Dodany: 04.07.2008 10:08|Autor: Agnimic

Książka: Piąte dziecko
Lessing Doris

2 osoby polecają ten tekst.

Kiedy nie istnieje wybór zwany dobrym, a pomocy znikąd…


Z pewnością książka ta jest z gatunku tych, które drapią serca, kłują sumienia i kopią nawet leżącego. Objętościowo niewielka - wiele pytań stawia. Pyta o miłość, akceptację, egoizm, samotność, szczęście, plany i wybory.

Tytułowe piąte dziecko to Ben – niespodziewanie odmienny od pozostałej czwórki rodzeństwa, inny niż planowali, marzyli, wyśnili sobie jego rodzice: Dawid i Harriet. Kim on jest? – pytają wszyscy. Kim on jest? – pytamy. Odmieniec, wybryk natury, prehistoryczne zaginione ogniwo w drodze do człowieczeństwa, złośliwy troll, agresywny karzeł, hobbit, upośledzony, nieprzystosowany, jaskiniowiec, kosmita… – tak o nim myślą i mówią bohaterowie. Dziesiątki łatek przypiętych Benowi, które określając chłopca, nic tak naprawdę nie wyjaśniają. Nikt z bliższej i dalszej rodziny nie próbuje zrozumieć Bena i jego samotności. Dziadkowie, ciotki, kuzyni – wszyscy, którzy tak chętnie przyjeżdżali na święta i wakacje, w momencie pojawienia się dziwnego dziecka Lovattów na świecie, powoli wycofują się z tego, dotychczas sielankowego, życia. Nawet ojciec Bena traktuje chłopca jak zło, które odebrało szczęście rodzinie.

Tylko Harriet tak naprawdę pozostaje wierna sobie, przeciwstawiając się obłudnemu zachowaniu rodziny. Próbuje na swój sposób dotrzeć do syna, pojąć jego zachowanie, przeczuwa jego samotność, stawia sobie pytania. Ale z tych jej prób nigdy nie wynika i nie wyniknie nic dobrego, ponieważ brakuje tutaj najistotniejszego – miłości ze strony matki (nie wspominając już o ojcu i reszcie rodziny). Nie jest to więc powieść o miłości macierzyńskiej, ale o jej braku. A także o nieumiejętności akceptacji i zrozumienia „inności”. Cóż za ironia – nosić nazwisko Lovatt (czyżby od love – miłość??) i nie potrafić kochać…

Znikome posłuszeństwo ze strony chłopca, wymuszone przez matkę, wynika nie z szacunku czy miłości, ale ze strachu Bena, że po kolejnym wybuchu agresji wróciłby do zakładu. Zastanawiające jest pytanie o kolejność uczuć i zachowań wywołanych sytuacją, w której człowiek styka się z „innym” – czy akceptacja, przezwyciężenie strachu i próba prawdziwego zrozumienia siebie nawzajem zrodziłyby uczucie w matce i synu, czy na odwrót – może to bezwarunkowa miłość matki, która pokochałaby syna „pomimo czegoś”, a nie „dla czegoś”, pomogłaby jej zrozumieć, co czuje i myśli „inne” dziecko?

Wprawdzie Harriett – wbrew całej rodzinie – nie pozwoliła na to, by jej syna skazano na zakład, ale tę decyzję podyktowało sumienie, a nie matczyne serce. Dręczyły ją wyrzuty, że tych czworo dzieci, które biega szczęśliwie po całym domu, ma jeszcze młodszego, nieszczęsnego brata. Można było udawać, że Ben nie istnieje (co po kliku tygodniach faszerowania dziecka lekami stałoby się rzeczywistością) i żyć jak dotąd – radośnie, od Wielkanocy do Bożego Narodzenia, jakby życie było jednym wielkim świętem. Ale byłoby to tylko szczęście na kredyt, chwilowe, bo zbudowane na kłamstwie, obłudzie i kosztem innego człowieka. Harriet wiedziała o tym i dlatego pojechała do zakładu odebrać syna. Zrobiła to zgodnie z nakazami sumienia, jednak mąż i cała rodzina nie mogli jej wybaczyć, że tą decyzją pozbawiła resztę rodzeństwa spokoju i radości.

Można w tym miejscu zadać sobie pytanie: dlaczego porzucenie zdrowych, ładnych, niekłopotliwych dzieci jest i zawsze było traktowane jako największa ze zbrodni, natomiast porzucenie dziecka takiego jak Ben jest już społecznie akceptowane? Czy ludzie do niego podobni nie mają prawa do odrobiny szczęścia?

Kilkakrotnie – na stronach Biblionetki - przewinęło się stwierdzenie, że Harriet nigdy nie kochała też pozostałej czwórki swoich dzieci. Próbuję patrzeć na to trochę inaczej. Być może Harriet - pomimo swoich marzeń o wielkiej rodzinie - nie była tak naprawdę gotowa na macierzyństwo, stąd taka trochę niezbyt dojrzała miłość, która kazała jej traktować dzieci jako wypełniacze domowej przestrzeni. Nie oznacza to jednak, że ich nie kochała. Myślę, że z czasem nauczyłaby się darzyć je prawdziwie mądrą i dojrzałą miłością - nie zdążyła jednak tego zrobić, ponieważ pojawił się Ben, a okazał się on bardzo absorbującym dzieckiem. Tak bardzo, że kobiecie nie starczało sił i czasu na bycie matką dla reszty rodzeństwa, na rozmowy i wspólne przebywanie, które rodzi i umacnia więzi. Miotając się między Benem i czwórką pozostałych dzieci, żadnemu z nich w rezultacie nie dała miłości. Prawdziwe zrozumienie, akceptacja i pokochanie wszystkich swoich dzieci nie było jednak poza zasięgiem, ta możliwość nie zniknęła wraz z pojawieniem się Bena – wciąż była szansa na to, by Lovattowie stanowili szczęśliwą rodzinę. Ale Harriet została sama na „polu walki” z przeciwnościami i zawirowaniami losu; rodzina umyła ręce, a Dawid – ten Dawid „na dobre i na złe” - zaczął od pretensji, by na pretensjach skończyć. W momencie, kiedy Harriet najbardziej go potrzebowała, nie podjął żadnej dojrzałej decyzji, oprócz próby usunięcia „problemu” za horyzont ich szczęśliwego życia. Później nie wyszedł już poza obwinianie żony i Bena o rozbicie rodziny, pozostawiając Harriet samą wraz z jej decyzją (która nota bene powinna być wspólna) i skutkami wyboru, jakiego dokonała.

Trzeba zaznaczyć, że narodziny Bena przypadają na lata 70. XX wieku, co niejako wyjaśnia – moim zdaniem – niemożność znalezienia przez Harriet drogi do Bena. Dzisiaj, kiedy rodzice niepełnosprawnych czy zaburzonych dzieci mogą liczyć na pomoc różnego typu stowarzyszeń, poradni, fundacji, kiedy dostęp do informacji jest o wiele łatwiejszy niż kilkadziesiąt lat temu, wielu rodzicom (jak i całym społecznościom) również bardzo trudno poradzić sobie z „innością” dziecka. Trzeba miesięcy, niekiedy lat, by nauczyć się akceptować, rozumieć, kochać, jednak mając pewien ogląd choroby, wie się, przynajmniej w części, skąd dane zachowanie, jak mu przeciwdziałać. Harriet nie tylko nie miała wsparcia ze strony rodziny, ale przede wszystkim nigdy nie uzyskała fachowej porady i pomocy od lekarzy. Nie dowiedziała się, co jest Benowi, nie wyjaśniono jej, dlaczego chłopiec może się zachowywać w taki, a nie inny sposób, a to zdecydowanie nie pomagało matce i synowi we wzajemnym zrozumieniu i zaakceptowaniu siebie takimi, jakimi byli.

Pogłębiała się jedynie samotność tych dwojga, która skutkowała tym, że nie tylko Ben w tej powieści traktowany był jako „obcy”. Harriet podobnie jak syn potrzebowała odrobiny zrozumienia ze strony rodziny, zaakceptowania podjętej przez nią decyzji i - tak jak chłopiec - jej nie otrzymała. Traktowana prawie jak zbrodniarka, była kozłem ofiarnym, a więc na swój sposób również odmieńcem, gdyż zdecydowała się na coś innego niż to, czego żądała od niej rodzina. W swój nieporadny sposób szukała chociaż wąskiej ścieżki do Bena, ale żadne próby się nie powiodły. Analogicznie do tej sytuacji, Ben próbował uczyć się w szkole i nadążyć za rówieśnikami. I też mu nie wychodziło, ale przecież – jak mówili nauczyciele – starał się…

Czy więc człowiek nieprzygotowany, jak Harriet (i Ben), niedojrzały, a przede wszystkim samotny, może walczyć z całym światem? Może, ale czy z powodzeniem??

I, co najważniejsze - czy Harriet, pozostawiona sama sobie, miała tak naprawdę wybór? Jakiekolwiek jej postanowienie spowodowałoby, że ktoś zawsze byłby skrzywdzony. Ta książka jest więc również o tym, że czasami (a nawet często) nie ma wyboru między dobrem a złem, a jedynie pomiędzy złem mniejszym a większym. I o tym, że znacznie łatwiej jest decydować, jeśli na szali stawiamy szczęście własne i drugiego człowieka, niż wtedy, kiedy musimy rozstrzygać nie o własnym losie (a przynajmniej nie w pierwszej kolejności), a o szczęściu dwóch różnych, niezależnych osób. A Harriet przecież właśnie w takiej sytuacji była – musiała zdecydować, komu dać szczęśliwy los – Benowi czy może Pawłowi, Janeczce, Helenie i Łukaszowi. Czy człowiek jest w stanie przyjąć na swoje barki taki boski obowiązek, skoro jest tylko człowiekiem? Czym się kierować w takim wyborze?

Na uwagę zasługuje fakt, że Dawid i Harriet są tak egoistyczni, że próbują realizować swoją wizję szczęścia nie na własny rachunek, a kosztem rodziców (opieka Doroty nad kolejnymi potomkami, pomoc finansowa Jamesa) i tak krótkowzroczni i niedojrzali, że nie dopuszczają do siebie myśli, że los daje się obłaskawić i nagiąć tylko w pewnej mierze, ale na dłuższą metę zawsze ma/może mieć wobec nas swoje własne zamierzenia. Marzenia – to nie grzech, robienie planów mniejszych czy tych dalekosiężnych - jest jak najbardziej wskazane, wytyczanie celów - pożądane, jednak zawsze należy zostawiać sobie pewien margines bezpieczeństwa, rozumiany jako pokora i przygotowanie na niespodziewane. Bo czy można zaplanować życie na 100%? Nie, nigdy – dowodzi nam „Piąte dziecko” - można się tylko przygotować, gdzieś w zakamarkach umysłu pamiętać, że wszystko może się zdarzyć, nawet jeśli dostało się najlepsze karty od losu. Dawid i Harriet, w swoim zachłystywaniu się szczęściem, w codziennym upajaniu się myślą, że złapali Pana Boga co najmniej za pięty, zapomnieli, że nici szczęścia bardzo łatwo się urywają – i to na ogół w najbardziej nieoczekiwanej chwili.

Ostatnia rzecz, o której należy napisać w związku z „Piątym dzieckiem”, to język powieści. Zdecydowanie „nie mój”, bo lubię język opisowy, nasycony kolorami, zapachami, metaforyczny i kipiący od emocji. I tak większość pisarzy przedstawiłaby tę historię – rozlałaby ją rzewną rzeką po naszym umyśle i sercu, wycisnęłaby łzy z każdego zdania. Doris Lessing zrobiła coś innego, coś, czemu już po kilku stronach powiedziałam: nie! Ale im dłużej śledziłam historię rodziny Lovattów, tym ciszej z mojego gardła wyrywał się ów okrzyk. Bo język zdawał się idealnie dopasowany do całej sytuacji, która przytrafiła się bohaterom. Dość specyficzny, gdyż bardzo zwięzły, wręcz suchy, momentami dający wrażenie, że czyta się didaskalia w dramacie. Ślizga się on po powierzchni historii, nie wchodzi w uczucia i emocje bohaterów, jest jakby niezaangażowany w opowieść, bo… tak właśnie robią wszyscy bohaterowie, bo tak, zdaje się mówić autorka, postępuje większość z nas - nie zagłębia się nigdy w inność drugiego człowieka, nie próbuje zrozumieć, boi się poznać, rzuca na oślep określeniami, wrzucając ludzi do worków ze stereotypami. Pół biedy, kiedy jest to inność, jaką prezentuje Amy - dziewczynka z zespołem Downa. Bo odmienności odmienne bywają – tak bardzo, że jedne mieszczą się na liście pt: „Akceptowane”, a inne już nie, bo zbytni wzbudzają niesmak, niechęć, a przede wszystkim strach. Łatwiej więc zaakceptować, a nawet pokochać łagodną i miłą Amy, która domaga się miłości i odwdzięcza się za każdy dobry gest, niż Bena – agresywnego chłopca z zimnymi oczami, niereagującego na przytulanie matki, wrogiego w stosunku do ludzi, zwierząt i całego świata.

Hołd wszystkim, którzy codziennie od nowa potrafią akceptować i kochać odmienność. Niestety, nikomu z „Piątego dziecka” hołdu tego złożyć nie można.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6167
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: imarba 07.07.2008 16:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Z pewnością książka ta je... | Agnimic
dlaczego porzucenie zdrowych, ładnych, niekłopotliwych dzieci jest i zawsze było traktowane jako największa ze zbrodni, natomiast porzucenie dziecka takiego jak Ben jest już społecznie akceptowane?

Bo większość ludzi unika niepełnosprawnych, a opieka nad takim dzieckiem, które zawsze pozostanie dzieckiem to rezygnacja z własnego życia. Akceptacja tego to przyznanie, że większość chętnie ucieka od tego co zbyt trudne.

nazwisko Lovatt - kojarzy mi się z łacińskim lupus, co we fransuskim np. wygląda tak: Loup, louve ( wilczyca ou czyta się jak u) gdzieś tam się uczyłam o takiej zamianie p na v w gramatyce historycznej, choć przynaję, że nie jestem pewna.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: