Z życia czytelnika 5... ("Złodziejka książek" i nie tylko)
Sesja się zbliża ogromnymi krokami, alegoria pięknej, acz surowej kobiety w okularach i z pustym indeksem w dłoni nawiedza mnie w snach... Uff... istny koszmar. Ostatnio się z takiego obudziłem. Nie mogąc zasnąć sięgnąłem po coś w sam raz na tą okazję - "Beethoven i dżinsy" Siesickiej. Przystępna czcionka, nieskomplikowany język, grubość taka, że pożal się Boże... w to mi graj, w sam raz na dwie godzinki bezsenności. Cóż za rozczarowanie...
Dlaczego w porównaniu do Bąkiewicz czy Musierowicz Siesicka wydaje mi się drętwa i nieciekawa? Grażyna Bąkiewicz pisze z bardzo dosadnym realizmem, Musierowicz tworzy jeżycką utopię, w której wszyscy lubimy się chronić przed złym światem... Chwilę, dlaczego ta Siesicka tak mnie drażni? Może dlatego, że jest ni tak ni siak. Te jej bohaterki takie wydumane. Zauważyłem, że w jej książkach bardziej podobają mi się wątki dorosłych - na przykład Asi Lenkiewicz, która zastanawia się nad tym, dlaczego dzieci się od niej odsuwają, a sama zdaje się nie tak mocno jak kiedyś kochać męża. I te stare realia, ten specyficzny język tamtych czasów z mówieniem do koleżanek po nazwisku z paskudnym przyrostkiem ówna na czele. Mówienie o pani z francuskiego per "madame"... Ech, o ile u Kłodzińskiej takie starodawne wyrażenia mi się podobają, stanowią o całym smaczku jej kryminałków, o tyle u Siesickiej niemożliwie wręcz mnie irytuje. Ciekawe dlaczego?
Czemu sięgam po powieści młodzieżowe? Może ostatnio dziecinnieję?:) Niedawno byliśmy z moim przyjacielem w Wesołym Miasteczku, o ale poobracaliśmy się na karuzelach! Próbowałem nawet strzelać na strzelnicy. W szkole mi to nie wyszło - nie trafiłem ani razu w karteczkę z tarczą i prowadzący ugodowo uznał, że jestem pacyfistą (urocze). Natomiast na strzelnicy szło mi podejrzanie dobrze - do trzeciego strzału. Zły chciałem strzelić w pana obsługującego strzelnicę, ale rzucił mi słonika na pocieszenie i odebrał strzelbę. Kończąc temat Wesołego Miasteczka - do dziś nie rozumiem czemu nasi najmłodsi milusińscy jeździli specjalnymi autkami przy dźwiękach "Straciłaś cnotę". Ktoś ma jakieś wyjaśnienie?
Jako powieść dla młodzieży w biblionetce figuruje też "Złodziejka książek" Markusa Zusaka. Naprawdę wydawcy się postarali. Rozkosznie gruba kniga (kiepska do autobusu, nie zmieści się do torebki. Nie, nie posiadam tego dobra, bez którego płeć piękna z Mamusią Muminka na czele obyć się nie może. Mówię to w Waszym interesie, drogie Panie), przystępny druk, ładny papier. No klasa! Pozwolę sobie tylko na kąśliwą uwagę, że jeśli by "unormalnić" i ścisnąć czcionkę oraz wyciąć rysuneczki z tego książkowego olbrzyma zostałaby całkiem przyzwoita rozmiarowo (a jednak tylko przyzwoita) książka.
Za "Złodziejkę książek" wziąłem się, aby odpocząć od jaci, jerów, kontrakcji, adjektywizacji i innych wątpliwych uroków gramatyki historycznej. W ogóle postuluję, żeby w drodze wyjątku podręcznik do tego zacnego przedmiotu wprowadzić do biblionetkowej bazy - wtedy wszyscy znękani studenci będą się mogli na nim przynajmniej ocenowo powyżywać:) Dopingowała mnie bardzo wysoka średnia powieści Zusaka.
Przeczytałem sto stron (nie było to czasochłonne ze względu na uroki wydania) i zadaję sobie pytanie: dlaczego wszystkim się to podoba, a mnie nie? Kiedyś rzucano hasło "sztuka po Holocauście", zastanawiając się czy jest w ogóle możliwa. Ja zapytam inaczej: czy ktoś kto z Holocaustem miał niewiele lub zgoła nic wspólnego, powinien parać się tym tematem? Nie jestem przekonany. Ktoś słusznie zauważył, że o takiej tragedii powinno się pisać jak najwięcej, zwłaszcza jeśli wydaje się, że napisano o niej już wszystko. Może to i słuszne, nie przeczę. Jednak książka Zusaka jakoś mnie nie przekonuje. O ileż bardziej przekonujące są dajmy na to świadectwa Władysława Szpilmana, Eliego Weisela czy Anny Frank?
Przeintelektualizowany początek (z uosobioną śmiercią w roli głównej - rzecz nienowa), mnóstwo rysunków, więcej papieru niż tekstu... Taki nowy "Cień wiatru" mi się z tego wyłania. Postaci jakieś takie sztampowe, mało ciekawe, udziwnienie formy, które właściwie niewiele wnosi i raczej irytuje. Ech, czuję się jakbym ssał na siłę cukierka, który mi wcale nie smakuje. To mnie w ogóle nie rusza. Ani na jotę. Niemniej nie odkładam "Złodziejki książek", dam jej jeszcze szansę. Z czegoś ta ponadpiątka musiała się wziąć w średniej...
I pomyśleć, że dzisiaj w wojażach autobusowo-tramwajowych przeczytałem "Widmokrąg" Kuczoka - czemu nie czytałem "Złodziejki książek" - patrz wyżej, z zastrzeżeniem, że ja nie mam torebki, a zdrowo popruty, wyświechtany plecak. Opowiadania są delikatnie mówiąc genialne, więcej szczegółów znajdziecie w recenzji. Do czego zmierzam? Ta książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przy całej swojej doskonałości, opowiadania z "Widmokręgu" są tak przygnębiające, że wysiadłszy, zanim skierowałem swoje kroki w domowe pielesze, pobiegłem do sklepu po czekoladę. Musiałem sobie jakoś poprawić humor - nie chciałem pojawić się za progiem jak z krzyża zdjęty. Cóż, "Widmokrąg" to do bólu realistyczny, niezwykle przejmujący, a przy tym artystycznie wyszukany zbiorek opowiadań o miłości - głównie bez lukrowanych happyendów.
Na jego tle "Złodziejka książek" wypada dość blado - choć porównuję te dwie pozycje tylko ze względu na równoczesne czytanie. Ale nie ustaję w wysiłkach. A zatem wracam do... gramatyki historycznej. Jacie i jery - przybywam!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.