Mistrz
Jedno podejście do sztuki, w tym sztuki słowa, jest pryncypialne, roszczeniowe, opiera się na z góry ustalonych zewnętrznych kryteriach. Zarysowywało się powoli od jakichś dwustu lat, ostatecznie ukształtowało się mniej więcej przed stu laty, a szczyt zaczął się w międzywojniu i trwa. Znamionuje np. totalitaryzmy, ale nie tylko. „Na zachodzie bez zmian” było złe nie z powodów literackich, lecz ze względu na bezideowość i szarganie świętości narodowych. Powieść Mistrza (tego z „Mistrza i Małgorzaty”) była zła nie z powodów literackich, lecz z powodu propagowania piłatyzmu. Komisja d/s Działalności Antyamerykańskiej w USA zakazywała występów lub publikacji każdemu, kto podpadał pod zarzut o komunizowanie. Punkt wyjścia w tym roszczeniowym podejściu wcale nie musi być ideologiczny, toteż przypomina ono sytuacje z piaskownicy. Ponieważ ja decyduję, że babki z piasku są cacy, ty masz stawiać babki. Skoro jednak stawiasz zamek z piasku, to on jest be, gdyż nie jest babką, więc za karę zrobię ci bęc, bęc łopatką.
„Profesor Tutka” Jerzego Szaniawskiego, tak jak większość literatury, w tym całość dobrej i znakomitej, nie jest przeznaczony dla odbiorców o tym podejściu.
Drugie podejście jest tak stare, jak literatura. Polega ono nie na „ty masz być cacy według mnie”, tylko na „a cio to? a kto to? a dlaciemu? a co robisz? a jak to robisz? a jaka ty jesteś? a cim jesteś? a po co? Aha...”. Odbiorca nie stawia siebie ponad dziełem, zaś dzieła nie stawia w pozycji sobie służebnej. Tworzy między sobą a dziełem układ niejakiej równości, poniekąd partnerski, w którym punktem wyjścia nie są zewnętrzne wymogi, lecz wewnętrzna istota rzeczy: dziedziny sztuki, danego dzieła.
Przy tym podejściu „Profesor Tutka” jest jak kopalnia króla Salomona.
Opowieści o profesorze Tutce miały pierwodruki książkowe w 1954 i 1960 roku, lecz wcześniej ukazywały się w prasie. Szaniawski był już od dawna powszechnie uznaną sławą literacką w poważnym wieku. W Domu Literatów przy ul. Krupniczej w Krakowie, gdzie pisarze mieszkali w pojedynczych kilkumetrowych „salonach” zawalonych książkami, i gdzie powstały „Dwa teatry”, jeden z wielbicieli nie mógł go znaleźć, więc wyszedł na podwórze i począł wołać: „Mistrzu! Mistrzu!”. Wszyscy wyjrzeli na podwórze, otwarły się wszystkie okna – z wyjątkiem tego, za którym mieszkał Szaniawski, on bowiem uznał, że musi chodzić o kogoś innego. Ta anegdota z miejsca przychodzi do głowy, gdy się czyta opowiadania z cyklu o Tutce. W każdym widać dojrzały dystans wobec rzeczywistości, ten sam dystans bohater ma wobec siebie. Co tam zresztą opowiadanie – to widać już gdy się przeczyta sam tytuł. Tytuł naukowy „profesor” oznacza nauczanie, powagę, dojrzałość, wiek, zrównoważenie, traktowanie zjawisk naukowe, a przynajmniej solidnie uporządkowane, itp., a czasem i nudziarstwo. Kontrastowe, lekko komiczne, zestawienie z „tutką” stwarza dystans wobec „profesora”, sugestię, że owa powaga itd. jest niezupełnie „profesorska”, a ów porządek niekoniecznie naukowy. Czytelnik typu pierwszego, kierujący się preferencjami indywidualnymi typu „mnie nikt nie będzie pouczał”, „nie lubię wapniaków” oraz „nie lubię satyry”, w ogóle nie musi czytać dalej, już sam tytuł wystarczy do postawienia jedynki. To samo rozumiejący – że to książka o dystansie z elementami komizmu – czytelnik typu drugiego z miejsca stwierdzi, że skoro ktoś potrafił wymyślić tak znaczącą konstrukcję z dwóch słów zaledwie, rzecz nie tylko zapowiada się interesująco, ale też i jako pełna treści, i jako nieźle zbudowana.
To oczywiście czysta teoria, bo któż tytuły czyta naprawdę? Zaczyna się czytać od pierwszej strony, a czasem od spisu treści. Ze spisu treści wynika, że na niecałych 200 stronach niedużego formatu mieści się 57 opowiadań. Można zatem otworzyć tomik w dowolnym miejscu i w ciągu 0,5-5 minut przeczytać dowolną z opowieści liczących od jednej do sześciu stron. Już jedna wystarczy dla potwierdzenia, że rzecz jest lepsza, niż zapowiadał tytuł, ale to dla czytelników typu drugiego. Co zaś się tyczy pierwszego: wydawać się może, że to książka dla tych, których preferencją jest „dobre może być tylko to, co krótkie”. Mimo to dziewięciu na dziesięciu postawi jedynkę: opowiadania są „na jedno kopyto”, nieraz bez akcji, rzecz każdorazowo sprowadza się do tego, że profesor Tutka opowiada coś grupce przyjaciół zebranej w kawiarni, krótko mówiąc: ględzi, nieraz o banałach, nieraz o truizmach. Niemniej jeden na pięćdziesięciu siedmiu z tej grupy ma szansę przy takim przypadkowym otwarciu natrafić na opowieść o sobie: „Profesor Tutka znał człowieka »głębokiego«”. Mowa o nobliwym panu, który miał roszczeniowe podejście do sztuki, u niego akurat wyrażające się zarzutem „w tym nie ma głębi”. Kiedy wygłosił tę ocenę przed obrazem, na którym wiejskie kobiety przechodziły w bród przez strumień, profesor Tutka zwrócił uwagę, że gdyby była głębia, kobiety by się potopiły. To realna szansa na dostrzeżenie, że wcale niekoniecznie dane dzieło jest złe, lecz że właśnie owo roszczeniowe podejście do dzieła nie prowadzi do prawdy o nim, o jego jakości. Czytelnik drugiego rodzaju też może zacząć od dowolnego opowiadania i też w niejednym miejscu złapie się na myśli: „no przecież to o mnie! o nas!”.
Dystans wobec życiowych zjawisk, zdarzeń, ludzi, myśli, sztuki, uznanych poglądów, uczuć, emocji, siebie samego pozwala Tutce widzieć różne strony medalu. Tutka zatem już przy okazji pierwszej opowieści (dotyczącej fachowej kwalifikacji, że skrzypce lepsze od fortepianu), spojrzy na sprawę z innej strony – ale nie powie wprost, że myślimy schematami. Do tego trzeba dojść samemu. Tak jest zbudowana prawie każda z tych opowieści. Po pierwsze: z dostrzeżeniem tego „czegoś innego”. Po drugie: z celowym niedopowiedzeniem, otwierającym odbiorcy pole do własnej refleksji, np. do odkrycia związku rzeczywistości literackiej z własną. Po trzecie: nigdy w postaci ostrej satyry, drwiny, kpiny, lecz z uśmiechem, łagodnie, wyrozumiale. I znów odbiór tych wartości u sporej grupy czytelników pierwszego typu będzie kompletnie zablokowany. Niedzisiejsze są bowiem historyjki napisane pół wieku temu; niedzisiejsze jest kawiarniane grono przedwojennych dżentelmenów, wyłącznie męskie, w którym np. podejście do kobiet jest męskie, ale niecyniczne; niedzisiejszy nade wszystko jest ten wyrozumiały, tolerancyjny dystans, ponieważ ma on etyczny fundament elementarnego szacunku dla osoby ludzkiej, też niedzisiejszy. Wystarczy zatem wziąć z „Profesora Tutki” na przykład kota (nie darmo czarny kot ma w Biblionetce bardzo złą prasę). W opowieści o pewnej parze małżeńskiej profesor Tutka mówi, że jeśli zło wyobrazić sobie jako czarnego kota, to pani miała doń podejście na zasadzie „a kysz, a kysz!”, zaś pan na zasadzie „kici, kici, koteczku”. Wtedy należy zupełnie pominąć, że w tym opowiadaniu idzie nie tylko o to, co tych ludzi dzieliło, ale o to, co ich łączyło ponad podziałami, a tym bardziej nie zastanawiać się, co ta historyjka dzisiaj znaczy (przecież nic nie znaczy, skoro jest niedzisiejsza) – tylko wziąć tego kota i zestawić go z inną opowieścią, w której mowa o emocjach i myślach profesora Tutki po tym, jak w ciemnym korytarzu niewinnie oberwał laską od zazdrosnego męża. Ponieważ dzięki dystansowi wobec siebie i świata, tu w powiązaniu z regułą „zrozumieć to znaczy wybaczyć”, Tutka pokonuje w sobie negatywne emocje związane z bólem, łatwo rysuje się deprecjonująca całość konstrukcja logiczna: skoro z owego dystansu wynika niesprzeciwianie się złu na zasadzie „kici, kici koteczku”, toteż bohater z pozoru pozytywny jest w istocie zły, gdyż oszukuje czytelnika propagując relatywizm moralny, a na dokładkę jest kompletnie niewiarygodny psychologicznie, bo przecie każdy na uderzenie laską odpowiedziałby ciosem w zęby (tak funkcjonuje tryb roszczeniowy wedle kategorii pozaliterackich: bohater literacki nie jest sztuczny tylko wtedy, gdy w danej sytuacji postąpi tak, jak postąpiłby konkretny odbiorca, z wykluczeniem tolerancji dla innych zachowań, ocen, poglądów oraz ich motywacji). Ponieważ tematyka jest różnorodna, to i tego rodzaju konstrukcje mogą być przeróżne. Zatem można Szaniawskiemu przyłożyć bęc, bęc łopatką za opowiadanie o kozach w Pacanowie, wychodząc od własnej erudycji. Opowiadanie wiąże się z jednym z głównych tematów twórczości Szaniawskiego: dotyczy sposobu funkcjonowania mitu. Liczy dwie strony, poświęcone na stwierdzanie tego samego, co Francuzi umieli załatwić jednym zdaniem o micie: il vole, il tombe, il se relève roi – więc jest przegadane. Tak oto łopatką żelaznej logiki Szaniawski znów dostaje jedynkę i leży... (nawet czytelnikowi niezamkniętemu we własnej np. erudycji mogą nie od razu przyjść do głowy zgoła inne konstrukcje, np. pytania retoryczne: a ilu mianowicie Polaków zna na tyle francuski i tamtejszą kulturę? A czy na pewno aforyzm po polsku każdemu dałby do zrozumienia wszystko, o co chodzi w tym opowiadaniu? A nade wszystko: od kiedy to autorowi nie wolno stosować gatunków innych niż aforyzm?). Czytelnik (krytyk) drugiego rodzaju, a więc otwarty na dzieło, funkcjonuje inaczej. Do owego podejścia otwartego należy dokładnie to, jak postępuje profesor Tutka – nie tylko oglądanie medalu z różnych stron, ale i wzięcie pod uwagę, co z tego wynikło – toteż zauważy i doceni szereg rzeczy, w tym np. warstwowość struktur. Najłatwiej wykryć to tam, gdzie opowieści zbliżają się do satyry (satyra to za ostre słowo – to jest literatura łagodna, więc i pod tym względem niedzisiejsza). Kiedy zatem profesor Tutka opowiada, jak poczęstowano go znakomitym wielodaniowym obiadem – sporządzonym przez kucharza-artystę kuchni, składającym się m.in. z zupy z szyjkami rakowymi i babki nie darmo nazwanej „baba Rotszyld” – po to, aby ujawnić i skrytykować złe skutki palenia tytoniu, to rzecz ma parę warstw. Jedna na wierzchu: model literatury zaangażowanej ideowo, tu w zwalczanie palenia. Druga: potrawa też może być dziełem sztuki w sensie artystycznym, działającym estetycznie przez zmysł smaku. Trzecia (wprowadzona przez porównanie posiłku z literaturą) dotyczy wrażliwości na sztukę w ogóle i różnic tej wrażliwości, ale nie osobniczych, lecz wynikających z procesu jej przytępienia... Kolejną warstwę, tu akurat łatwą do wykrycia, umieszczono pod warstwą krytyki palenia. Otóż wiadomo, że „Profesor Tutka” jest daleki od twórczości tzw. zaangażowanej; twórczość taka była wówczas, zwłaszcza w epoce stalinowskiej, obowiązkowa. Wiadomo o programowym dystansie względem schematów, a – to musi dopowiedzieć czytelnik – właśnie schematyczna jest twórczość ideowo zaangażowana jako wpisująca w odbiorcę jednostronność. Angażując się pryncypialnie w sprawę krytyki palenia Szaniawski postępuje zatem zgodnie z ówczesnym obowiązkiem artysty społecznie zaangażowanego, ale Tutka postępuje sprzecznie ze swymi normami postrzegania i oceny rzeczywistości. To niespójne do chwili, gdy w końcówce Tutka udziela „z wierzchu” pryncypialnej przestrogi przed skutkami palenia – bo udziela jej w sposób przewrotny. Przestrzega mianowicie, że skutkiem palenia będzie niewrażliwość na finezyjny smak zupy z szyjkami rakowymi zamówionej w barze. Stąd wiadomo, że owa formułka literatury zaangażowanej to tutaj tylko maska. Ta lekko satyryczna łagodna drwina niesie trzy następne znaczenia: jest żartem właśnie z literatury zaangażowanej, a jednocześnie (w jednym zdaniu zbudowanym aforystycznie!) żartem z ówczesnych barów (i w ten sposób ponownie staje się literaturą zaangażowaną!), pośrednio zaś żartem z rzeczywistości, którą znaczą owe bary i owa literatura – ale oczywiście w typie pierwszym da się to odczytać jako zakamuflowana pochwała palenia (be!). Co prawda dla zrozumienia sprawy trzeba wiedzieć, czym były społemowskie bary tamtych czasów... (dla tych, którzy nie wiedzą: zupa z szyjkami rakowymi a taki bar to mniej więcej jak niebo a piekło). Dzisiejszy czytelnik musi się zatem liczyć z przypadkami, w których nieznajomość kontekstu bywa utrudnieniem.
Jak widać, o „Profesorze Tutce” można by pisać książkę dużo grubszą niż „Profesor Tutka”, a tu w krótkiej formie nie sposób powiedzieć wszystkiego, więc trzeba się ograniczyć do skrótowego zaznaczenia już tylko trzech rzeczy.
Jedna: z przykładu konstrukcji opowieści o obiedzie i paleniu – tak niedopowiedzianej, że dla pełnego odbioru treści czytelnik sam musi pokonać barierę: odkryć, czym jest, jaka jest tzw. literatura ideowo zaangażowana, a zarazem tak niedopowiedzianej, że cenzura tamtych czasów właściwie nie ma czego skreślić (literatura prawidłowo zaangażowana nie mogła być wówczas krytykowana) – łatwo zrozumieć słuszność powodów opatrywania „Tutki” etykietkami „twórczość finezyjna” i „intelektualna”. To akurat opowiadanie jako bliższe satyry jest tym samym mniej finezyjne od wielu innych.
Druga: dlaczego ta recenzja jest, jaka jest? Bo przez „Profesora Tutkę” nieraz przewija się temat odbioru i tworzenia sztuki, literatury. To kopalnia wiedzy z tej sfery, poczynając od detali technicznych, jak znaczenie stylistyczne litery „r”, kończąc na mechanizmie powstawania wielości interpretacji zależnie od postaw odbiorców (m.in. „O twórczości najmłodszych”).
Trzecia: jako się rzekło, rzecz jest zewnętrznie nienowoczesna (wiadomo, dla kogo to wada, a dla kogo nie). Niemniej czasowo nieco wyprzedza ona, właściwie zapowiada, światowy rozkwit krótkiej formy literackiej, często wiązany z literaturą iberoamerykańską lat 60. (gdy się czyta „Opowieści o kronopiach i famach i inne historie” Cortázara, zbieżności z „Tutką” są wręcz uderzające, i to nawet w sferze tematyki). Miniatury literackie Szaniawskiego, choć z zasady zamknięte pointą, to zwykle nie nowele, tym bardziej nie klasyczne opowiadania. Nie są wielowątkowe, a bywają wręcz afabularne, sprowadzone np. do opisu sytuacji, charakterystyki postaci, bywają literackimi obrazkami, bywają mikroesejami (w rezultacie znaczenie terminu „opowiadanie” trzeba pojmować w rozszerzeniu). Takich rzeczy, dziś normalnych, wcześniej nie było (były formy krótkie, w tym humoreski, ale fabularne, był też felieton, ale to nie to, chociaż chyba nieprzypadkowo profesor Tutka pracował w młodości jako dziennikarz). A zatem nowatorskie? Tak, na ówczesnym tle – ale przecież profesor Tutka to żaden rewolucjonista. Kawiarniane spotkanie inteligentów na rozmowę przy kawie, z dowolnymi w formie historyjkami w ramach rozmowy, to już koniec XIX wieku. Ale przecież to kontynuacja zjawiska liczącego tysiące lat, należącego do najwcześniejszych początków literatury: wieczornej gawędy przy ognisku, przy kominie, lub pokrewnej opowieści tawernianej. Pierwsza przygoda dzieje się na statku, druga w Brazylii, a wprost widać genezę, gdy Tutka w swoich dziennikarskich czasach idzie do tawerny zrobić wywiad z kapitanem (tu akurat rzecz jest o tyle przewrotna, że zamiast snuć egzotyczną opowieść, kapitan odpowiada pojedynczymi wyrazami). Była to przez wieki literatura mówiona, w pisanej pojawiły się z niej tematy, a formy o tyle, o ile były fabularne. Tu zatem ponownie literatura powstaje od podstaw: jako przetworzenie tego, co mówione, w to, co pisane, tu bodaj po raz pierwszy w tę otwartą, krótką formę nieraz niefabularną.
I kiedy tak czyta się „Profesora Tutkę”...
...gdy się widzi, jak te luźne i różne formy (tak różne, że czasem zatrącające nawet o kryminał, sensację i literaturę grozy) są zawsze tak samo proste, a przy tym tak precyzyjne w przekazie już nie to, że zwerbalizowanych myśli, ale emocji, uczuć, poetyckich nastrojów...
...gdy się widzi tę tradycję tak umiejętnie przekutą w taką nowoczesność, za jaką inni dostawali Noble...
...i gdy utyka się czasami na tym, co samemu trzeba dopowiedzieć; i nawet wtedy, gdy się utknie na amen i nie zrozumie – np. o co właściwie chodzi z tą gadającą papugą albo z tym ptysiem pana sędziego? – ale przecież wie się, że to nie z winy autora, lecz stąd, że to nam brakuje wiedzy lub wrażliwości, a więc znów dowiadujemy się czegoś o sobie...
...i gdy tak przy całej prostocie form i łatwości czytania w wierzchniej warstwie czyta się to następnego dnia po raz drugi, następnego roku po raz piąty, po pięciu latach n-ty, i wciąż trafia się na coś, czego się wcześniej nie widziało albo dopiero teraz się rozumie, albo co nabrało aktualności...
...i gdy tak raz po raz słowa/konstrukcje słowne budzą uśmiech/emocję albo i uczucie...
– jakoś samo przychodzi do głowy to, co i na samym początku: Mistrz!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.