Dodany: 02.05.2009 16:55|Autor: dot59
Świat przeminął, ludzie pozostali
„Ostatni mazur” to dzieło potomka jednego z bardziej znanych polskich rodów magnackich, który na podstawie rodzinnych papierów, fotografii i opowieści ciotki odtworzył historię dwóch pokoleń swojej rodziny.
Wojna i następująca po niej zmiana ustroju odebrała polskim arystokratom praktycznie wszystko, czym przez setki lat wyróżniali się w tłumie rodaków: wielohektarowe majątki, pałace większe od dzisiejszych kilkudziesięciorodzinnych bloków, powozy, wystawne stroje i brylanty, polowania i bale oszałamiające wystawnością nawet niektóre koronowane głowy („»Dobry Boże, chyba nie byłoby mnie stać na takie życie« - powiedział rumuński król Karol po weekendzie spędzonym w Łańcucie”[1]), prawo do czerpania niebotycznych zysków z cudzej pracy, nierzadko kompletnie bez własnego wkładu (choć gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że nie wszyscy z niego korzystali bez skrupułów, bo np. pradziadek autora był poważanym naukowcem i działaczem politycznym, dziadek i jego brat stryjeczny na serio przejmowali się zarządzaniem swoimi majątkami, spełniając praktycznie rolę dyrektorów dużych przedsiębiorstw rolno-leśnych) i do czci okazywanej im przez niżej urodzonych wyłącznie z tytułu „bycia panem” („chłopi (…) pozdrawiali swego pana, całując go w rękę albo podejmując pod kolana w odwiecznym geście poddaństwa”[2]). Łatwiej zapewne było znieść straty i wojenną poniewierkę komuś, kto do tej pory miał niewiele albo zgoła nic i z niejednego pieca chleb jadał; ale jakim szokiem musiała być dla tych arystokratycznych dzieci, które jeszcze tak niedawno „wychowywały w pałacach i zamkach cudzoziemskie niańki guwernantki, obsługiwali służący w liberiach”[3], konieczność gnieżdżenia się w kilka osób w jednopokojowym mieszkaniu, nieogrzewanym i bez ciepłej wody, własnoręcznego gotowania, sprzątania i prania pieluch, poszukiwania jakiejkolwiek pracy, choćby takiej, jaka dotąd zarezerwowana była tylko dla plebsu!
Gdyby wszyscy byli tak szlachetni i nieskazitelni, jak chciały ich przedstawiać rodzinne kroniki i legendy tworzone od pokoleń na użytek publiczny, cała ta opowieść miałaby tylko wartość historyczną, dokumentując koniec pewnej epoki i powikłane losy ludzi pozbawionych domu, pozycji społecznej, a często - i raz na zawsze - także ojczyzny. Ale autor wspomnień odważył się zrobić rzecz dotychczas niespotykaną: przedstawić swoich rodziców, dziadków, wujów i ciotki jako ludzi z krwi i kości, nie tylko jednoznacznie pozytywnych, ale także lekkomyślnych, leniwych, rozpustnych, próżnych, niesłownych, bezdusznych; napisać prawdę o ojcach i matkach kojarzących dla splendoru niechciane małżeństwa (często między bliskimi krewnymi), o dzieciach poczętych bez miłości, wychowywanych w chłodzie i obojętności, o zdradach, ekscesach i anomaliach psychicznych, o których wspominanie było w złym guście, „ponieważ w rodzinie nie kwestionowało się niczyjego postępowania ani nie mówiło nic, co mogłoby wywołać niesnaski”[4]. Za złamanie zasady „de mortuis aut bene, aut nihil" Andrew (a właściwie Andrzej, bo przecież, choć urodził się na obczyźnie, tak został ochrzczony i przez pierwsze lata życia pozostawał nadal obywatelem polskim) „został wykluczony ze Związku Rodu Tarnowskich”[5]. A przecież to właśnie szczerość jest najważniejszym walorem jego książki, bo pod względem literackim nie jest aż tak wybitna i gdyby nie wywołała skandalu wśród nadal nieźle zintegrowanego środowiska herbowych Polaków, pewnie nie byłaby nawet specjalnie zauważona między dziesiątkami ukazujących się ostatnio wspomnień wojennych i okołowojennych. I przede wszystkim właśnie dla tej szczerości i autentyzmu warto ją przeczytać.
---
[1] Andrew Tarnowski, „Ostatni mazur”, przeł. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka i Piotr Chojnacki, wyd. WAB, Warszawa 2008, s. 59.
[2] Tamże, s. 14.
[3] Tamże, s. 14.
[4] Tamże, s. 167.
[5] Tamże, tekst z okładki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.