Dodany: 26.03.2009 16:48|Autor: Marie Orsotte

Recenzja nagrodzona!

Książka: Sprawa Dantona
Przybyszewska Stanisława

5 osób poleca ten tekst.

Citoyenne Przybyszewska i jej tragedia rewolucyjna


Kim była Stanisława Przybyszewska? Polską pisarką, nieślubną córką kontrowersyjnego artysty Młodej Polski Stanisława Przybyszewskiego oraz krakowskiej malarki Anieli Pająkówny. Urodziła się w 1901, zmarła w 1935, zamarzając w swym efemerycznym gdańskim mieszkanku, odziedziczonym po mężu. Możliwe zresztą, że po prostu przedawkowała morfinę. Czy kochała ojca? Do pewnego momentu swego życia – raczej tak (o ile nie obrażał Robespierre’a). Potem patrzyła na niego bardziej krytycznie i niezbyt chętnie przyjmowała jego pomoc, gdy była już biedną wdową, piszącą samotnie dramaty i opowiadania o rewolucji francuskiej. Mało który Polak ją pamięta. Tym bardziej nie można oczekiwać, że będzie pamiętał świat, który nigdy o niej nie słyszał.

Minęło ponad sto lat od jej narodzin. Jedyne ostoje pamięci o niej w takim chociażby Internecie to strony miłośników rewolucji francuskiej, skrupulatnie odnotowujących dzieła, w których pojawiają się Robespierre, Danton czy Saint-Just; co ciekawe, niemal każdy, kto przeczytał dramaty Przybyszewskiej, uważa je za najpiękniejsze utwory literackie na ten temat[1]. Powiecie może, że ci ludzie dzielą z Przybyszewską zainteresowania, ale w moim przypadku było zupełnie inaczej: zaczęłam się interesować rewolucją dzięki Przybyszewskiej. Mogę się założyć, że ze znaczną częścią jej czytelników będzie podobnie.

Prawda jest prosta, bardzo prosta i bardzo zarazem tragiczna: dzieła Przybyszewskiej – „Sprawa Dantona”, „Thermidor”, a fragmentami także „Dziewięćdziesiąty trzeci” i „Ostatnie noce ventôse’a” – są genialne. Moim skromnym zdaniem, oczywiście, a więc: przynajmniej według mnie – genialne. Bardzo nie lubię tego słowa, jakoś mi nie brzmi i w ogóle jest takie bezkompromisowe, ale „Sprawę Dantona” powinno się czytać w szkołach (zamiast rysować jakieś wykresy zdań, które nikogo nie obchodzą). Z odpowiednim komentarzem i wprowadzeniem, bo żeby zrozumieć ten dramat, potrzeba dużo dobrej woli, wrażliwości, zrozumienia dla postawy pisarki.

Co pomaga przy czytaniu „Sprawy Dantona”?

Po pierwsze: przypisy, zamieszczone na końcu jedynego wspólnego wydania jej dramatów z lat siedemdziesiątych. Naprawdę nie trzeba być ekspertem od rewolucji francuskiej, żeby się we wszystkim połapać – ja „przed Przybyszewską” wiedziałam tylko tyle, że żył sobie niejaki Robespierre (miał całkiem sympatyczny portret w moim podręczniku), wprowadził pod koniec rewolucji krwawy terror, ścięli go w 1794 i nadszedł Napoleon. Kojarzyłam jeszcze Dantona (dramat Büchnera i oparta na nim opera Gottfrieda von Einem, w której Saint-Just śpiewa basem…) no i Marię Antoninę (to troszkę z innej beczki). Delikatnie mówiąc – żałosne, ale widzicie przynajmniej, że można rozumieć „Sprawę Dantona” bez studiów historycznych ;). Przypisy na końcu wyjaśnią wszystko, a postaci są tak dobrze nakreślone, że po pewnym czasie nawet te mniej znaczące przestają się mieszać. Główny konflikt wygląda w przybliżeniu tak: przewodniczący (w praktyce) Komitetowi Ocalenia Publicznego Maximilien Robespierre podejrzewa byłego współpracownika Georges’a Dantona o działalność kontrrewolucyjną. Coraz bardziej przekonany, że trzeba zgilotynować Dantona i jego zwolenników dla dobra Republiki, jednocześnie nie może zdecydować się na ten krok ze względu na sumienie, wspomnienia, popularność przeciwnika itp. Rozpoczyna się polityczno-osobisty pojedynek na śmierć i życie (to taka metafora, proszę nie liczyć na strzelaniny).

Po drugie: garść informacji o pani Stanisławie. W młodości (tak około dziesiątych urodzin) zachwycała się Szekspirem, Corneille’em, Schillerem, potem twórczością własnego ojca. Kiedy zamieszkała w Gdańsku, czytała głównie gazety, we wszystkich językach, którymi się posługiwała jak polskim – po francusku, niemiecku, angielsku. Rewolucją interesowała się od dziecka, ale im więcej poznawała rozpraw historycznych na jej temat, tym bardziej krystalizowały się jej poglądy. Przybyszewska była zakochana w Robespierze, dosłownie zakochana… gdyby pisała pamiętnik, pewnie nazywałaby go Maxime, tak jak w jej utworach Saint-Just i Desmoulins. Czasem ją sobie wyobrażam, jak wyglądałaby w czasach rewolucji, fanatycznie oddana najbardziej radykalnym ideom. Oczywiście nie wiem, czy popierałaby masowe egzekucje – pewnie nie, ale biorąc pod uwagę wpływ, jaki rewolucyjne utopie wywierały na nią sto trzydzieści lat po dziewięćdziesiątym trzecim, łatwo jest ujrzeć ją jako jakobinkę.

Wracając do Robespierre’a: u Przybyszewskiej jawi się cierpiącym kapłanem cnót najwyższych i jestem pełna najszczerszego podziwu dla zdolności pisarskich, wskutek których ta wizja elegancko wpisuje się w historyczny wizerunek postaci (mit bezlitosnego tyrana, wcielenie zła itd.). W sumie reguła pozostaje prosta: dążenie do tego, co nadludzkie, czasem prowadzi do czynów nieludzkich. Ale te wypowiedzi, które ukazują nam skomplikowany charakter jak u Dostojewskiego – mocne światło z paru stron i mroczna przepaść gdzieś pośrodku – te sceny z określonym najmniejszym gestem, powieściowe didaskalia i głębokie, może naciągane historyczne wynurzenia, to wszystko jest niesamowicie piękne... Ciekawe, czy można po „Sprawie Dantona” nie współczuć choć odrobinę temu osiemnastowiecznemu terroryście, który bez przerwy choruje, usiłuje ratować szkolnego przyjaciela Desmoulins'a, zachować uśmiech na upudrowanej twarzy i w dodatku cały czas wplata angielskie (!) zwroty we wrażliwe monologi.

Naprzeciw niego widzimy Dantona. O ile filmowa adaptacja Andrzeja Wajdy pt. „Danton” zrównoważyła nieco charakterystykę obu rewolucjonistów, w dramacie Przybyszewskiej Danton jest bez większych wątpliwości postacią negatywną. Reprezentuje lud w najbardziej pospolitym, a zarazem atrakcyjnym wydaniu, pełen hipokryzji, emocji, prostych pragnień i czystej żądzy życia. Robespierre początkowo lekceważy przeciwnika, dopiero w kulminacyjnej scenie dramatu – spotkania byłych towarzyszy przy świecach – zdaje sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Dantona otaczają oddani zwolennicy, z których najważniejszym pozostaje bardzo utalentowany dziennikarz Camille Desmoulins, czarujący, rozhisteryzowany i naiwny „ojciec rodziny”, poślubiony odważnej i bezgranicznie w nim zakochanej Lucile. Robespierre był świadkiem na ich ślubie; kiedy przychodzi do domu Desmoulins'ów, by ostrzec Camille’a przed aresztowaniem, Lucile stwierdza: „O jakże się pan straszliwie zmienił. Ledwo śmiem mówić po imieniu… (…) Robespierre wyrósł het poza wieże Notre-Dame; za to Maxime – przestał istnieć”. „Jeszcze - nie”, pada odpowiedź[2]. Niezależnie od dalszych wydarzeń, Lucile Desmoulins pozostaje jedną z niewielu prawdziwie niewinnych, a jednocześnie zaangażowanych postaci, których musimy żałować i które nadają tej tragedii historycznej kolejny, bardziej kameralny i łatwy do zrozumienia wymiar.

Wróćmy do Dantona. Jego bardziej lub mniej potwierdzone przez historię przestępstwa (korupcja, szpiegowanie dla Anglików, pełne zaborczej miłości znęcanie się nad szesnastoletnią żoną) budzą w nas odrazę. Natomiast mało skoordynowany, rozpaczliwy, lecz zaskakująco skuteczny sposób, w jaki walczy o życie, może budzić wyłącznie podziw. Z początku Robespierre twierdzi, że Danton to mało inteligentny oportunista, „prosię Epikura” i tylko gazeta „Vieux Cordelier” z artykułami Desmoulins'a „dorabia mu jakąś ideę”, strzegąc wizerunku Człowieka Dziesiątego Sierpnia. Ale w rzeczywistości Danton to genialny demagog, który zna się na ludziach, potrafi ich oczarować i oślepić, kiedy zechce. Trudno się oprzeć wrażeniu: „ten człowiek jest bardzo niebezpieczny”, w czym oczywiście podporządkowujemy się zamysłowi Przybyszewskiej, mniej lub bardziej świadomie usprawiedliwiając Robespierre’a…

Drugoplanowi rewolucjoniści opisani są równie ciekawie, nawet jeśli mają mniejsze znaczenie dla fabuły. Niepokojący Saint-Just, piękny fanatyczny dwudziestosześciolaetk, pozostaje głównie powiernikiem Robespierre’a i zarazem jego sumieniem, wzywając do poświęcenia osobistych, „ludzkich” uczuć dla rewolucji. Saint-Just będzie jednym z dwóch głównych bohaterów „Thermidora”, gdzie ujrzymy go w bardziej dopracowanym, fascynująco wielowymiarowym wcieleniu. Pozostałych łatwiej zaszufladkować: skrzywdzona Louise Danton, zrezygnowany idealista Philippeaux, oportunistyczny żołnierz Westermann, beznadziejnie oddana Eleonore Duplay – i wiele innych postaci, sympatycznych lub nie, zawsze na swój sposób umotywowanych.

Nie znając dramatu, można podejrzewać Przybyszewską o chłodny intelektualizm, filozoficzne dyskusje o historii trudne w czytaniu. Jednak głębokie uczucia bohaterów, ich bardzo prosto niekiedy, a efektownie odmalowane charaktery, ich wzajemne między sobą związki czynią „Sprawę Dantona” fascynującą także na płaszczyźnie emocjonalnej. Świetnie odmalowane sceny grupowe z udziałem tłumu „zwykłych ludzi”, posiedzenia Komitetu i Konwencji czy prywatne rozmowy tworzą zróżnicowaną całość, wciągającą jak dobra powieść. Sztuczny czasem, troszkę przestarzały język łatwo wybaczyć, biorąc pod uwagę siłę przekazu (i „wielojęzykowe” wychowanie autorki). Zależnie od fragmentu, całość wydaje się albo wielką tragedią o Rewolucji „pożerającej własne dzieci”, albo zapisem ściśle splatających się osobistych cierpień - a tak naprawdę to przecież to samo, bo historię tworzą jednostki, i to jest jedna z najwspanialej ukazanych przez Przybyszewską prawd.

Wg Biblionetki „Sprawa Dantona” została wydana osobno w serii „Klasyka Mniej Znana”. Chciałoby się napisać: „Nieznana w Ogóle”. Jakoś tak się składa, że większość moich polecających recenzji opisuje tytuły mało oblegane, ale Manna czytają przynajmniej osoby z pretensjami inteligenckimi, zaś Schiller musi być dość popularny wśród siwiejących niemieckich profesorów (sądząc z odczytów lecących na ZDFtheaterkanal…). Przybyszewska - po swoistym come-backu w latach 70., zwieńczonym filmem Wajdy - spadła w otchłań zapomnienia, czasem stamtąd wygrzebywana z (rzadkiej) okazji wystawienia jej najbardziej znanego dramatu. Tymczasem „Sprawa Dantona” niesie ze sobą trwały, głęboki przekaz, świeże emocje i porywająco piękną, mroczną atmosferę zagłady ideałów. To nie powinno być „mniej znane” i wystawiane raz na dwadzieścia lat, powinno być czytane i omawiane (moim bardzo skromnym zdaniem). Polski dramat przedwojenny nie jest w stanie zainteresować szerszej publiczności? – Czytajcie, a znajdziecie.



____
[1] Opisy twórczości Przybyszewskiej na www.angelfire.com/ca6/frenchrevolution89 (autorka zdrabnia imię pisarki na „Stani” :P), saint-just.net itp., itd.
[2] Stanisława Przybyszewska, „Sprawa Dantona”, Wydawnictwo Morskie, 1975, str. 195.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 15288
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 22
Użytkownik: WBrzoskwinia 27.03.2009 22:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Kim była Stanisława Przyb... | Marie Orsotte
Marie, Marie, jak możesz?!?!?! Z Twoją dogłębną wiedzą i bodaj jeszcze głębszym czuciem tego dzieła i jego kontekstu, które w Twych słowach widać jak na dłoni! Jak możesz mieszać łyżkę dziegciu w beczkę miodu Przybyszewskiej i antałek Twej opinii?!
Jakżeż, dobrze wiedząc i czując, mając na wierzchu, na oczach, i pisząc, że tak jest - że Przybyszewska to najwyższa klasa światowa, szekspirowski poziom - jakżeż można stawiać sprawę per "...są genialne. Moim skromnym zdaniem, oczywiście, a więc: przynajmniej według mnie – genialne. Bardzo nie lubię tego słowa, jakoś mi nie brzmi i w ogóle jest takie bezkompromisowe, ale..."? W głowie mi się nie mieści, że używając słowa najdokładniej pasującego do rzeczy, można zaopatrzyć je w osłabiające i inspirujące wątpliwość zastrzeżenia. A wsadźże Ty swoją prywatną idiosynkrazję do słowa "genialne" (i skromność z tego miejsca też) w jakie pudełko i połóż je gdzieś daleko na szafie albo na piecu, niech tam sobie leży, a nie tu, bo tu dla nich złe miejsce! (ciężko żałuję, że nie jestem Twoim kapitanem, bo dodałbym tutaj: "to jest rozkaz!!!"). Bo czego Ty się wstydzisz i czego nie lubisz, to jest tu mało istotne - liczy się, że ta dziewczyna, jej dzieło, naprawdę i bezdyskusyjnie jest genialna. To prawda - więc co, wstydzisz się prawdy, nie lubisz słowa, które jest prawdziwe? Marie, po jakiemu to? A czemuż nie wstydzisz się słowa "najpiękniejsze"? Wiesz, czujesz i masz dowody na to, co napisałaś, może nie tak wprost: że dramaty Przybyszewskiej tak są napisane, jakby ona to wszystko przeżyła bezpośrednio, jakby żyła w tamtym miejscu i czasie, jakby była tego naocznym świadkiem. A przecież to właśnie jest to najistotniejsze, po czym rozpoznaje się najwyższą klasę. I jest to co najmniej nieczęste, że twórca (niekoniecznie artysta) ma tę właśnie zdolność przeżycia rzeczywistości, w której fizycznie nie istnieje. A co więcej, jej sztuki są pierwszoklaśne w ogóle, a nie tylko dla siedzących w Wielkiej Francuskiej (jak dla mnie, bo ja w tym nie siedzę). I to też wiesz: one są tak napisane, że stanowią wrota, przez które ja, Ty, ktokolwiek, może wejść i też to przeżyć, i to z bliska i do głębi - a to jest druga rzecz kwalifikująca do najwyższej klasy i nieczęsta. Przybyszewska zrobiła zatem coś, co jest niemożliwe - i to jest w niej wielkie, i to jest wielkie w literaturze w ogóle, że dzięki niej rzeczy niemożliwe daje się zrobić.
Owszem, poniosło mnie, tylko patrzeć, jak z mojego pudełka wyskoczy pasja zgoła szewska. Jeśli Cię w tym, co rzekłem, cokolwiek uraża albo obraża, to niezamierzone, ale to i dobrze. Nie ma takich słów, przed którymi bym się cofnął, by Cię przekonać, że prawdy - i to jeszcze tej i takiej - nie można, nie wolno filtrować przez jakieś idiosynkrazje.
No dobra, próbuję to pudełko odepchnąć, chociaż nie bardzo się daje - bo zaraz dalej napisałaś: "...ale „Sprawę Dantona” powinno się czytać w szkołach (zamiast rysować jakieś wykresy zdań, które nikogo nie obchodzą)". W pierwszej chwili mnie zatkało. Spróbuję na spokojnie, licząc, że mi uwierzysz na słowo (dowód zająłby kupę miejsca i czasu). Zatkało mnie, że człowiek, który napisał taki świetny tekst jak Ty, nie wie, czy nie widzi, czy nie czuje, że napisał go tak świetnie między innymi dzięki temu, że w szkole nauczył się drzewek z przyległościami. Bez tej szkolnej wiedzy o mechanice słów ten tekst nie udałby Ci się tak dobrze. Możliwe, że równie dobrze udałoby Ci się stworzyć ustną wypowiedź, ale pisemną nigdy (nie bój się, ja dobrze widzę, jak Twój tekst jest bliski mówionej wypowiedzi - ten mój list zresztą też - a jednak obydwoje ciut inaczej byśmy to powiedzieli w bezpośredniej rozmowie). Krótko zaś mówiąc (pisząc!): równie dobrze i z tym samym sensem mogłabyś powiedzieć (napisać!) nie "zamiast rysować jakieś wykresy zdań, które nikogo nie obchodzą", lecz "zamiast uczyć się alfabetu, pojedynczych literek, które nikogo nie obchodzą". Bo to, że nie obchodzą, jest nieważne. Ważne jest to, co i jak człowiek może zrobić dzięki wiedzy o literkach i drzewkach. A Przybyszewskiej bez tej wiedzy tym bardziej nie powiodłoby się zrobić jej dramatów tak świetnie. To widać - i Ty też to wiesz - że ona należy do mistrzów słowa, a takie mistrzostwo bez wiedzy o słowie, zdaniu itd., na piśmie jest po prostu nieosiągalne. I mam nadzieję, że bez wielkiego wywodu to Cię przekonuje. Nie przekonuje? To pomyśl: ile razy i w ilu miejscach Przybyszewska przerabiała, przekonstruowywała, dodawała, ujmowała, zmieniała słowa, zmieniała szyk zdań itp., żeby od pierwszej wersji tekstu dojść do ostatecznej wersji? Jeszcze nie? A Ty napisałaś swą opinię od ręki w ostatecznej postaci, a potem poprawiłaś tylko przecinki i literówki? I ona tych zmian dokonywała tylko i wyłącznie w warstwie treści, pod kątem ilości i jakości swej wiedzy i czucia w zakresie Robespierre'a i spółki, a Ty tylko pod kątem swej wiedzy o niej i jej dramacie? Skoro nie tylko, to jakiej wiedzy obie musiałyście w części tych zmian użyć? No właśnie...
I na zakończenie już z innej beczki. Wiesz jak ja i wszyscy, że mnóstwo uczniów lektury w szkole traktuje tak samo jak owe drzewka, per "nikogo nie obchodzą". Mnóstwo rzeczy jest wówczas po prostu jeszcze za trudnych. Przybyszewska do takich należy. Że Szekspir jest w lekturach, to żaden argument. Wartość jego i jej jest porównywalna, tak jak i trudność. Ale dla większości, powiedzmy, 15-latków ona jednak jest za barierą dostępności. Owszem, lektury w szkole to tylko propozycja, muszą byc wśród nich i takie, które są za trudne, bo inaczej cała literatura z górnej półki musiałaby ze szkoły wypaść, co automatycznie przeciętnemu człowiekowi zablokowałoby świadomość, że taka w ogóle istnieje. Niemniej ja bym się grubo wahał, czy dawać do lektur i Szekspira, i Przybyszewską (ją może nawet bardziej), pamiętając, że to jest wybór mniejszego zła: za owo "nieblokowanie dostępu" płaci się zrażeniem większości do literatury na tym poziomie, do tych autorów, którzy są w lekturach. To jest coś z kwadratury koła, a nie twierdzenie, że tu nie masz racji. Bo masz! Tylko: za jaką cenę? Właśnie za tę, za cenę zrażenia, wytworzenia poczucia, że to coś, co "nikogo nie obchodzi". Dlatego może jednak należy w szkole o Przybyszewskiej i jej klasie tylko informować - że jest, że tę klasę ma - ale może jednak nie dawać jej wprost? Umieścić ją tylko w lekturach dla specjalistycznych klas humanistycznych? O, to już znacznie prędzej, pod warunkiem, że w liceum, a i to nie w pierwszej klasie. No i oczywiście nigdy zamiast drzewek!!!
I ostatnie, oby nie najmniejsze. Już po raz któryś w biblionetkowych wypowiedziach zauważam przekonanie, że dawniejsza literaturę, w tym polski dramat przedwojenny, znika z czytelnictwa, z księgarskich półek (niedawno np. takie się pojawiły pod Boyem i Szaniawskim). Ja nie mam rozeznania, ale jakoś mi sie to widzi niewiarygodne. Przecież to są niesamowicie wręcz cenne rzeczy - więc jakże mogą znikać? Głupiejemy jako zbiorowość, czy co? W sensie: coraz więcej ludzi jest niezdolnych do pokonania tych barier trudności, jakie ta literatura zawiera z natury rzeczy? Innymi słowy: rozszerza się czytelnicza niedojrzałość? Przecież rezygnowanie z takich rzeczy to umysłowe samobójstwo...
Użytkownik: kemotdoman 28.03.2009 16:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Marie, Marie, jak możesz?... | WBrzoskwinia
Co do nieobecności tej sztuki na deskach teatrów to nie moge się zgodzić. W Teatrze Polskim we Wrocławiu aktualnie jest ona wystawiana (sam się wybieram w połowie kwietnia). Bardzo jestem ciekawy co Jan Klata z dramatem Przybyszewskiej uczynił - na podstawie recenzji można mieć nadzieję na bardzo ciekawie spędzone 160 minut.

Właśnie fakt, że wybieram się na spektakl skłonił mnie do sięgnięcia po dramat i muszę przyznać, potwierdzając wypowiedzi przedmówców, że jest to kawał doskonałej literatury. Szczerze polecam wszystkim!!
Użytkownik: Marie Orsotte 28.03.2009 16:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do nieobecności tej sz... | kemotdoman
Obawiam się, że ten spektakl to drugie wystawienie "Sprawy Dantona" od jakichś 20 lat. To nie jest zbyt często, biorąc pod uwagę, ile mamy w Polsce teatrów. Też jestem ciekawa, co Klata zrobił z Przybyszewską, i, szczerze mówiąc, trochę się tego boję ;) Ale chciałabym zobaczyć to przedstawienie. Szkoda, że mam daleko do Wrocławia
Użytkownik: chuda 07.11.2009 20:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do nieobecności tej sz... | kemotdoman
"Sprawa Dantona" była wystawiana we Wrocławiu też w 2008 roku. Byłam na niej 2 razy i muszę przyznać, że całość zrobiła na mnie duże wrażenie. Choć nie wszystkim może się spodobać, gdyż wplecione są w nią pewne "nowoczesne" elementy, wybiegające daleko poza epokę Robespierre'a.
Użytkownik: elwen 07.11.2009 21:02 napisał(a):
Odpowiedź na: "Sprawa Dantona" była wys... | chuda
Za dwa tygodnie będzie wystawiana gościnnie w Gdańsku :] Jeszcze parę dni temu były bilety, można próbować.
Użytkownik: Marie Orsotte 28.03.2009 16:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Marie, Marie, jak możesz?... | WBrzoskwinia
Dobra, zacznę od początku :)
Co do słowa "genialne": dodałam ten komentarz w tekście, bo naprawdę nie lubię tego słowa. Coś mi w nim przeszkadza, jakieś brzmienie, tak że mi zupełnie nie pasuje, zgrzyta i jest wręcz brzydkie. To takie subiektywne odczucie; samo "genialne" nie jest jeszcze takie złe, dużo gorszy jest "geniusz"... Po niemiecku mogę to jakoś znieść ("Genie", brzmi lepiej), ale po polsku nie cierpię i dlatego - mimo że m u s i a ł a m użyć tego słowa - to jednocześnie starałam się je jakoś obudować. Piękne, wspaniałe, cudowne i świetne nie budzą we mnie podobnych oporów, ale "genialne" tak - jak już pisałam, to bardzo subiektywne i dlatego trudno mi się wytłumaczyć.
Tak, najchętniej pisałabym bez ogródek, że Przybyszewska jest genialna, niesamowita, klękajcie narody i czytajcie ją - jest wielka i zapomniana, i byłoby to na swój sposób artystycznie piękne (mit artystki przeklętej), gdyby nie było takie smutne - tragiczne - zarazem. Ale boję się, że wtedy ten tekst byłby niestrawny, że wszyscy by go zaklasyfikowali jako bezkrytyczny pomnik i pominęli ze wzruszeniem ramion, tym bardziej, że i tak jest (bardzo) długi i choćby ze względu na to mało kto go przeczyta. Mam taką tendencję do pisania o autorach, którzy mnie zachwycają, z wielkim entuzjazmem (nie wie, czy czytałeś moje starsze recenzje, teraz sama trochę boję się je czytać), ale nie uważam, żeby to był dobry sposób. Jeśli uda mi się dobrze opisać dzieło, przedstawić najbardziej działające na mnie aspekty, to - moim zdaniem, być może - ludzi zainteresuje to bardziej niż lista wychwalających przymiotników. Po prostu nie wiem, czy takie przekazywanie własnych zachwytów w dużej ilości jest skuteczne. A o to mi chodzi - o skuteczność - jeśli piszę tekst o dramacie, który kocham, i którym chciałabym zaciekawić jak najwięcej odbiorców.
Nie wiem, czy akurat drzewka mi pomogły... Może to zabrzmi arogancko, ale naprawdę drzewek i wykresów niespecjalnie się uczyłam, powtórzyłam je trochę przed olimpiadą, teraz znowu niewiele z nich pamiętam. Możliwe, że po przeczytaniu iluśtam setek książek w dobrej polszczyźnie mam te schematy w głowie i dlatego, jak przeglądam jakiś tekst, to nie myślę: "o, tu nie powinna być przydawka", tylko: "o, coś tutaj nie pasuje". Zastanawianie się nad każdym zdaniem z osobna, czy spełnia reguły, bardzo szybko by mnie wykończyło :) Zresztą najczęściej poprawiam powtórzenia (kiedyś zdarzyło mi się pięć razy w jednym zdaniu napisać "zdecydowanie" i nawet tego nie zauważyłam...). Owszem, Przybyszewska przerabiała wiele razy, ale wydaje mi się, że wszystkie określenia trybów i aspektów, których uczymy się w szkole, nie uczą pisania. Nad takimi rzeczami się nie myśli, pisząc. Pisania nauczyć może wg mnie tylko i wyłącznie czytanie - ortografia, interpunkcja, to wszystko ma swoje reguły, ale uczyć się ich nie czytając to tak, jak poznawać teorię muzyki - nie słuchając jej. Nie mówię, żeby usunąć gramatykę ze szkół, ale poziom, na którym są informacje o literaturze w podstawówce i gimnazjum kształtuje ludzi mylących Tomasza Manna z Wojciechem Mannem.
Co do Przybyszewskiej w ramach lektur. Lektury mogą być nieprzyjemne, uciążliwe, mogą sprowadzać się do czytania streszczeń z internetu, ale mają jedną niewątpliwą zaletę - tworzą wspólny kanon kulturowy. Najmilsze fascynacje sztuką nie są aż tak miłe, kiedy nie mamy z kim ich dzielić, co czasem boleśnie odczuwam. Tymczasem większość Polaków naprawdę zna Mickiewicza, Słowackiego i "Kamienie na szaniec", i niezależnie, jakie męki sprawiały im te pozycje w szkole - odwołują się do nich w rozmowach na inne tematy, ponieważ są wspólnym punktem odniesienia, chwytaną przez wszystkich aluzją. Być może 95% uczniów czytających Przybyszewską jako lekturę nie polubiłoby jej, ale po pierwsze: zawsze jest to 5% i po drugie: zapewniłoby to sławę jej nazwisku, popularność, dzięki której miałaby szansę na nowe wydania i nowe przedstawienia - na coś, o czym bardzo marzyła za życia. Bardzo miło, że jest wąskie grono osób, które doceniają jej dramaty, i miło mi, że Ty do nich należysz :), ale to za mało. Przybyszewska jako lektura dla klas licealnych o profilu humanistycznym to byłoby już wielkie osiągnięcie...
Co do Twojego ostatniego akapitu, muszę się do czegoś przyznać. Otóż to zdanie o dramacie przedwojennym dałam dla większego efektu w zakończeniu ^^" Ale nie wydaje mi się, żeby Boy i Przybyszewska czy Przybyszewski królowali na listach bestsellerów. Mam tę książkę Boya, o której recenzji mówisz, ale to dlatego, że moja matka jakieś 20 lat temu kupiła ją w księgarni. Teraz wydaje się rzeczy, które przynoszą zysk, i nie dotyczy to tylko literatury. Tymczasem tak naprawdę wielu czytelników jest gotowych na "głębszą" literaturę (ostatnio pożyczyłam koleżance gustującej w tzw. literaturze młodzieżowej "Braci Karamazow" i była zachwycona), tyle że nawet jeśli to się wydaje w specjalnych seriach, to większość ludzi kupi taką książkę dla ładnej okładki. Narastają stereotypy, artykuły kulturowe w większości wysokonakładowych gazet sprowadzają się do popkulturowych, literatura dzieli się w społecznej świadomości na tę "przyjemną" (która czasem osiąga zachwycający poziom, jak np. kryminały historyczne Akunina, które oboje lubimy) i tę "ambitną", z kolei ambitna to "nudne starocie" i współczesne dzieła, czasem pełne wulgaryzmu i udziwnionej formy. Kiedy świat literacki tak się przedstawia, nie widzę dla Przybyszewskiej innej drogi do popularności niż lektury, ew. dobre, mainstreamowe, zainspirowane jej twórczością filmy (ile jest Przybyszewskiej w "Dantonie" Wajdy to temat na osobną dyskusję), ale żeby ktoś zaczął je kręcić, musi najpierw o SP usłyszeć. Jestem niesamowicie wdzięczna osobie, która "zaraziła" mnie panią Stanisławą, najpierw pożyczając mi "Dantona", a potem dramaty - gdyby nie ta osoba, najprawdopodobniej NIGDY bym o tej autorce nie usłyszała. Taka jest bardzo smutna rzeczywistość, którą z całego serca chciałabym zmienić.
Użytkownik: WBrzoskwinia 03.04.2009 17:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Dobra, zacznę od początku... | Marie Orsotte
To ja też od początku.
Każdy bez wyjątku ma takie słowa, których nie lubi (ja np. "melanż"). Kto nie lubi, ma prawo, więc niech nie używa (a z tego nie trzeba się tłumaczyć, nie trzeba obudowywać). Niech używa synonimicznych i bliskoznacznych (np.: "ta baba jest fenomenalna" albo "mieszanka"). Gdy zaś zaistnieje konieczność użycia właśnie tego i żadnego innego - trudno, nie mamy żadnego wyjścia, trzeba się zdystansować względem swoich "nielubień", użyć i kropka. Informacja dodatkowa dla czytelnika (ta o swoim "nielubieniu") to już owa łyżka dziegciu - on tego nie potrzebuje w tym tekście, więc skoro mu się to tak podaje, osiąga się efekt sprzeczny z zamierzonym: osłabia się działanie owego słowa, a przez to całości. Popatrz: gdybyś napisała "jest wyjątkowa (nie napiszę "genialna" tylko dlatego, że osobiście nie lubię tego słowa)" byłoby to co do treści to samo, co napisałaś, ale co do znaczenia byłoby to coś dokładnie odwrotnego: wzmocnienie, a nie osłabienie (hm, prawda, że dużo łatwiej być mądrzejszym po fakcie; ja też, gdy czytam swoje stare teksty, czasem się za głowę łapię...).
Masz rację, że gdybyś namnożyła przymiotników i kropka, pewnie byłoby to mało strawne. Ale Ty tak nie robisz. Ty je umiesz uzasadnić. I już. To jest dobry sposób.

Masz rację, że to działa pośrednio, jak piszesz: "mam te schematy w głowie". Dlatego napisałem o alfabecie - on też tak działa. A spróbuj nie to, że pisać, ale nawet czytać, nie nauczywszy się alfabetu. Drzewka i spółka to dalszy ciąg tego samego.
Czytanie dobrze językowo napisanych książek (słuchanie prawidłowo mówiących ludzi) rzeczywiście jest istotniejsze - ale sprawy nie zamyka i drzewek całkiem nie zastąpi. Tak jak chcesz, jest na Zachodzie; tam gramatyki uczą na politechnikach, a na uniwersytetach tylko historii literatury (zatkało mnie, gdy się o tym dowiedziałem). Ale Ty chcesz, żeby ta specjalizacja była już wcześniej; w gimnazjum? w liceum? A przecież bez wiedzy o drzewkach i spółce ludzi na tym wstępnym poziomie nie wolno zostawić, bo wtedy odebrałoby im się jakąś szansę, jakąś możliwość, którą mogliby sobie podłatać tylko czytając tysiąc książek (jak my, a przecież do tego nie można ich zmuszać). Innymi słowy: mnie w liceum i straszyła, i nudziła matematyka, nijak mi niepotrzebna. Matematykiem nie zostałem - tylko że w klasie było nas około trzydziestki, a nie ja jeden, a po drugie: jaką i skąd ktokolwiek, nawet ja, mógłby wtedy mieć pewność, że ja na pewno nie zostanę matematykiem, fizykiem, inżynierem?

No i teraz popatrz: przecież lektur dotyczy dokładnie to samo. Matematyk mógłby przecież powiedzieć, że zamiast tłuczenia nudnych i nikomu niepotrzebnych Szekspirów powinny być funkcje kuliste Yogla z tymi przyległościami, przez które jest wejście w jedyny w swoim rodzaju świat czystej abstrakcji.
Po zastanowieniu skłaniam się ku Twemu zdaniu, że Przybyszewska powinna być w lekturach (choć uczciwie powiem, że gdy sobie pomyślę, jak 3/4 nauczycieli będzie ją "przerabiać", to mi się tego skłaniania odechciewa: ja bym chyba nie potrafił jej tak przedstawić, żeby do przeciętnego 15-latka coś z tego dotarło; Ty prędzej). To dlatego, że samo hasło w liceum, że taka była i takie rzeczy pisała, rzeczywiście nie zostawiło istotnego śladu. Dopiero w ładnych parę latek później zatkało mnie po obejrzeniu jej w Teatrze TV. Wtedy TV to była jeszcze instytucja z jakąś misją, a nie załącznik do reklam, co się łączy z wspominaną przez Ciebie polityką wydawców, więc teraz sytuacja ucznia (i "post-ucznia") jest inna, trudniejsza, toteż pozostaje liczyć tylko na szkołę (ale z drugiej strony: ileż można? A przynajmniej: ileż można w dzisiejszej postaci szkoły, która niby ma iść po nowemu ku lepszej jakości kształcenia i powszechności średniego wykstałcenia, ale mimo to po staremu klasa liczy w niej 30 osób...).

No i co do lektur i Wajdy z przyległościami. Tak zachodzę w głowę: czy aby jej nie było (i nadal nie ma, a może i nie będzie) w lekturach ze względów politycznych. Bo pamiętając o jej pozytywnym nastawieniu do rewolucji i jej bohatera jako pozytywnego, tudzież opozycji jako negatywnej - dla komuny to powinna być woda na młyn. A nie była. Te dramaty są na to za mądre. One z taką chirurgiczną precyzją anatomopatologa pokazują mechanizmy władzy, że inspirują krytycyzm, a przynajmniej niwelują bezkrytyczność. Po ich przeczytaniu człowiek jest po prostu bardziej świadomy w tych miejscach, które dla rządzących wcale wygodne nie są, wręcz przeciwnie (i to bez względu na to, czy to komuna, czy cesarstwo, czy cokolwiek). Prościej i wybiórczo mówiąc: u niej widać, że rewolucja się wynaturza i można też dojść do wniosku, że taka już rewolucji natura (bardzo niepożądanego z punktu widzenia komuny).
Wajda "tylko" wyszedł od tego i poszedł dalej, za co by mu należało strugnąć (tu zamierzam osłabić ostrość tego słowa: to moje prywatne zdanie, bo ja mam bardzo sztywne podejście do przenoszenia literatury na ekran), natomiast za efekt jednak głaskać. W tym na końcu i za ten, że dzięki temu filmowi ona się stała szerzej znana (oj, masz rację, że trzeba by takich więcej, tylko błagam: wajdowskich, a nie z L. di Caprio z pistoletem w roli Romea!).
Ten film jest bez wątpienia łatwiejszy od oryginału. Kiedy moja bratanica obkuwała się do matury z historii, dałem jej to z hasłem "przypatrz się dobrze, a zrozumiesz, jaka ta i nie tylko ta rewolucja naprawdę była; nie czym była, tylko jaka była" (oczywiście w powiązaniu z wiedzą podręcznikową, nie solo). I wiesz, Marie, ona nic nie zrozumiała! Jej tylko było żal tego chłopczyka... Ręce mi opadły: "Jak to? To nie zrozumiałaś nawet tego, że ten chłopczyk jest tam metaforyczną syntezą społeczności, skrótem obrazującym podejście rewolucji do zbiorowości? Przecież to jedna z kluczowych spraw w tym filmie!".
No i to kolejny przyczynek do lektur: skoro film łatwiejszy niż oryginał, to jak tu myśleć o wprowadzaniu oryginału nawet do liceum... Innymi słowy: czy Twoje hipotetyczne 5% to jednak nie za mało? Choć powtarzam, że nie twierdzę, że nie masz racji - pomimo że ja nie jestem Przybyszewską zarażony, z pewnością jej nie kocham, a wahałbym się powiedzieć, że ją lubię (inne podejście, w moim z nią układzie to nie są pasujące słowa, choć to związek mocny).
Użytkownik: Marie Orsotte 13.04.2009 19:29 napisał(a):
Odpowiedź na: To ja też od początku. K... | WBrzoskwinia
Dziękuję za życzenia i (spóźnione) nawzajem :)

>>>A przecież bez wiedzy o drzewkach i spółce ludzi na tym wstępnym poziomie nie wolno zostawić, bo wtedy odebrałoby im się jakąś szansę, jakąś możliwość, którą mogliby sobie podłatać tylko czytając tysiąc książek (jak my, a przecież do tego nie można ich zmuszać).
Może i racja. Tylko wydaje mi się, że książki łatwiej i lepiej zainteresują literaturą i pisaniem. Ale trochę zmieniając temat - zdecydowanie za mało uczy się interpunkcji, co gorsza: nauczyciel sprawdzając wypracowania wcale tych "przecinków" nie poprawia i potem przeglądam prace kolegów bez jednego przecinka, "bo nie chciało im się stawiać"... Tekstu złego interpunkcyjnie po prostu nie mogę czytać, ostatnio kupiłam sobie "Format scenariusza filmowego" (taki poradnik) i o ile samo tłumaczenie nie jest złe, to dosłownie czytam z ołówkiem i dopisuję przecinki. Tak samo było w przypadku jakiegoś zwodniczo taniego wydania "Idioty". Tymczasem interpunkcja kryje w sobie mnóstwo możliwości wyrazu (co wiedziała, czasem aż "za dobrze", Przybyszewska :)), o czym nauczyciele zdają się zapominać. Na tym przykładzie chciałam pokazać, że czasem jednak ściśle określony "program" to konieczność, skoro nawet podstawy nie są przestrzegane.

Wracając do tematu. Przyznam, że nie pomyślałam o tym, że Przybyszewska była (jest?) niepopularna ze względów politycznych; na jej dramaty patrzyłam jak na, no cóż, sztukę i za wartości artystyczne ją cenię. Oczywiście nie mogłam się nie zastanawiać nad polityką przy sztuce tak politycznej, i oczywiście musiałam to wziąć w jakiś szerszy kontekst filozoficzny, bo historia, polityka i filozofia - przy wspaniałym połączeniu z poszczególnymi charakterami - są treścią tej sztuki. Może jednak coś w tym było, bo skoro czytając ostatnio o Rewolucji Francuskiej bez przerwy natrafiam na porównania z Rewolucją Październikową, to faktycznie niektórzy mogli wziąć do siebie tę "wynaturzoną naturę" rewolucji u Przybyszewskiej. Ale teraz, w dobie - jakby nie było - wolności słowa, demokracji, kapitalizmu itd. mamy szansę odczytywać Przybyszewską bez żadnych komunistycznych ograniczeń.
Co do chłopczyka, to dopiero po chwili zorientowałam się, że chodzi o tamto dziecko, różne postaci pretendujące do określenia "chłopczyk" przychodziły mi na myśl :P Chłopczyk był oczywiście bardzo dobrym pomysłem reżyserskim, ideowym, filmowym itd. i stwarzał efektowne zakończenie, ale ja trochę żałowałam utraty wspaniałego dialogu Robespierre/Saint-Just na rzecz tego efektu... Najpierw obejrzałam film, więc ten dialog niezwykle miło mnie zaskoczył podczas czytania - aż nie patrzyłam na następną stronę, żeby nie okazało się, że jest ostatnia (nagłe zakończenie "Thermidora" należało do bardziej frustrujących momentów w moim literackim życiu). Film jako film jest rewelacyjny, świetna atmosfera, aktorzy, zdjęcia, tylko muzyka (moim skromnym zdaniem) taka nie do końca. Ale siłą rzeczy trzeba było dużo z Przybyszewskiej usunąć - jak napisał ktoś w internecie, w sumie wszystkie sceny pozytywne dla Robespierre'a - i to może utrudniać odbiór, w dramacie każda postać jest ładnie wprowadzona itd. Kiedy oglądałam film pierwszy raz, większość postaci drugoplanowych mi się mieszała. Tylko idee zostały, zwłaszcza rozmowa-kontrast Danton/Robespierre, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie (i oczywiście przemowy obu trybunów, jak R. stawał na czubkach palców i D. usiłował krzyczeć ochrypłym głosem, świetne to było :)). Nie wiem, może bratanicy przydałoby się obejrzeć dwa razy... Współczucie dla chłopczyka (ale właściwie dlaczego? bo Eleonore go biła?) to takie bardzo "ludzkie" podejście. W sumie łatwo mi to zrozumieć, bo sama wychowałam się na filmach, które nie wymagały myślenia, a tylko współczucia dla sympatycznego bohatera bez większych przewinień... Niektóre (podkreślam niektóre) moje koleżanki, osoby miłe i światłe, ciągle wzruszają się filmami Disneya itp. Nie ma w tym nic złego, dopóki oglądają inne rzeczy. A w większości - poza jakimiś komediami romantycznymi, gdzie znowu wszyscy są sympatyczni i kochani - nie, i tutaj mamy jakąś infantylizację, bo czym innym są te filmy, jak nie dorosłą wersją takich łatwych kreskówek? (Mnie to już bardzo smuci, że dzieci wolą książkowe wersje Disneya od Andersena i braci Grimm). Ale do rzeczy.
Przybyszewska nie jest "łatwa i przyjemna" w powszechnym znaczeniu tych słów, humoru też u niej nie ma (chociaż mnie trochę bawi to, że Robespierre - który ma ni stąd, ni zowąd pochodzenie irlandzkie - znienacka mówi po angielsku; ale ja mam dziwne poczucie humoru ;)). Dlatego popularność zdobędzie tylko wtedy, jeśli zostanie doceniona wartość artystyczna jej dzieł. Jej dzieła SĄ wartościowe artystycznie. To po prostu literatura wyższej klasy, od razu inaczej się czyta, z jakąś taką przyjemnością, nie wiem, poczuciem wartości, przejęciem się tematem (nie wiem, jak to określić). Tymczasem trzeba tych książek szukać po zakurzonych antykwariatach (co ma swoje zalety, ale jednak więcej jest wad). Tyle.

Aha, co do Di Caprio z pistoletem, to mnie czasem takie rzeczy bardzo bawią :) Zwłaszcza w inscenizacjach oper - oczywiście jeśli nie ma przesady, wulgaryzmu i jest jakieś przesłanie, a nie po prostu: przedstawmy "Czarodziejski flet" w mrocznym szkolnym środowisku i będzie fajnie. Jakaś inwencja, wyobraźnia, polot reżyserski musi w adaptacji być. Np. "Popioły" i "Ziemia obiecana" Wajdy podobały mi się dużo bardziej od książkowych oryginałów
Użytkownik: WBrzoskwinia 10.04.2009 11:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Dobra, zacznę od początku... | Marie Orsotte
Szczere gratulacje z okazji uzyskania tytułu recenzji miesiąca (a pisałem, że to świetny tekst!; - oby tej świetności więcej). Przy okazji tej okazji łączę jak najlepsze życzenia świąteczne Wesołego Jajka!
Użytkownik: Marie Orsotte 22.04.2009 12:04 napisał(a):
Odpowiedź na: Kim była Stanisława Przyb... | Marie Orsotte
UWAGA!!!, ważne info dla wszystkich warszawiaków pragnących zobaczyć dramat Przybyszewskiej na scenie :P
Otóż w Warszawie podczas 29. Spotkań Teatralnych będzie można zobaczyć dwie inscenizacje (pierwsze od naprawdęniewiemilu lat) tego dramatu, tj.: (za Ticket Online)

"Sprawa Dantona" - Stanisława Przybyszewska
Teatr Polski, Bydgoszcz
Reżyseria: Paweł Łysak
8.05, 9.05: g. 19.00; 10.05: g. 17.00
Centrum Kultury w Dawnej Wytwórni Koneser
"Paweł Łysak w swojej wersji Sprawy Dantona pyta o możliwość rewolucji, widząc nadzieję w codziennym, mozolnym poszerzaniu sfery wolności i ponoszeniu odpowiedzialności za własne wybory."
*****
"Sprawa Dantona" - Stanisława Przybyszewska
Teatr Polski, Wrocław
Reżyseria: Jan Klata
16.05: g. 20.00; 17.05: g. 21.00; 18.05: g. 19.00
Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza
"Wielokrotnie nagradzany spektakl Jana Klaty skupia się wokół przywódców Wielkiej Rewolucji Francuskiej; poprzez grę różnych konwencji reżyser pokazuje, jak łatwo dajemy sobą manipulować."

Co do przedstawienia z Bydgoszczy, miejsce mnie trochę odstrasza (byłam tam i nie wiem, niektórzy lubią takie przestrzenie teatralne, ja nie bardzo) - co do spektaklu Klaty, BARDZO chciałabym na to iść, chociaż (ponieważ?) z recenzji wyłania się obraz wielkiego popkulturowego efekciarskiego kiczu. B. chciałabym zobaczyć, jak Klata pokazał Robespierre'a i Dantona, podobno ciekawie, ale na końcu R. i Saint-Just rozmawiają siedząc w kartonie (what the...?). A to tylko najnormalniejszy z całej listy "ciekawych pomysłów" (tak naprawdę razi mnie ta muzyka). Co nie zmienia faktu, że największym problemem jest kapitalizacja sztuki... to jest ceny xD na portalu Ticket Online zostały tylko bilety po 120zł, pozostaje mi Wyprawa Do Źródeł (tj. Teatru Studio), ewentualnie zakupienie wejściówek i robienie ładnych oczu w nadziei, że jakieś miejsce się znajdzie (wygląda na to, że będę musiała zrezygnować z przyprowadzenia pół tuzina Freunde w celu dokulturyzowania).
Użytkownik: Vidia_winter 22.04.2009 20:38 napisał(a):
Odpowiedź na: UWAGA!!!, ważne info dla ... | Marie Orsotte
Widzę, że macie tutaj poważną dyskusję. Ja nie czytałam książki. Byłam za to na przedstawieniu, chyba jeszcze w styczniu, w Bydgoszczy (mieliśmy wyjście z klasą). Muszę powiedzieć, że nie jestem pewna, czy taki pomysł wystawiania sztuk teatralnych mi się podoba. Aktorzy nieźle nas wystraszyli, krzycząc na siebie jeszcze przed wejściem do sali. Raczenie nas winem, chlebem i kiełbaskami też nie kojarzy mi sie z teatrem. To zdecydowanie sztuka dla osób, które lubią zmiany, oryginalne i kontrowersyjne pomysły. Mimo wszystko warto ją zobaczyć. A szczególnie w mojej pieknej Bydgoszczy:) Zapraszam!
Użytkownik: Marie Orsotte 22.04.2009 22:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Widzę, że macie tutaj pow... | Vidia_winter
Dyskusje są poważne, bo i sztuka nie należy do humorystycznych ;)
Muszę Ci wyznać, że też tego nie lubię... Aktorzy plujący jabłkiem na scenę, wchodzący na widownię (to zwłaszcza w przedstawieniach dla dzieci) itd. itp. - to nie mój typ teatru. Jak dla mnie dobra gra aktorska, światła i odpowiednio dobrana muzyka dostarczają dużo lepszych, bardziej artystycznych, a mniej irytujących wrażeń niż wszelkie zabiegi, hm, fizyczne (nie wiem, jak to nazwać). Może to trochę staroświecki pogląd, ale dla mnie teatr to przede wszystkim scena i widzowie, którym powinno się wydawać, że ich nie ma, że "podglądają" cudze życie. Żadne "nowoczesne" zabiegi ingerencji nie zastąpią prawdziwego wzruszenia.
Użytkownik: Bozena 22.04.2009 22:53 napisał(a):
Odpowiedź na: UWAGA!!!, ważne info dla ... | Marie Orsotte
Marie, wtrącić pozwolę sobie słów kilka, a może i wiele słów. ;-)

To - że nie udało mi się dostać biletów na „Sprawę Dantona” w reżyserii Jana Klaty (Teatr Polski - Scena na Świebodzkim - we Wrocławiu, 18 i 19 kwietnia 2009 r.) przyniosło taki skutek, że przeczytałam wiedziona ciekawością kilka recenzji na temat sztuki tej. I... i teraz - nie powiedziałabym, jak piszesz, że wyłania się z nich „obraz wielkiego popkulturowego efekciarskiego kiczu”; myślę, że groteskowość obnażająca mechanizmy władzy, polityki, ludzkich instynktów... była zamierzona. Zresztą - tak czy tak - za wcześnie pisać jest nam (mówię o teatrze J. Klaty); najlepiej będzie, jeśli sami obejrzymy spektakl (wrocławianie mają ku temu okazję w czerwcu 2009 r.) nim pokusimy się o ocenę. Niemało ważny powinien być fakt, że teatralne sale podczas „Sprawy Dantona” wypełnione po brzegi są (bilety na długi czas przed spektaklem trzeba rezerwować), że dramat Stanisławy Przybyszewskiej coraz bardziej znany jest. Zatem wymowę Twych słów (z recenzji Twej) – ten fakt właśnie złagodzić powinien, i, bardzo możliwe, że i ucieszył on Ciebie.

No, ale przypuszczam też, że to nie wszystko jeszcze, że najbardziej ciekawi Cię interpretacja dzieła. Luki, brak odwzorowania dramatu, można znaleźć zawsze: bo, i tutaj, jak się zadaje, wszak dowolność interpretacji istnieje, Jan Klata zrezygnował ze scen zbiorowych, które w dramacie Stanisławy Przybyszewskiej zachwyciły Ciebie; w większości raczej wierny tekstowi jest, choć jednak, jak zrozumiałam, zrezygnował z bardzo ważnego ostatniego zdania kończącego sztukę: „Jestem wobec przyszłości bezsilny [...]. Czas na nas, Antoine. Chodźmy!”[1], połączył on dzisiejsze rekwizyty (muzykę też) z kostiumem dziejowym - przez co bardziej, jak sądzę, uwypuklił uniwersalizm przesłania o mechanizmach przemian, czystych ideach, „ubłoconych” ideach, strachu, odwadze, i fałszywej odwadze, inteligencji, i braku inteligencji i skutkach jej, „wynaturzeniu rewolucji”, przesycie nią w końcu, polityce... walce o władzę; i zdaje się, co ma też znaczenie, dał wyraźnie odczuć widzowi (interpretacja) czysto seksualny pociąg Robespierre’a względem Camille’a (ponoć świetnie odegrana rola), o czym - zatopiona bez reszty w żywot Robespierre’a - Stanisława Przybyszewska nie była przekonana; bo choć, wedle niej, było to między nimi, bez wątpienia, homoerotyczne uczucie, to „... nie seksualne, bo sublimowane.”[2]
-------------
Skoro już piszę, dodam, że:

1/ zwróciłam uwagę na Twoje słowa z recenzji mówiące o rozbawieniu w chwilach, gdy czytałaś zdania z wtrącanymi przez Robespierre’a słowami w języku angielskim. Otóż sama Stanisława Przybyszewska pisze tak oto: „... nie zdawałam sobie sprawy, jak ubogi jest mój ojczysty język w porównaniu do zachodnich – a przede wszystkim, i to najgorsze: że jest intelektualnie nierozwinięty. [...] Wskutek tego staczałam z nim zajadłą wojnę. Gwałcę go i torturuję w sposób czasem groteskowy, czasem wręcz nie do zniesienia. Co krok wpadam na moment, seksualny czy myślowy, na który jest świetne słowo w jakimś innym języku – i nie zawsze umiem się powstrzymać od prostej kradzieży. [...] umyślnie bowiem (...) przesadzam, i podkreślam, jego iryjskie [Robespierre’a, przyp. mój] – więc cudzoziemskie – pochodzenie.”[3]
„... co drugie pojęcie, na które po polsku mamy jedno słowo – rozwija się w angielskim na kilka subtelnych, a jakże ważnych odcieni.”[4]

2/ myślę też, że choć Stanisława Przybyszewska niewymownie marzła w swoim zabiedzonym mieszkanku w Gdańsku, to jednak nie w zamarznięciu chyba (wszak miesiąc sierpień to był) należałoby dopatrywać się przyczyny przedwczesnego odejścia jej, a raczej w wyniszczeniu organizmu, i przedawkowaniu narkotyków;

3/ kwestia interpunkcji, jak zauważyłaś słusznie, była u Przybyszewskiej znamienna: „Interpunkcja moja (od przecinków do ilości wykrzykników) nie jest nigdy przypadkowa: bardzo często brak przecinka, np., lub myślnik, lub niezwykły średnik – zastępują drobiazgową notatkę sceniczną. [...] Pan Grydzewski pisał mi, że spotkał u mnie po raz pierwszy (prócz Boya) wyraz świadomości interpunkcyjnej!”[5].
Prócz Boya...

4/ i oto, za chwilę, konkluzja niemal równoważna zdaniu z Twojego tekstu w kwestii domniemanej miłości Stanisławy Przybyszewskiej do Robespierre’a. Geneza tej miłości, jak rozmyślam od dawna już, jest nadzwyczaj wielowarstwowa, trudna, wypływająca z udręczenia kompleksami, i... pychy, także i z idei światła, podszeptu mroku, ale i sięgająca swymi korzeniami wczesnego dzieciństwa Stanisławy, nie ograniczonego do wrażenia, ogromnego wrażenia, jakie zrobił na dziesięcioletniej dziewczynce obraz Robespierre’a z ulubionym psem (pies - wabił się Bronnt, i pod takim hasłem wiele lat później redaktorzy umieszczali dla Przybyszewskiej korespondencje do niej); obraz widziany przez nią na przechadzce po parkietach paryskiego Muzeum Carnavalet. Mam więc na myśli także relacje autorki „Sprawy Dantona” z ojcem, choć też i inne, mniej społeczne i obywatelskie (być może mylę się) a bardziej osobiste - duchowe, fizyczne i intelektualne – doświadczenia; no i, naturalnie, „gorejącą” wyobraźnię zarówno dla uczucia niezbędną, jak dla drążenia spraw rewolucji francuskiej; drążenia jej z wielką wnikliwością, co było „wielkim hobby”[6] Stanisławy Przybyszewskiej - jak sama to nazywała. „Wielka Francuska”.

„Nikomu, ani żywemu, ani fikcyjnemu, nie dotrzymałam wierności tak długo. Nikt nie miał na mnie tak przewrotnego wpływu, jak ten człowiek [Robespierre, przyp. mój], dzięki któremu odkryłam moralność, najwyższe duchowe pojęcie ludzkości.” [7]
----------
Za recenzję - dziękuję Ci, Marie. Dała mi ona dużo do myślenia, a zwłaszcza zainspirowała do poszukiwania materiałów na temat życia Heleny i Miczysława Pawlikowskich, Anieli Pająkówny (urodzonej w Medyce, wielowiekowym ośrodku kultury i sztuki polskiej) - wychowanki pani Heleny, i oczywiście na temat życia samej Stanisławy Przybyszewskiej (Olgi lub Dzidzi dla najbliższych), Polki, która, pisząc do Floriana Sobieniowskiego zastrzegała się: „... na wypadek, gdyby utwór mój [„Sprawa Dantona”, przyp. mój] miał wejść na repertuar zachodniego teatru (...) – to w każdym razie nie pod moim jak Imię Przenajświętsze niewymownym nazwiskiem, które w Polsce dla reklamy muszę wlec za sobą, lecz pod jakimkolwiek przyzwoitym pseudonimem. Nie zamierzam wypierać się swego pochodzenia – ale tylko dlatego, że wszelkie wypieranie się tego rodzaju (czy narodowości czy klasy, z której się pochodzi) jest moralnie wielce wątpliwe. Nie chciałabym natomiast by można było sądzić, że jestem dumna z swej polskości.”[8]
---------
PS. A obraz Anieli Pająkówny to sama chciałabym mieć. W pierwszej kolejności „Dziewczynkę sprzedającą kwiaty”, ale nie będę go miała, bo dziesięciokrotnie jest droższy od ceny biletu, o którym Ty, Marie, napisałaś. ;-)

-----
[1] Krystyna Kolińska „Córka smutnego szatana”, Wydawnictwo Twój Styl, Warszawa 1993, s. 216.
[2] Tamże, s. 217.
[3] Tamże, s. 237, z listu Stanisławy Przybyszewskiej (dotąd niepublikowanego) do Floriana Sobieniowskiego (08.11.1929)
[4] Tamże, s. 239.
[4] Tamże, s. 239.
[5] Krystyna Kolińska „Córka smutnego szatana”, Wydawnictwo Twój Styl, Warszawa 1993, s. 192.
[6] Krystyna Kolińska „Córka smutnego szatana”, Wydawnictwo Twój Styl, Warszawa 1993, s. 216.
[7] Tamże, s. 238, z listu Stanisławy Przybyszewskiej (dotąd niepublikowanego) do Floriana Sobieniowskiego (08.11.1929)


Użytkownik: Marie Orsotte 03.05.2009 22:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Marie, wtrącić pozwolę so... | Bozena
Też się cieszę z przedstawienia p. Klaty w tym sensie, że na pewno popularyzuje ono dramat Przybyszewskiej :) W jaki jednak sposób, tego niestety jeszcze nie wiem. Pożyjemy, zobaczymy - być może - i jeśli zobaczę, to na pewno tutaj napiszę.
Co do uczuć między Robespierre'em a Camillem Demoulins - to, co Przybyszewska pisze o nich w "Sprawie Dantona" to jeszcze nic w porównaniu z jej minipowieścią/opowiadaniem "Ostatnie noce ventose'a". Z tego, co pamiętam, uczucie Robespierre'a faktycznie było "sublimowane" (jakie urocze słowo, swoją drogą ^^), Camille'a - nie do końca. W ogóle Przybyszewska strasznie często ukazuje Desmoulinsa jako wyjątkowo histeryczne dziecko, co mnie b. denerwuje. Histeryk, ok, taka wizja artystyczna, ale ciągłe podkreślanie tej jego dziecięcości i młodzieńczosci przez dwa (o ile dobrze pamiętam) lata starszego Robespierre'a jest dość nienaturalne.
Inna sprawa, że kwestią interpretacji Klaty jest nie samo uczucie w dramacie, tylko intensywność jego ukazania, bo obaj rewolucjoniści w swoich rozmowach używają wielu osobistych aluzji, wspominają sonety Szekspira itd., a w więziennej celi Camille D. ma koszmary, które nie mogą być związane z nikim innym, jak tylko z Robespierre'em (moim skromnym zdaniem :)).
Mróz w mieszkanku Przybyszewskiej dochodził do minus kilkunastu stopni. Narkotyki to kolejna rzecz, która przybliżyła jej przedwczesną śmierć; nie tylko wyniszczały jej organizm, ale też uszczuplały i tak skromne fundusze. Myślę, że w sierpniu mogła jeszcze chorować po tych paru b. ciężkich zimach, jakie przeszła... Nawiasem mówiąc, w narkotyki wciągnął ją jakże cudowny tatuś.
Nazwisko Przybyszewskiej jest faktycznie wyjątkowo niewymawialne. Pamiętam jakiś dokument o Munchu z angielskim lektorem, który zacinał się cierpiętniczo przed każdą próbą dokładnego wymówienia "Stanislas Pshysbyshevsky"... Dwa razy to biedak musiał powtórzyć i za każdym razem brał najpierw głęboki oddech :P
Użytkownik: Marie Orsotte 20.05.2009 22:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Też się cieszę z przedsta... | Marie Orsotte
Sprawy wejściówek na "Sprawę Dantona" w teatrze Studio szerzej nie skomentuję. Większość moich znajomych, z którymi miałam kontakt w ostatnich dniach, wie, że mam Traumę przez wielkie T, jeśli chodzi o wejściówki (OMG. trzy godziny pod jedną kasą, jeśli liczyć razem, i okropne kłótnie, z moim minimalnym udziałem na szczęście).
W każdym razie pozostaje Wrocław. Jak stwierdziła moja przyjaciółka, kiedy siedziałyśmy sfrustrowane pod beznadziejnym Coffee Heaven - w przypadku braku biletów namiot i koczujemy z napisem "Klato, błagamy!" :P (Chociaż po tym wszystkim mam szczerą ochotę ignorować wystawienie Przybyszewskiej z piłami łańcuchowymi i Placebo)
Użytkownik: Bozena 20.05.2009 23:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Sprawy wejściówek na &quo... | Marie Orsotte
Marie, przez internet. I tylko przez internet. Czym prędzej siadaj, i zamawiaj. ;-) Na niedzielę (14. VI. 09) już nie ma biletów (Wrocław); pomyśl, może piątek lub sobota (12, 13. VI. 09; też Wrocław). Powodzenia.
Użytkownik: Bozena 14.06.2009 14:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Też się cieszę z przedsta... | Marie Orsotte
„Sprawa Dantona” w reżyserii Jana Klaty oddziałuje bardziej na emocje niż na intelekt. Nie będę pisała recenzji, bo tych jest wiele w internecie, i w każdej, moim zdaniem, sporo trafnych uwag. Przeważa entuzjazm, słowa umiarkowanej krytyki też można spotkać.

Od wczorajszego wieczoru nie mogę zebrać myśli. Wrażenie jest ogromne. Z szumem w głowie wracałam ze spektaklu, nie kojarząc co wokół - na jawie się dzieje.

Pierwsze spostrzeżenia, podczas wchodzenia publiczności na salę, były straszne: scenografia rodem z najbiedniejszej i najniebezpieczniejszej ulicy, a przy niej, tuż obok, Robespierre w wannie pozujący na Marata; Saint-Just pomagający upozować jego rękę i głowę tak, jak miał tamten odnaleziony... martwy. Ale - odrzucając świadomość bycia dziś, wchodząc w klimat – przepadłam... Niech ludzie mówią co chcą, że to kontrowersyjny teatr, bo i nim jest, niech mówią, że...

Ja z pewnością tej sztuki nie zapomnę, i każdą spotkaną osobę zainteresowaną literaturę, i teatrem w ogóle - zachęcę do obejrzenia jej.

Wszystko: odpowiedzialni za światło, dźwięk, cały zespół - aktorzy, reżyser, asystent, scenograf... rekwizytor(!) - dali z siebie, w moim odczuciu, w kontekście wizji reżysera (pomysłowość niebanalna), co najlepsze. Jak pisałam już, uniwersalizm przesłania nie wykluczał w wizji Klaty możliwości połączenia peruk na głowach groteskowych idealistów – rewolucjonistów przemieniających się w terrorystów – pantofli, koronek... „przestraszonych” i zakurzonych ubrań i pończoch niedbale wdzianych... nie wykluczał połączenia z piłami elektrycznymi, czołgiem czy współczesną muzyką... Nawet zapach spalin a może pasty do butów (tak mi się skojarzył) działał na wyobraźnię.

A Stanisława Przybyszewska co na to? :-)

Jako że ponoć dusze zmarłych wiedzą tylko tyle, ile wiedziały opuszczając ciało, a o nową wiedzę niepokoją nas w snach :-), jest chyba trochę, ale tylko trochę... przerażona. ;-)

Spektakl jest bardzo dynamiczny, przestrzenny (jak w życiu): na wprost - na ziemi, pod niebem, po odległych bokach na oczach widza rozgrywa się dramat, nie ma dłużyzn, nie ma słowa ani roli niezbędnej. Ktoś powiedział, że wątek kobiecy można było pominąć. O nie! To byłaby dopiero iluzja, w najlepszym razie potworne zniekształcenie żywotu człowieka, zaś przerażenia Stanisławy Przybyszewskiej nie wytrzymałaby ziemia. ;-)

Ode mnie oklaski dla wszystkich!

Choć w recenzjach krytyków teatralnych bardziej chwalony jest Robespierre – Marcin Czarnik, to mnie i mojego syna „uwiódł” Desmoulins - Bartosz Porczyk. I samą mnie Danton – Wiesław Cichy. Świetnie odegrana rola.

To prawda, że sprawa Dantona wydaje się być sprawą nas wszystkich.

Na początku zawiodłam się kupując „program”, cena – 10,- zł, a w nim nic nie ma o treści sztuki, a tylko kilka „ostatnich słów wielkich ludzi”. Czy na pewno wielkich? I dlaczego ostatnich słów?

Bo prawdą też jest, że coraz trudniej nam wierzyć w wielkie słowa - tak często skrywające niskie intencje.
----------------
PS.
„Nie chciałabym natomiast by można było sądzić, że jestem dumna z swej polskości.”[Stanisława Przybyszewska]

Cały cytat przytoczyłam w swoim dawnym komentarzu nie mając na myśli trudności w wymowie nazwiska, jak próbujesz wyjaśniać...

Użytkownik: Marie Orsotte 07.11.2009 19:59 napisał(a):
Odpowiedź na: „Sprawa Dantona” w reżyse... | Bozena
Nigdy nie sprowadzałabym polskości do jej nazwiska :) To była tylko dygresja.

Co do "Sprawy Dantona", to już za jakieś dwa tygodnie będę miała szansę zobaczyć ją w Gdańsku (!) - z przyjemnością napiszę wtedy tutaj recenzję
Użytkownik: Marie Orsotte 23.11.2009 19:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Nigdy nie sprowadzałabym ... | Marie Orsotte
No to widziałam "Sprawę Dantona" w Gdańsku (nie ma to jak komentować samą siebie ;)
Jestem CAŁKOWICIE zachwycona. Nie zdziwiło mnie wprawdzie, że taki teatr z założenia nowoczesny mi się podobał (zwątpiłam w niego po "Alicji" w Dramatycznym i "Mroku" w TN, odzyskałam wiarę po "Marat/Sade" Kleczewskiej), ale byłam zaskoczona, jak takie całkowicie "niepomnikowe" ujęcie jednego z moich ulubionych dramatów wyraża jego przesłanie.
Aktorstwo, ukazane stosunki międzyludzkie, stroje, muzyka, choreografia, sceny seksu, oświetlenie - to mi się strasznie podobało.
Rekwizyty, przedstawienie dramatu rewolucji jako konfliktu idei - to Klacie wyszło imho trochę mniej.
Scenografia zupełnie nie przypadła mi do gustu. Dlaczego wielkie pudła?... To wszystko mogłoby równie dobrze funkcjonować w znacznie bardziej romantycznej scenerii.
Aktorzy wszyscy podobali mi się tak bardzo, że wymienianie ich w sumie nie ma sensu... Niesamowicie podobał mi się sposób przedstawienia Robespierre'a (niby taki słaby, ale momentami naprawdę mnie przerażał)... Desmoulinsa (całe jego zachowanie wydawało się momentami środkiem do osiągnięcia jakiegoś szczególnego celu)... Dantona zresztą też :P Jeśli ktoś mi aktorsko - i tylko aktorsko - zgrzytał, to aktorka grająca Lucille Desmoulins. W swojej pierwszej scenie była świetna, ale jej gra w scenie z panią Danton trąciła fałszem i tylko wtedy napięcie opadło. Nie do końca rozumiem też, dlaczego Saint-Just nie był piękny i młody (a w rzeczywistości był najpiękniejszy i najmłodszy z nich wszystkich) - może miało to jakieś przesłanie ideologicznie, nie wiem.

Generalnie kilka osób na sali było chyba trochę zażenowanych, ale ja bawiłam się naprawdę świetnie i dlatego również polecam spektakl Klaty wszystkim fanom dobrego teatru i dobrej literatury :)


PS ech, aż muszę jeszcze raz przeczytać niektóre dialogi i przywołać w myślach sceny z gdańskiego teatru :P
Użytkownik: WBrzoskwinia 27.12.2009 14:44 napisał(a):
Odpowiedź na: No to widziałam "Sprawę D... | Marie Orsotte
Miła Marie! Pod Twym wpływem właśnie odnowiłem starą i mocno zapomnianą znajomość z Przybyszewską, a właściwie ze "Sprawą Dantona" (jak dla mnie, rzecz okazała się za mocna, żeby przeczytać wszystkie trzy naraz). Co poprzednio napisałem, podtrzymuję: okazało się, że to akurat dość dobrze pamiętałem. Tyle, że okazało się, jak wiele zapomniałem albo wtedy nie zobaczyłem...

Ze szczegółów, które może będą interesujące.
Teraz uświadomiłem sobie - choć to widać w naszych tekstach - że czytamy ten dramat inaczej (i bardzo dobrze!). Oboje widzimy wielostronność, ale dla Ciebie awersem medalu są osoby, konflikt postaci - dla mnie historia (ja-typ tak mam). Zatkało mnie, gdy w tekście wstępnym wyczytałem, że to dramat polityczny, a nie historyczny, po czemu dowodem ma być użycie gdzieś słowa "beton" i angielszczyzna Robespierre'a, pono wzorowana na którymś z rewolucjonistów XX-wiecznych, bo o historycznym Robespierze niczego takiego nie wiadomo. Widocznie piszący to nie wiedział, że beton był w rzymskiej starożytności, ani że jak funkcjonuje "licentia poetica", tak i "licentia dramatica" oraz "epica" również (choć nie ma takich pojęć, ale zasada jest ta sama). Ten dramat jest polityczny, uniwersalny, aktualny właśnie dlatego, że jest historyczny.

Czytając go historycznie, widać ciut inaczej konflikt postaw. Oj, obawiam się, że nie jest dokładnie tak, jak piszesz (choć masz dużo racji) o kontraście Robespierre - Danton jako pozytyw - negatyw (tzn. poniżej nie zaprzeczam Twej wizji głównie "personalnej", tylko podkreślam, że co indywidualne jest tam splecione w jedność z tym, co historyczne; co zresztą znamionuje rzeczy najwyższej klasy, gdy jest tak zrobione, jak u niej).
Przybyszewska na tyle była zakochana czy na tyle kochała R., że nie była to miłość ślepa. To nie jest tylko konflikt między dobrym a złym, lecz co najmniej tak samo, jeśli nie bardziej, między "romantykiem" a "oświeceniowcem", między idealistą a pragmatykiem. To jednak jest tragedia w sensie: wzajem niszczący konflikt dwóch wartości pozytywnych - a więc poniekąd klasyczna, grecka. R. ma D. za kontrrewolucjonistę nie dlatego, że tak naprawdę jest, lecz dlatego, że D. zatrzymuje rewolucję na tym, co osiągnięte, by można z tego korzystać, R. uważa że nie o to chodziło, więc należy kontynuować aż do osiągnięcia ideału, całkiem nie licząc się z tym, ile społeczność wytrzyma ani czy jest na to gotowa. Że D. bierze pieniądze od Anglików (a właściwie: właśnie przestaje), żyje na wysokiej stopie (tj. mówi "stop" rewolucji m.in. po to, żeby i sam mógł zacząć odcinać kupony od swego w niej udziału), żonę kocha, a mimo to dręczy i zdradza (a i ta miłość jest bardziej fizyczna, niż jakakolwiek inna), tłumem pogardza, ludźmi manipuluje - oj, nie jest to (i cała reszta) kwestia wyłącznie charakteru czy osobowości w sensie indywidualności, jednostkowości postaci. To są fenomeny reprezentatywne, typowe dla mentalności epoki oświeceniowej, która doszła do mechanistycznego pojmowania rzeczywistości, do poniekąd materializacji oglądu świata, zdystansowania od tradycyjnie pojmowanej etyki chrześcijańskiej i rycerskiej, do luzu obyczajowego (o ile wręcz nie rozwiązłości), itd. (przypomnij sobie choćby naszego króla Stasia), za czym stoją zjawiska występujące już w XVI wieku (a i ze starożytności znane). Romantyzm, pamiętasz, to nawrót do szeroko rozumianego idealizmu (z przejęciem tego, co w Oświeceniu uznano za pozytywne), powrót m.in. do priorytetów typu: honor, ofiarność, miłość jako fenomen głównie duchowy itd. Wolność, równość i braterstwo oglądane z tamtej perspektywy to jest znacznie co innego, niż z tej. Ale to zróżnicowanie nie jest u Przybyszewskiej jednostronne: D. z romantyka ma emocje i kwestię wielkiej jednostki, R. z oświeceniowca ma ową mechanistyczność wszystkiego, ze sobą na czele, z kolosalnym dystansem względem siebie jako jednostki, na czele z dystansem do uczuć i emocji jako przeszkadzających w dziele (to widać jak na dłoni, jak mu jest głupio i dziwnie, kiedy idzie "po prośbie" do Camille'a: nie dlatego, że idzie prosić, lecz dlatego, że temu, co idealne, ustępuje tu w nim to, co osobiste; on ma poczucie czy wyrzut sumienia, że zdradza sam siebie, bo prawdziwy ideał nie dałby priorytetu temu, co osobiste nawet w sprawie przyjaciela /właśnie dlatego, że ktoś taki się łamie, powstają interpretacje, że to co innego, nie przyjaźń, ale to fikcja rodem z takich głów, które za mało wiedzą o przyjaźni, jej róźnych stronach, odcieniach, stopniach/). Przybyszewska nie kocha Robespierre'a ślepo, bo gdyby tak, to napisanie rzeczy o takiej klasie byłoby niemożliwe. Ona bardzo dobrze widzi, w którym miejscu on jest ślepy, czego on nie widzi, mimo że wie, że terror będzie klęską. Powiadam Ci: utwierdziłem się w przekonaniu, że ona tam była i widziała to wszystko jako świadek. Nikt mi nie udowodni, że to nie jest dramat historyczny, ponieważ nie ma takich dowodów, są tylko jakieś powierzchowne poszlaki, które tego nie udowadniają, jeśli obejrzeć je porządnie.

No i rzecz cała jest na tyle złożona, jak dla mnie, że za jakiś czas, po odespaniu, trzeba do niej wrócić, bo obecne "półtorakrotne" czytanie (raz całość + drugi raz fragmenty) nie wystarcza, a przynajmniej ja nie mam na to dość bystrości i dość dobrej pamięci. Ten tekst to kolos, w przenośni i dosłownie, toteż - mimo zdania Przybyszewskiej - jakoś nie bardzo mi się widzi, żeby on się nadawał do przeniesienia na scenę (tym bardziej na ekran) bez zniekształceń, a to, jak dla mnie, cena za wysoka, wolę czytać (co nie znaczy, że wystawiać tego nie należy, ale to już inna para kaloszy).
Jestem Ci szczerze wdzięczny za Twą "biblionetkową prowokację do powrotu": zyskałem i na Twej "prowokacji" i na swym powrocie (a skoro tak, to prowokując "po oświeceniowemu": a może byś napisała nie tylko o "Sprawie Dantona"?
Jak najlepszego Nowego Roku życzę!
WB
Użytkownik: Marie Orsotte 28.03.2011 21:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Marie! Pod Twym wpły... | WBrzoskwinia
Dziękuję za tę wypowiedź, którą czytam ponownie półtora roku później - i z którą w większości się zgadzam :) "Sprawy Dantona" od dawna nie czytałam w całości, a teraz widzę, że będę musiała do niej wrócić, kiedy tylko znajdę trochę więcej czasu na czytanie. Tkwiąc obecnie na stopniu edukacji wyższym przynajmniej od tego, z którego ośmieliłam się napisać tę i inne "stare" recenzje (w większości bardziej teksty reklamujące tytuły, które mi się spodobały...), mogę się tylko zgodzić z Twoim zdaniem nt. oświeceniowych czy romantycznych idei reprezentowanych przez Dantona i Robespierre'a. Ciekawa jestem jeszcze symbolicznych ról, jakie Przybyszewska rozdała w tym dramacie innym postaciom, czy miały duże znaczenie - o czym przekonam się, mam nadzieję, już wkrótce, czytając "Sprawę..." jeszcze raz.
Użytkownik: WBrzoskwinia 29.03.2011 13:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję za tę wypowiedź,... | Marie Orsotte
Hm, nie nalegam, tylko sugeruję: a może byś nie poprzestała na "Sprawie..."... a może byś choć do jednego z pozostałych napisała recenzję, opinię, komentarz (ależ by była uczta!)... a może w tych okienkach pod hasłem "miscellanea" zamieściłabyś komentarz czy przemyślenia o autorce lub twórczości, czy co innego masz z tej bajki sensowne w sobie, czym warto się podzielić...
Sama wiesz, jak trudne to dzieła - więc tym samym wiesz, jak cenne bywają uwagi czy wskazówki kogoś, kto wie lepiej; cenne i dla tych, którzy jeszcze nie czytali, i dla tych, którzy już czytali...
No, ale za takimi sugestiami stoi przede wszystkim mój świński prywatny interes, bo ja dziełom Przybyszewskiej rady dać nie mogę... (i nie wątpię, że niestety nie jestem w tym osamotniony).
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: