Ja tam z nimi byłam, chleb i sól - wypiłam
Całe szczęście, że tym razem moje „wrodzone poczucie czasu” raczyło obudzić mnie na tyle wcześnie, że zdążyłam spakować najbardziej potrzebne rzeczy, jako tako się przyodziać i, jak zwykle, wybiec z akademika w ostatniej chwili. Te poranne biegi to już taka moja wizytówka, niektórzy twierdzą, że uprawiam taki sport – bieg na uczelnię. Dziewiątego maja spieszyłam się na autobus, który nie uznaje studenckich piętnastu minut – to ja musiałam się dostosować.
Uff! Przybyłam nawet za wcześnie. Nieświadoma faktu, że wesoły autobus ma właśnie półgodzinny postój, czekałam grzecznie w odległości dosłownie parunastu metrów od miejsca, gdzie Krasnal, Sznajper, Anna oraz Krzysztof-Joy wesoło gawędzili. W taki oto sposób znów minęliśmy się z Krzysztofem – mijamy się tak regularnie od ostatniego kieleckiego „czytania nocą” w… styczniu? Nawet już nie pamiętam dokładnie. A to pech!
W całym tym zamieszaniu omal nie wsiadłam w autobus Łódź-Rzeszów. Na szczęście, koniec końców trafiłam do tego rozsławionego już, „Wesołego”…
Przyznać tu muszę – nie wiedziałam, jak mam się zachować! Rozpoznałam Annę, w końcu widziałam ją już na zdjęciach, i skierowałam się w stronę rozchichotanej trójcy. Kiedy stanęłam przed siedzącą w środku Anną i nieśmiało wyszeptałam „dzień dobry”, kobieta rozwarła ramiona i… nakrzyczała: „Jakie dzień dobry! Anka jestem!” :D Takich ludzi po prostu grzech nie kochać! Od razu poczułam się jak w domu.
Chciałam sprostować pewne niedopowiedzenia – to nie tak, że całą drogę gadałam! Ktoś w końcu musiał ze mną rozmawiać, ja przecież nie lubię „sobie a muzom”! ;) Aniu, Sznajperku, Krasnoludku mój – jesteście wspaniali.
W Piotrkowie naszej ekipy oczekiwały już Czajka (z Czajkomężem) i Jurczak. Jakoś nikt nie miał problemu z wzajemnym rozpoznawaniem się: tak rozjaśnione twarze, uśmiechy, błyszczące oczy – to musi być biblionetkowa ekipa! Anię i Krasnoluda oddaliśmy w opiekę Czajeczce, a my grzecznie potupaliśmy na busika.
Dla wtajemniczonych – nie wiem, jakie czary sprawiły zamianę łopaty na mnie i Jurczaka, w każdym bądź razie myślę, że całkiem dobrze się stało. Prawda? ;)
Powitania były iście galicyjskie, wszyscy się przytulali, cmokali, wymieniali grzeczności, każdy wytężał pamięć jak mógł, żeby potem nie dopytywać się, kto jest kim. Jola uprzejmie powitała wszystkich „chlebem i solą”; nie można było odmówić, nie było uproś… ;)
Do wieczora zjechało nas się mnóstwo. Zdążyliśmy napstrykać fotek, rozwiesić (wspaniały!) transparent, jaki tomaszowska ekipa otrzymała w prezencie od Edwarda (dziękuję raz jeszcze!), ogólnie zaaklimatyzować się. Stodółka okazała się być całkiem przyjemnym domkiem z czterema pokoikami, łazienką i kuchenką, a nawet lodówką! Co prawda noc w stodółce była tak zimna, że nad ranem schowałam się cała pod dwiema kołdrami, ale cóż – uroki wyjazdu.
Wraz z Villeną wybrałam się na „biedronkowy” spacerek. Nie zdążyłyśmy nawet dobrze wyjść poza granice ośrodka, gdy przyjechała rodzinka Agisków vel Glivinettich. Nie mogłam sobie darować poznania Majeczki i Filipa, więc prędko wróciłyśmy i zaprowadziłyśmy szczęśliwą rodzinkę do reszty towarzystwa.
Ośrodek jest ulokowany w świetnym miejscu. Śliczna Pilica, niedaleko niebieskie (zielone) źródła, wszędzie mnóstwo zieleni, spokój, cisza… To miejsce niewątpliwie ma w sobie niepowtarzalny urok.
Punktualnie o 21:00 pierwsze, nieśmiałe płomyki ognia zaczęły lizać chude drewniane szczapy. Wszyscy zaczęli schodzić się na ognisko. Wino, piwko, kiełbaski, gitara, biblionetkowy hymn, inne pieśni i piosneczki, atmosfera wspaniała! Niestety, wszyscy byli chyba zmęczeni, szybko porozchodzili się do swoich pokoików tudzież domku-stodółki…
…aby rano wstać rześkim i wypoczętym i jak najwięcej czasu wyrwać dniu dla doborowego towarzystwa. Poranna kawka pod biblionetkowym transparentem, śniadanko… Nie trzeba było długo czekać na wrocławską ekipę – pojawili się wkrótce Admin, Sowa i Carmaniola. Możecie wierzyć albo nie, obyło się bez rozdawania bannów! ;) Swoją obecnością zaszczycił nas także Kocio z gitarą – człowiek, który nawet nie pytał, czy to my, czy nie my, tylko podszedł, zrzucił plecak i powiedział: „Kocio jestem.”
Spacerek odbył się w sympatycznym gronie po bezrynkowym (!) Tomaszowie. Biedna Anna nie mogła się nawet napić kawki z ekspresu ciśnieniowego, czego szukała w całym mieście. Nałykała się więc tylko świeżego powietrza… Po drodze zgubiliśmy Syrenkę, która szybciutko jednak znalazła drogę do naszej grupki, oraz Erratora: jego zniknięcie z kolei było o tyle tajemnicze, że nikt nie widział, dokąd poszedł wyróżniający się w tłumie, cały na biało, Errator. Pojawił się dopiero w ośrodku, uspokajając nas tym samym, że żadne tomaszowskie licho wcale go nie uprowadziło.
Większą już ekipą wybraliśmy się nad niebieskie-nieniebieskie źródła i do skansenu.
Obiadek, kolejna kawka i papierosek pod transparentem, pogaduchy, książkowe wymiany, pożyczki, zwroty, pocztówkowe szaleństwo – i tak oto dożyliśmy do Ogniska Dnia Drugiego. Niestety, musiał nas opuścić Krzysztof, którego wzywał już zamorski kraj. Pojawił się za to Maxim, który praktycznie wcale nie używa w codziennym (przynajmniej w tym „tomaszowskim”) życiu prozy – wszystko wierszem, wszystko z literatury… Ojej! :D
Ognisko dnia drugiego… Ach, to trzeba poczuć, przesłuchać choćby nasz netkowy hymn – on doskonale oddaje atmosferę, jaka tam panowała. Zniknęło gdzieś jakieś takie skrępowanie, które mimo wszystko wielu z nas odczuwało, zniknęły zahamowania, wstyd, wszyscy stali się równi. My – użytkownicy i Admin – nasz „odgórny władca” też. Sensacją wieczoru był pokaz nowej wersji biblionetki. Zyskał aprobatę! :D
Nie wiem, co by się stało, gdyby przed 3:00 nie zaczęło z lekka padać. Zapewne ranek zastałby nas przy spalonych dawno szczapach. Tak miło się gawędziło! Wcale nie chciało się iść spać – wie o tym dobrze ścisła „nocna dziesiątka (bodajże)”. ;)
O niedzielnym poranku nie potrafię napisać wiele – odjechałam z samego rana, nie zdążywszy się nawet dobrze ze wszystkimi pożegnać…
Przepraszam – nie potrafię dobrze oddawać nastroju, wrażeń, atmosfery. Pisarką nie jestem. Wiedzcie, że długo będę to spotkanie cieplutko wspominać, wiedzcie też, że kolejnego zlotu doczekać się już nie mogę!
Dziękuję…
Przede wszystkim Joli – za to, że wszystkich nas w końcu zebrała, zdopingowała do tego, żeby przyjechać, zapoznać się, spędzić urocze chwile, zacieśnić więzi. Za „chleb i sól”. Za ciepło, serdeczność i uśmiech.
Annie – już ona wie za co! ;) Anno mamopodobna, tęsknię ogromnie. Za tymi galicyjskimi uściskami, głośnym śmiechem, za tym „ruda Kaśko, nie jesteś żadna miłośniczka, musisz zmienić nicka, ruda Kaśka i już!”. Za: „Jakie dzień dobry???!!! Anka jestem!”. Za brak dystansu, otwartość.
Czajeczce – ptaszynce naszej… ;) Za ten uśmiech, figlarne, wesołe oczęta, również za ciepło, bijące z wnętrza, z tego maleńkiego ciałka, z czarnych oczątek. Za zainteresowanie moimi ukochanymi diabełkami! ;)
Krasnalkowi – za to, że odnalazłam w niej bratnią duszę. Prawda? Jakoś tak podobnie (?) nam się życie układało do tej pory, z małymi szczegółami… Może podobne błędy, takie same pobudki? Cieszę się, że ktoś mnie zrozumiał i życzę Ci szczęścia, moja Ty Gusiu! Всего хорошего!
Syrence! Syrence, z którą Gadu-Gadulcowo przeżywałam przygotowania do wyjazdu, za jej szaloną, rozśpiewaną, rozchichotaną, promienną obecność! Wspaniała jesteś! Za serce, jakie włożyła w nasze tomaszowskie spotkanie. Za ten głosik, który słychać było wszędzie! :D Za dowcipne uwagi.
Sznajperkowi – przede wszystkim za… zaufanie i powierzenie mi swojego aparatu! ;) Za dowcipność, uśmiech, uwiecznianie naszych miło spędzanych chwil na fotografiach. Za zdjęcia i hymn. Za upieczoną kiełbaskę też.
Villenie – za te samotne czytankowe pogaduszki w naszym domku-stodółce. Za rozmówki pod transparentem. Za uśmiech i wesołą opowieść o Polakach wyjeżdżających do zagranicznych hoteli! :D
Mamutowi, a właściwie Janmamutowi kochanemu – za poświęcenie dla biblionetki i poddanie majerankowo-ketchupowym torturom Jakozak! ;) Za rosyjski! :D Jak ja lubię, gdy ktoś do mnie po rosyjsku mówi! :D Za kołysankowe opowieści o matematyce. Za ten uspokajający, terapeutyczny głos.
Adminowi – za spotkaniową nieadminowatość. Za to, że pokonując wszelkie bariery, na chwilę stał się równym użytkownikiem naszej biblionetki, za obietnicę nierozdawania bannów na zlocie! ;) Za gitarę, za reżysera ;) , za miłe pogawędki, i za… ach! Tę nową wersję biblionetki! :D
Naszej szczęśliwej rodzince – za takie poświęcenie, zjechanie do Tomaszowa bez zastanawiania się, co będzie z Majką i Filipkiem – jak wszyscy, to wszyscy! Za promienne uśmiechy bliźniaków, za ciepło i uśmiech. Za pokazanie nam, że biblionetka łączy pokolenia.
Carmanioli – za to, że taka wesoła, roześmiana, życzliwa. Za wspólne śpiewy przy ognisku.
Czupirkowi i Nuxowi – za rodzinne przybycie na zjazd. Za pokazanie, że połówkę można znaleźć idealnie dopasowaną – z tymi samymi zainteresowaniami, pasjami. Też bym tak chciała! ;)
Shreq mój! Dzięki za to, że znalazłam w Tobie kolejną pokrewną duszę. Jesteś niesamowicie ciepła, dobra, życzliwa, uśmiechnięta, do wszystkich tak przyjacielsko nastawiona. Miło wspominam nasz stodółkowy pokoik, wiesz? ;) I tę Twoją chrypeczkę! Za to więc, że zdarłaś sobie głos dla biblionetki więc, dzięki. I za gitarę, i za wyrozumiałość przy moim pobrzękiwaniu!
Sowie – ach, tej Sówce! Za całokształt dbałości o nasz ukochany portal. Za wesołe: „Nie krępuj się!”. Za pogaduszkę o e-bookach od Sherlocka i rosyjskiej literaturze. Za niesamowite miny! Tak się do zdjęć pozuje!
Olce w książkach buszującej – za to, że jako jedyna tak zaczytała się nad Pilicą, kiedy wszyscy wystawiali do słońca buźki, żeby nieco je przyciemnić. Za to, że pokazała nam, że czytać można wszędzie i zawsze, nawet, kiedy nam inne spotkaniowe sprawy w głowie. Za kontakt z ekipą pozostającą w Warszawie i przekazywanie wieści.
Lilii – za pogaduszki w naszej kanciapce. Za uśmiech. Za ciepło. Za serdeczność.
Dianie – za to, że poleciła i obiecała pożyczyć świetną biografię Tołstoja. Za to, że… spotkamy się za niecały miesiąc! :D Za rozmowy przy ogniu. Odnalazłam w Tobie pokrewną duszyczkę. Dziękuję.
Krzysztofowi – za reprezentację Wysp w Tomaszowie. Za ten krótki spacer, podczas którego miałam okazję z Tobą porozmawiać. Za ciepłe słowa i zachwyt nad polskimi drzewami. Za wyrozumiałość, jaką okazałeś, gdy opowiadałam o swojej szkockiej pracy. Dziękuję i ściskam mocno.
Jurczak – którą znałam najdłużej. Za to, że mogłyśmy się poznać bliżej, za to, że nie byłam całkiem obca, że znalazł się ktoś, kto mnie z kolei znał! ;)
Kociowi – za natychmiastowe rozpoznanie ekipy! :D Za gitarę i śpiew! Za żarty przy Ognisku Dnia Drugiego. Nie wybaczę jednak braku „Hej z góry, z góry”… ;P
Erratorowi – za bardzo pouczające rozmowy. Za to, że mogłam dowiedzieć się tak wielu rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Za rosyjską konwersację! :D Za „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało”.
Maximowi - za nieustanną recytację, za niezmordowanie, za opowieści, za tę rozgadaną obecność: te wiersze,kabarety! ;) Za parę dobrych, osobistych porad.
Ślę Wam uściski i… przyznać się, kto wymyślił
„Na widok cyrylicy
O zdjęcie Kaśka krzyczy.”???
Podoba mi się! :D
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.