Dodany: 17.02.2009 17:15|Autor: arachne
Oczy jak córka rabina, wątpiącego rabina
Izolda Regensberg robiła wszystko, żeby nie mieć tożsamości. Bycie Żydówką jest tutaj kwestią kluczową. Należało stosować nie tylko ukrywanie tego na zewnątrz, ale też niedopuszczanie do samej siebie faktu pochodzenia, nawet nie z powodu nieakceptowania go, bo to nieakceptowanie byłoby jakimś stosunkiem do "kwestii żydowskiej", a jakikolwiek stosunek to już przejaw tożsamości. Izolda robiła wszystko, żeby nie mieć przede wszystkim siebie.
O tym właśnie jest "Król kier znów na wylocie" - o zamazaniu tożsamości, samookreślenia. Kiedy się uczy stawiać torbę nie-tak-jak-Żydówka, modlić się nie-tak-jak-Żydówka, farbuje włosy na nie-żydowski kolor, uczy nowego nazwiska, kiedy się jest Marią, a nie - Izoldą, Niemką, a nie - Żydówką, prostytutką, a nie - Żydówką, żoną, a nie - Żydówką. I kiedy się nie tylko ucieka przy tym od Holocaustu - właściwie to w ogóle nie, bo kwestia własnego przetrwania jest najmniej ważna, nie jest celem, a środkiem - ucieka się do bycia negacją. Ucieka na tę lepszą, aryjską stronę.
Bohaterka poznała męża przypadkowo, wchodząc do koleżanki, aby nawlec sznurówki. Powiedział, że ma oczy jak córka rabina. Wątpiącego rabina, dodał. Odpowiedziała, że jej ojciec jest chemikiem i szuka koloru, którego nie ma w tęczy. Izolda nie szukała takiego koloru. Chciała wyciągnąć męża. Z obozu, z Zagłady w ogóle. Z systemu, z którego nie potrafiła wyciągnąć samej siebie. Nie rozumiała szerszych celów. Nie rozumiała dążenia do niepodległości. Podziemia polskiego. Walki. Śmierci za wolność. Rozumiała konieczność wyjścia z getta, wydostania się z obozu, wyjazdu z kraju, bo to były kroki do uwolnienia męża. Uwolnienie męża było celem oczywistym. Później, jako pielęgniarka, mając praktyczną przewagę, władzę nad byłymi, obecnie rannymi esesmanami, nie mściła się. To byłoby za bardzo jej.
Izolda czasami chciała. Chciała opowiadać o tym wnukom. Wnuki nie poznały polskiego, a ona nie nauczyła się hebrajskiego. Czasami przypominały sobie, że ona jest. Wtedy mówiły po angielsku. Chciała, żeby jej dzieci nie umierały niepotrzebnie. Jej dzieci umierały niepotrzebnie. Chciała, żeby w filmie zagrała ją Elizabeth Taylor. Nie zagrała jej Elizabeth Taylor. Chciała, żeby napisano o niej książkę pełną uczuć, miłości, samotności i łez. Napisano o niej bez tego. Chciała wyzwolić męża. Wyzwoliła męża. Mąż był obojętny, daleki, wypalony obozem i obwiniał ją za śmierć rodziny, nawet kiedy nic nie mówił. Mąż odszedł i obiecał płacić rachunki, o ile nie będą zbyt wysokie.
Hanna Krall, aby napisać tę książkę, musiała stać się Izoldą, a żeby stać się Izoldą, trzeba było przede wszystkim sobie zaprzeczyć, bo bycie nią to brak świadomości, pragnień własnych. Stąd ignorancja wobec wszystkiego, co już napisano o wojnie i zaczynanie od początku, od czystej kartki. Stąd też ascetyczny, reportażowy styl. Brak stosunku do wydarzeń.
Wyjaśnienie, że Regensberg była przede wszystkim żoną, kobietą, która chce tylko tego, aby przetrwał jej mąż, jest zbyt powierzchowne. Wydaje się rzeczywiście najprostsze szukanie tłumaczenia w kulcie małżeństwa, w stosunkach między płciami, poczuciu zobowiązania czy po prostu silnym uczuciu. Przyczyna rozciąga się jednak nawet poza obszar wojny i Zagłady, która zmusza też do niszczenia siebie samej. Dlatego warto opowiadać tę historię. Ta historia jest pytaniem.
[Recenzję opublikowałam wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.