Życie, młodość, miłość, praca, bezczynność, dylematy... dla zagubionych/chwilowo zagubionych itp
Nie wiem, czy był już tu taki temat, ale na stronie nie ma wyszukiwarki, więc trudno to stwierdzić. Jeśli był - przepraszam za spam.
Piszę ten post, ponieważ chcę, żeby ludzie, którzy czują się podobnie jak ja w tej chwili, poczuli się nieco mniej osamotnieni. Trochę to zagmatwane, ale myślę, że każdy zrozumie, co mam na myśli.
Czuję się... czuję się bardzo dziwnie. Wiem, jedynym lekarstwem na to jest przestać babrać się we własnej psychice i natychmiast zacząć robić coś pożytecznego. Snuję się po mieszkaniu już od rana i sama nie wiem, co ze sobą zrobić. Przeraża mnie fakt, że życie zapowiada się jako ciągła (lub prawie ciągła) udręka i mozół, ciągłe zmuszanie się do pracy w dziedzinach, którym chciałabym się poświęcić. Pociesza mnie fakt, że w Niebie będzie prawdopodobnie cudownie i piękne chwile (cokolwiek by to miało oznaczać) nie będą aż tak ulotne, ale nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się tam trafić, choć bardzo bym chciała. Życie można porównać do tańca - z daleka tańcząca kobieta wygląda pięknie, ale gdy podejdziemy bliżej widzimy, że jest spocona, ma zniekształcone albo zakrwawione stopy czy posiniaczone ręce, możemy wyobrazić sobie te TYSIĄCE godzin, które spędziła w dusznej sali, ćwicząc kroki. Tak samo jest zresztą z każdą inną dziedziną.
Przeraża mnie, że życie będzie ciągłym zmaganiem się z własnym lenistwem i słabościami. ("Można być jednocześnie oddanym pracy i leniwym" - jak pisał A. de Saint - Exupery w "Małym Księciu". Mój polonista twierdzi, że to książka demoralizująca i szkodliwa. Ciekawe, czemu? Może są jakieś powody, by tak sądzić, ale z drugiej strony jest taka ładna... choć momentami ociera się o kicz.)
Najstraszniejsze jest jeszcze w życiu to, że nic nie jest takie, jak się wydaje. A ściślej - nie jest tak cudowne, jak się wydaje. I jeszcze to, że tak naprawdę wcale nas nie ma, bo każda chwila już w czasie gdy ją przeżywamy odchodzi do przeszłości, a czas jest rzeką, której nigdy nie zdołamy pojąć. Tak naprawdę nie ma "szczęścia" czy "nieszczęścia", radości ani smutku, bo i tak wszystko już się wydarzyło albo dopiero sie wydarzy. Z tego, co już się wydarzyło, nie ma żadnego pożytku, z przyszłych wydarzeń też nie ma, bo i tak przejdą do przeszłości. Więc dlaczego martwimy się, że jesteśmy nieszczęśliwi? Przecież to i tak iluzja. Nie ma nas. W codziennym rozgardiaszu to się może zdawać nie do pomyślenia, niemożliwe...
Religia jest przydatną rzeczą. Człowiek niektórych prawd nie potrafi unieść, więc religia podaje mu wersję Wszechświata dostosowaną do wątłego ludzkiego umysłu i podaje sposoby, aby żyć świadomie i dobrze, a jednocześnie nie musieć próbować pojąć wszystkiego, bo pewnych rzeczy po prostu nie da się pojąć.
Myślę, że jest tu sporo całkiem wartościowych myśli, dlatego dodaję ten post, choć takie wywnętrznianie się na forach internetowych to gorszy pomysł niż np. rozmowa z przyjacielem. Na pewno ktoś to przeczyta, może ktoś ZROZUMIE coś z tego bełkotu... Myśli, zanim je wyrazisz, w zaciszu własnej głowy wydają się niesłychanie mądre i skomplikowane, ale gdy już je komuś opowiesz lub gdzieś opiszesz, stają się zwykłymi przemyśleniami. Stają się prostsze (to lepiej!), a zarazem płytsze.
Miło będzie mi, jeśli osoby, które przeczytały to wszystko, dopiszą jakieś komentarze, podzielą się swoim zdaniem. Czekam na posty i proszę o wyrozumiałość, bo nastolatek - grafoman czasem nie umie się właściwie ocenić...