Jakże nieprzewidywalnie czasem okoliczności sterują naszymi wyborami lekturowymi! Gdyby nie fakt, że ten akurat, a nie inny autor pojawił się w Biblionetkowym okienku, jeszcze dużo czasu by upłynęło, nim bym sięgnęła po raz któryś po „Jane Eyre”; gdybym nie wróciła do Jane, nie włożyłabym tyle uczucia w wykonanie konkursowego zadania i w konsekwencji nie zasłużyła na nagrodę; gdybym jej nie otrzymała, nie przeczytałabym tak szybko
Charlotte Brontë i jej siostry śpiące (
Ostrowski Eryk)
(a gdybym nie przeczytała, wątpię, czy wpadłby mi do głowy pomysł przegryzania się przez tomik wierszy z pierwszej połowy XIX wieku…ale o tym za chwilę).
Zanim się zabrałam do lektury, wiedziałam już, czego się spodziewać. Nie sposób było przeoczyć wzmianek w prasie, anonsujących jej kontrowersyjność. Istotnie, autor nie ogranicza się do opisania kolei losu dzieci pastora z Haworth, lecz także przywraca do łask (i solidnie podbudowuje argumentami) tezę sprzed półtora wieku, w myśl której trzy siostry Brontë nie były odrębnymi indywidualnościami twórczymi – wszystkie najważniejsze dzieła stworzyła Charlotta, być może z niewielką współpracą… brata (ale tylko przy „Wichrowych Wzgórzach” – później Branwell stoczył się już kompletnie), przypisując niektóre Annie i Emilii, by każdej zapewnić jakieś zabezpieczenie materialne na wypadek, gdyby została sama na świecie (w rodzinie tak obciążonej gruźlicą wszystko się mogło zdarzyć… i w rzeczy samej się zdarzyło, tyle że to Charlotta przeżyła obie pozornie silniejsze siostry i brata, a ją zdążył pochować sędziwy ojciec…). Nie wiemy, jak było, ale gdy się spojrzy na tę sprawę z perspektywy dzisiejszego stanu wiedzy, ta ewentualność wcale nie wydaje się nieprawdopodobna. Bo na przykład dlaczego listy i zapiski pozostawione przez Annę i Emilię (bardzo nieliczne, w odróżnieniu od spuścizny pozostałej po Charlotcie i Branwellu) nie zdradzają wybitnego talentu prozatorskiego? Jak to się stało, że w tajemniczy sposób zaginęły rękopisy „Wichrowych Wzgórz”, „Lokatorki Wildfell Hall” i „Agnes Grey”? Czemu w powieściach napisanych przez dwie siostry pojawia się postać o tym samym imieniu, nazwisku i zawodzie? A i z wierszami sprawa nie jest taka prosta; gdyby ktoś wymieszał zawartość całego zbioru poezji „Currera”, „Actona” i „Ellisa” i usunął podpisy, czytelnikowi zapoznającemu się z nimi po raz pierwszy zgoła niełatwo byłoby podzielić je na trzy podzbiory różniące się na tyle, że każdy da się przypisać jednemu autorowi - równie dobrze można by stwierdzić, że wszystkie one wyszły spod jednego pióra, a odmienności między nimi wynikają ze stopnia dojrzałości twórczej tegoż… (wiem, co mówię – jak wspomniałam, jestem świeżo po lekturze „Poems by Currer, Ellis, and Acton Bell” [http://www.gutenberg.org/cache/epub/1019/pg1019.txt] i dostrzegam mniejsze różnice stylu, słownictwa, melodii pomiędzy wierszami poszczególnych sióstr w wersji oryginalnej, niż pomiędzy wierszami jednej z nich w przekładach różnych polskich poetów! Notabene, przekłady Krystyny Lenkowskiej – z całym szacunkiem dla wysiłku, jaki w nie włożyła - są najsłabszym elementem „Charlotte Brontë i jej sióstr śpiących”. Niełatwo tłumaczyć klasyczną poezję angielską choćby ze względu na rytm i charakter rymów i naprawdę niewielu ludziom się to udaje; z utworami Emily Brontë najlepiej poradziła sobie Ludmiła Marjańska, nieźle, choć nieco mniej wiernie, wypadł jeden wiersz przekładany przez Stefana Sobika, reszta to raczej „impresje na temat”, niż przekłady zachowujące ducha czasu i oddające indywidualny styl twórcy…).
Ale gdyby nawet pominąć główną tezę, trzeba stwierdzić, że książka jest po prostu świetnie napisana – pięknym stylem i językiem, z pasją, z werwą i z biegłością, bez których historia życia najciekawszych nawet postaci byłaby tylko zbiorem suchych faktów. Oczywiście, mają rację ci, którzy stwierdzą, że jeśli chodzi o same fakty, w dużej mierze nakładają się one z zawartymi w równie doskonałej biografii „Na plebanii w Haworth” Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, czy też w „Siostrach Brontë” Ewy Kraskowskiej. A pewnie także w nieprawdopodobnie licznych (samemu Branwellowi poświęcono kilka tytułów, a cóż dopiero jego siostrom!), lecz u nas niedostępnych pozycjach anglojęzycznych … Cóż, jeśli nikt do tej pory nie odnalazł, to pewnie i nadal nie odnajdzie żadnych nieznanych dokumentów, które by rzucały nowe światło na to, co wiemy o rodzeństwie Brontë, a skoro tak, miarą jakości pracy biografa będzie głównie umiejętność przedstawienia znanych informacji w atrakcyjny i zajmujący sposób. A to zadanie Ostrowski wykonał świetnie – sześćsetstronicową „cegłę” połyka się dosłownie jednym tchem.
Pomijając garstkę literówek (szczególnego pecha miał tytuł jednej z powieści, raz zapisany z błędem w nazwie posiadłości, a raz w wersji w ogóle nie funkcjonującej w języku polskim – „Dzierżawca dworu Wildfell”) i owe nie zawsze całkiem udane przekłady wierszy, nic nie zakłóca przyjemności zgłębiania powikłanych losów mieszkańców plebanii w Haworth, za to zwiększa ją jeszcze dopracowana szata edytorska: piękna okładka, liczne reprodukcje rękopisów i dzieł plastycznych rodzeństwa Brontë i przede wszystkim przypisy – umieszczone we właściwych miejscach, tj. na dole stronic, a nie na końcu książki, i bardzo ładnie wyróżnione graficznie.
A teraz mam w zasadzie tylko jeden problem: czy najpierw zabrać się za „Villette”, czy za „The Life of Charlotte Brontë” Gaskell (na szczęście chwilowo nie mam pod ręką „Lokatorki Wildfell Hall” ani „Agnes Grey”, bo zgryz byłby większy…).
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.