza jeśli to nie on jest trupem:D
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.