Boga schwytać za stopy
„Outsider” Colina Wilsona to jedna z najgenialniejszych książek, jakie czytałem ostatnimi czasy. Jest trudno dostępna, dlatego jeżeli nie da się jej wypożyczyć, trzeba przesiedzieć kilka godzin w bibliotece, żeby ją przeczytać, ale każdy rozdział jest tego wart. Opisuje ona życie i twórczość znanych pisarzy i innych wybitnych jednostek, a także postaci przez nich wykreowanych w ich utworach. Od Van Gogha, Niżyńskiego czy T.E. Lawrence'a płynnie przechodzi do postaci braci Karamazow czy Raskolnikowa.
O boskiej nieomal sile oddziaływania tego dzieła stanowi to, w jaki sposób Wilson ujmuje żywoty wspominanych w nim postaci. Zamiast koncentrować się na całości ich biografii, wybiera z ich egzystencji tylko te momenty, w których, cytując słowa Adasia Miauczyńskiego z „Dnia świra”, Boga schwytali za stopy.
Omawiani przez Wilsona osobnicy to - siłą rzeczy - outsiderzy. O ile fakt czyjegoś outsiderstwa imponował mi w czasach licealnych, kiedy to poniekąd sam za takiego się uważałem, o tyle później nie robiło to już na mnie ogromnego wrażenia. Po lekturze Wilsona moja fascynacja outsiderem powróciła. Outsiderem przestał dla mnie być wyłącznie człowiek wyobcowany, bo to nie o to chodzi. Za interesujące uważałem w wilsonowych outsiderach to, że każdy z nich miał "lśnienia mistrzostwa kierujące jego bytem" (Paktofonika). Outsiderem prawdziwym nie był więc w definicji Wilsona Robinson Cruzoe, bo będąc poza cywilizacją wybudował sobie prywatną cywilizację i w pewnym momencie miał nawet swój dwór w postaci psa, papugi, kóz, zboża, jaskini, grodu, no i na koniec Piętaszka. Można przecież mnożyć kontrprzykłady... Także Dzikus z „Nowego wspaniałego świata” Huxleya i pustelnik Zosima lub starzec Tichon u Dostojewskiego, mnisi z „Wielkiej ciszy” poprzez samą swoją izolację nie stali się - w definicji Wilsona -outsiderami. Nie przytoczę tu jednak za Wilsonem poszczególnych punktów składających się na definicję outsidera. Warto dla nich sięgnąć po książkę.
Co podobało mi się nieziemsko u Wilsona, to fakt bezkompromisowego przedstawiania swoich oderwanych postaci. Wilson pokazuje je tak, jakby były one pacjentami na kozetce u psychoanalityka, ale jednocześnie nie zatraca wobec nich ogromnego pokładu sympatii, która bije między słowami. Wilson w przypływach ekscytacji słowem pisanym sam potrafił całymi dniami przesiadywać w bibliotekach… hm… prawie jak ja, hehe… a nocami dla zaoszczędzenia pieniędzy spać w parkach w wodoszczelnym śpiworze.
Czemu takie fazy dopadają najlepiej zapowiadających się wrażliwych ludzi tego świata? Jak dojść do stanu peak experience? Jak go zachować, o ile to możliwe? Mnie wystarczyła sama lektura tej książki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.