Goethe'owski fundament to za mało
Jak twierdzi jakiś tajemniczy bożek okładki (wydawnictwo Amber, Warszawa 2007), Giles Blunt jest jednym z najzdolniejszych autorów kryminałów. Cóż, najwyraźniej ja i okładkowy bożek mamy odmienne gusta. A jeśli nawet Kanadyjczyk osiągnął jakieś sukcesy literackie, chyba na tej powieści się skończyły.
Wydawałoby się, temat obiecujący. Powieść podszyta Faustem, reinterpretacja znanej historii umieszczona współcześnie w Nowym Jorku. Miłośnicy thrillerów, kryminałów, powieści sensacyjnych i wszystkich innych tej maści z łatwością wywnioskują, czego należy się spodziewać.
Zaczyna się standardowo. Ten nasz współczesny Henryk - to niedoceniony malarz Nicholas Hood. Oczywiście, jak na amerykańską powieść w tych klimatach przystało, nasz poniewierany władca pędzla musi mieć: dobrą żonę, która utrzymuje ich oboje (Susan, zajmuje się muzyką), oddanego przyjaciela żyjącego jak kloszard (Leo Forstadt, z którym bohater dzieli ciemną, ponurą pracownię), cwaną i wulgarną marszandkę-harpię (Sherri Novack - zwróćcie uwagę na wzruszający quasi-polski akcent w nazwisku), dyskretną cichą wielbicielkę (Valerie Vale, może ładna, ale wątpliwego talentu malarskiego). I oto w ten tak dobrze nam znany świat wkracza siła nieczysta - obrzydliwy porażający karzeł, aby przynieść Nickowi pieniądze i sukces... ale czego chce w zamian? Cóż, odniesienie do "Fausta" mówi samo za siebie.
Książka naprawdę mogłaby być dobra - nawet z wyświechtanymi do nagości archetypów postaciami i z grubsza przewidywalną fabułą. Problem w tym, że jest napisana bardzo niedbale, byle jak, chciałoby się powiedzieć. Wartka narracja z początku i może po prostu bardziej już nam znani niż przekonujący bohaterowie - to nie wszystko. Wygląda to tak, jakby Giles Blunt znalazł uniwersalny przepis na coś, co miało być porażającym dreszczowcem. Znajome postaci, litr krwi, odrobina mgły, szczypta makabry oraz główny składnik - stary, sprawdzony Goethe i voilà! Mamy gotowy kryminał. Czytelnik odnosi wrażenie, jakby wkładał znoszone kapcie, bo autor odtwarza schemat - ambitny Główny Bohater skuszony potencjalnym sukcesem, potem jedna śmierć, druga, trzecia, wszystkie w cieniu oszałamiającej kariery, potem nagle wszystko wymyka się spod kontroli i zmierza do ustalonego, z góry wiadomego końca.
Tyle że - kogo taka sztampa przekona?
Po obiecującym początku wielka klapa. Czeka się na to coś zaskakującego, pochodzącego od samego Gilesa Blunta... ale coś takiego nie nadchodzi z lekturą kolejnych kartek. Tak jakby w tym z góry znanym thrillerowatym szkielecie nie było odautorskiego szpiku. No to szukajmy czegoś w tym, co jest... sceny mogłyby być bardziej rozbudowane, poprowadzone ciekawiej, przeżycia bohaterów uwidocznione. Z każdą stroną akcja gna szybciej, jednak napięcie od tego nie rośnie. Znudzenie - owszem. Z każdym rozdziałem robi się coraz oszczędniej, a jednak ciągnie się to i ciągnie, nudniejsze niż flaki z olejem. A po skończonej lekturze można tylko powiedzieć "wiedziałem" i wzruszyć ramionami. Widać wsparcie się klasyką, nawet taką jak Goethe, nie zawsze jest kluczem do sukcesu.
Pozostaje pytanie, do czego ten cały Giles Blunt tak się spieszył, że nie zostało już czasu na rzetelne dopracowanie powieści. Może do napisania następnej - miejmy jednak nadzieję, dużo lepszej.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.