Co jest ze mną nie tak?
Kolejna, bardzo chwalona, książka polskiej autorki okazuje się w praniu pozycją mocno przeciętną. Bez tego czegoś, czegoś co by ją spajało, narzucało kierunek, zmieniało - czy to nie za górnolotne określenie? - pisanie w literaturę.
Tradycyjnie jestem niekonsekwentny, bo dopiero co na klęczkach błagałem, by Polacy piszący nie bali się eksperymentować z językiem, bo nie gęsiem my i język nasz nadaje się do wyginania jak każdy inny na tym świecie, a szkoła to jest zuło!!!!! dla pisarza. Teraz objawiam się z postulatem odwrotnym, by może jednak przyhamowywać zapędy, ograniczać frazę, formy powieści-treści/opowiadania-wycinania/nowelki-anielki szukać. Jak mędrzec-przemądrzalec, konserwatysta nagły po grzechach młodości, o złoty środek apeluję, umiar zalecając. Jeśli lustra nie pękną na widok mój, to Boga nie ma?!
Żeby nie było, że z mymi tezami się znęcam nad debiutantami albo prawie debiutantami, ale w znanych mi utworach absolutnej czołówki mody, przepraszam - prozy polskiej, typu Bator Joanna, Witkowski Michał, Masłowska Dorota (tu szczególnie), Rudziński Janusz (tu: niestety) ten sam problem wyczuwam. Językowo jest dobrze, czasem bardzo dobrze (czasem też aż nazbyt efekciarsko), ale gatunkową formę te książki jedynie imitują. I to nie zawsze, czasem twórca nie próbuje nawet symulować.
Co ze mną jest nie tak? Znowu piszę rozprawkę nie na temat, miało być o "Toksymii", jest o mnie. Powieść to podobno, zbudowana na planie bloku - pewnego okropnie zimnego lata (brzmi niepokojąco znajomo) przeplatają się losy kilkorga mieszkańców najbardziej polskiego z domów, z wielkiej płyty postawionego (w polu?). Tuż obok przytułku, nie tak, teraz to inne określenie jest political poprawne, zakładu opieki dla ludzi starszych. Jednak prawdziwym zakładem, niestety otwartym, i to dla wariatów, jest rzeczony blok. Ilość frustracji, niespełnionych oczekiwań, złudzeń na metr kwadratowy przerasta w tym miejscu każdą inną - to też zresztą złudzenie... - lokalizację na świecie.
Przynajmniej w zamierzeniu autorki. Bo ja, z jednym wyjątkiem, szybko tracę zainteresowanie losami mieszkańców anonimowego bloku. Ich przeżycia, oczekiwania, doznania zostały zbudowane z klisz. Nawet jeśli Rejmer wielokroć daje do zrozumienie, że właśnie o to chodziło, że jej bohaterowie w znacznym procencie mieli być kliszami, bo życie po prostu takie jest i składa się z klisz, to tylko ten robaczek wewnątrz myśli o sobie jako o czymś wyjątkowym, to klisza pozostaje kliszą. I efekt finalny jest taki, ze jedyną postacią wykazującą choć trochę "życia" jest ambitna (i lokalna) dziennikarka telewizyjna, czyli - na papierze - postać najłatwiejsza do ukliszowania. Może to jakaś gra? Ale jej pełen ironii/cynizmu monolog/dialog jest najmocniejszą częścią powieści, jedyną - takie ma wrażenie, w której Rejmer przestała, o paradoksie!, kalkulować.
W innych miejscach zabrakło tej odwagi. I - także - przez to "Toksymia" nie jest ani satyrą ani "poważną" powieścią. Stoi bardzo nieładnie, w rozkroku. Rozpada się na fragmenty wywołujące, niemal naprzemiennie, uznanie (sprawność pisarska na krótkich odcinkach) i niesmak (pogardliwy brak szacunku dla własnych klisz?). Świat jest pełen najgroźniejszych wariatów, czyli nas samych? No jest. Ale jakoś trwa. I będzie trwać. Z książki Rejmer nie dowiem się dlaczego tak jest. Mogę poznać karykaturę. Życia, Warszawy, języka. Czasem bardzo bolesną. Czasem.
A może jestem mizoginem?
A może mam niespełnione oczekiwania literackie?
A może wolę czytać o Juanach de Ignacio con Torre z AmerykoAzji, bo nie mam tego za oknem?
Co jest ze mną nie tak?
---
Toksymia (
Rejmer Małgorzata)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.