Dodany: 04.12.2008 18:08|Autor: dot59
Tam, gdzie rząd białych krzyży
Monte Cassino było obecne w mojej świadomości wcześniej niż Miś Uszatek i Plastuś. Tych ostatnich poznałam, dopiero gdy nauczyłam się czytać, podczas gdy przejmująca pieśń o czerwonych makach i białych krzyżach była nieodłącznym elementem minirecitalu utworów patriotycznych, „od zawsze” towarzyszącego mojemu zasypianiu zamiast banalnych kołysanek. Toteż i nic dziwnego, że kiedy tylko wyrosłam z lektur dla pierwszaków, skusiło mnie stojące w domowej biblioteczce solidne tomisko w niebieskiej oprawie z lśniącym czerwonym napisem „Monte Cassino”.
Trudno uwierzyć, że dziewięcio- czy dziesięcioletnie dziecko jest w stanie przyswoić w całości kilkusetstronicowe dokumentalne dzieło, i nie zamierzam się upierać, że tak było; o ile pamiętam, omijałam fragmenty opisujące ruchy taktyczne wojsk, skupiając się głównie na losach indywidualnych postaci, którym Wańkowicz poświęcił co najmniej tyle samo uwagi. Pogruchotane nogi pchor. Tereszczuka i kpr. Walczaka (podwójnie warte uwagi, bo na przykładzie pierwszej z nich autor z ogromną ekspresją opisał – zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy - walkę agresorów-bakterii i sił obronnych organizmu, toczącą się równolegle do frontowych zmagań, druga zaś stała się poligonem doświadczalnym dla przepotężnej naonczas broni – wprowadzonej dopiero co do użytku, po szesnastu latach pracy, penicyliny; trudno się dziwić, że na zawsze zapamiętałam datę pierwszego jej użycia i nazwiska odkrywców...), siedem zegarków st. strz. Górnego, kolba niemieckiego karabinu odbita na plecach strz. Kiszulki, młodziutki Niemiec opłakujący śmierć brata przed polskim rówieśnikiem – te obrazy i jeszcze parę innych zostały mi w pamięci na długie lata, podczas których odłożyłam na bok literaturę wojenną.
Do „Monte Cassino” wróciłam z dość błahego powodu: w przeczytanym w prasie reportażu u ludziach pogranicza polsko-czeskiego napotkałam opowieść dość już wiekowego mieszkańca pobliskiego miasteczka o tym, jak wcielony przemocą do Wehrmachtu i wysłany na front włoski przy pierwszej sposobności uciekł do swoich, wołając, by nie strzelali. Wydało mi się, że coś podobnego czytałam u Wańkowicza (jak się okazało w trakcie lektury – nie „coś podobnego”, tylko dokładnie to samo i o tym samym człowieku – Janie Gazurze z Jabłonkowa!) – i tyle starczyło, bym się na nowo wzięła za gruby, pożółkły foliał, zatapiając się w pasjonującej relacji z jednej z najgłośniejszych bitew z udziałem polskiego oręża. I chociaż przecież wiem, co się tam działo i jak się skończyło – jak zahipnotyzowana wracałam do czytania po każdej niezbędnej przerwie, aż dobiegłam do ostatniej stronicy i ostatniej fotografii, przedstawiającej „ten rząd białych krzyży”[1].
Nie wiem, czy istnieje doskonalszy reportaż wojenny, ale jeżeli tak, to go nie znam. Ten jest dla mnie wzorem absolutnym, jeśli chodzi o technikę, konstrukcję, sposób obrazowania, dobór ilustracji, i jeśli nie życzyłabym sobie powstawania innych podobnych dzieł, to tylko dlatego, że nie chciałabym, by kiedykolwiek powtórzyły się sytuacje dające powód do ich powstawania. Bo wojna u Wańkowicza jest podwójnie przerażająca: i samym ogromem dokonywanych zniszczeń, i ich, jak by to powiedzieć, indywidualizacją. Tu nie czytamy tylko: „zginęło tylu a tylu”, „rannych tylu a tylu”; tu patrzymy na konkretnych ludzi (ten – inżynier leśnik, tamten – kuśnierz z Zagłębia, inny – świeżo upieczony maturzysta ze szkoły kadetów, jeszcze inny – „prosty prawosławny chłopak z Wileńszczyzny”[2]), widzimy ich żywych, ociekających kurzem i potem, jak idą, ładują broń, pchają pod górę rozmontowane na kawałki działo – i za chwilę padają zalani krwią, podnoszą się, znów padają... Widzimy urwane nogi, posiekane odłamkami twarze, człowieka-pochodnię wyskakującego z płonącego czołgu, słyszymy kanonadę, jęki, przekleństwa, okrzyki wściekłości i – o czym sam Wańkowicz pisze: „wówczas następuje to, co mogłoby się zdawać kiepską literaturą, gdyby nie było prawdą”[3] – hymn polski, śpiewany przez garstkę żołnierzy trwających pod ostrzałem bez amunicji i bez nadziei, że ją dostaną...
Tak, jest heroizm nieprzeciętny, momentami nawet zaprawiony patosem („Wskoczył na sąsiedni bunkier, który mu przesłaniał uciekających Niemców. Dostał serię. I cały roznamiętniony, grający najszczytniejszą rolę wobec kompanii w najdramatyczniejszym teatrze świata, krzyknął: »Gasiński nie żyje!« i stoczył się martwy z bunkra”[4]), jest nieomal ponadludzka wytrwałość, ale są i zwykłe ludzkie słabości i przywary: strach, zmęczenie, zniechęcenie, niesubordynacja, zachłanność (ten nieszczęsny zbieracz niemieckich zegarków!). Bo bohaterowie spod Monte Cassino to nie anioły ani nie mityczni herosi – to ludzie z krwi i kości, złączeni tylko dwiema wspólnymi cechami: wiernością wojskowej przysiędze i upartym pragnieniem dokonania na wrogach odwetu za wszystkie krzywdy wyrządzone Ojczyźnie. Autor doskonale zdaje sobie z tego sprawę i pragnie ich przedstawić takimi, jakimi są; stąd pomiędzy sceny ogłuszające bitewną wrzawą wkradają się scenki lżejsze, nie umniejszające powagi sytuacji, lecz sprowadzające ją do czysto ludzkiego wymiaru. Oto dystyngowany oficer po drodze na ostatnie, być może, stanowisko woła radośnie do swych podwładnych: „Dobry znak, chłopcy! W gówno wdepłem!”[5]. Oto odpoczywający po ciężkim starciu żołnierze, dopiero co gotowi rozerwać na strzępy takich samych ludzi w innych mundurach, przyhołubiają sobie bezdomne psiny, troszcząc się o nie nieomal bardziej niż o siebie...
Wańkowicz ma wielkie wyczucie językowe, co u reportera wojennego nie jest może cechą niezbędną, ale bez wątpienia przydatną; całe „Monte Cassino” to prócz wartości dokumentalnej nieustająca okazja do podziwiania, jak autor potrafi manewrować czasami i stylami narracji. W zależności od potrzeby, dynamiczne „teraz” zmienia się w statyczne „przedtem” i na odwrót, przeplata się prosty i potoczny język żołnierski z językiem wojskowej sprawozdawczości naszpikowanym fachową terminologią militarną, a jeden i drugi – z poetyckimi lub buzującymi ekspresją opisami bitewnych realiów, jakich nie powstydziłby się żaden (przynajmniej ówczesny, bo z dzisiejszymi różnie bywa...) powieściopisarz. Spójrzmy tylko:
„Jeśli są chochliki dźwięku, to dziwne korowody wyprawiają po tej zatłumionej górami obszernej dolinie, rwą pasma dźwięku, wskrzeszają je na nowo, dźwięk powstały konserwują długo, aż jego goniec - światło dawno przebije czarny jedwab zasłony i zniknie, wówczas przynoszą w czarnych łapiętach dźwięk pod nasze nogi i dźwięk pęka jak kasztan. (...) Ależ przecie ci pirotechnicy, którzy fabrykowali amunicję, musieli być po trochu następcami epoki starożytności palącej ogniami greckimi wrogie galery we wspaniałej feerii na falach opalizującego morza, ci histrioni wojny musieli się zapatrzyć w przodków średniowiecza majstrujących niesamowite beluardy miotające grzywiaste ognie”[6];
„Noga chciałaby nie stąpać po ziemi, głowa - nie sunąć powietrzem pełnym świstu, boki umknąć by chciały bijącym odłamkom – świetliki, wielkie jarzące świetliki właściwe nocom włoskim suną w ciemności – ale ciało ludzkie jest ciężkie, masywne, nalane krwią, która warzy się i podchodzi pod gardło”[7].
Oczywiście niepodobieństwem byłoby, żeby autor urodzony w wieku XIX na ziemi pół polskiej, pół białoruskiej (patrz jego wspomnienia „Szczenięce lata”) i znaczną część swojej twórczości datujący na dwudziestolecie międzywojenne posługiwał się współczesną polszczyzną; w jego tekście znajdziemy więc sporo archaizmów i regionalizmów, zarówno składniowych, jak i językowych („domyślono się zastosować”[8], „skuchmarzyć”[9], „przebijśniegi”[10]) i całe frazy, w których aż słychać kresowy zaśpiew („Dopieroż zdziabawszy wielki ciężki blin miny, wyglądający jakoby kto tęgopokrywe dwie michy stalowe ku sobie rantami złożył, z lekka nagabywali to złoślistwo knykciem i wskazującym palcem z góry szukając zakrętki”[11];).
Jeśli nawet kogoś z dzisiejszych czytelników może to irytować, nie jest to przecież powód do zaniechania znajomości z modelowym okazem reportażu wojennego (nawet w tym niepełnym wydaniu, pochodzącym z lat 50. XX wieku). Dodatkowym jego walorem jest doskonały materiał fotograficzny, po tylu latach jeszcze nietracący wyrazu mimo swojej monochromatyczności i nie zawsze idealnej rozdzielczości; aż podziw bierze, że w takich warunkach i z takim sprzętem dało się zrobić tak świetne zdjęcia...
----
[1] Feliks Konarski, tekst pieśni „Czerwone maki”, z pamięci.
[2] Melchior Wańkowicz, „Monte Cassino”, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1957, s. 281. We wszystkich cytatach zachowana interpunkcja i pisownia oryginału.
[3] Tamże, s. 307.
[4] Tamże, s. 287.
[5] Tamże, s. 324.
[6] Tamże, s. 102-103.
[7] Tamże, s. 145.
[8] Tamże, s. 71.
[9] Tamże, s. 394.
[10] Tamże, s. 395.
[11] Tamże, s. 185.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.