Dodany: 02.11.2013 14:22|Autor: adas

Czytatnik: nauka czytania

2 osoby polecają ten tekst.

Trójpak niemiecki


Kilka razy już marudziłem, że z klasykami szeroko rozumianej literatury niemieckojęzycznej walczę ciężko i z reguły obrywam. Tak, tak, nawet Mann mnie nokautuje, a ja - już po walce - opowiadam jaki byłem dzielny i wymachuję pięściami, że przeciwnik wcale nie był taki dobry. Tylko się źle ustawiłem, poślizgnąłem i w ogóle to nie moja wina.

Równocześnie bez bólu zdarza mi się podczytywać powieści, czasem wręcz powieścidła i opowiadania, najnowszej generacji niemieckojęzycznych pisarzy. Nie są to książki wybitne, oj nie, jednak malują obraz "nowego" Berlina - aspirującego do miana, jeśli nie światowej, to regionalnej stolicy (z której notabene także i nasza kulturalna elita trochę żyje) oraz całkiem zgrabnie potrafią oddać emigranckie rozterki (co wynika z pochodzenia części autorów, bo ja wiem - Terezii Mory czy Kaminera).

W ostatnich dwóch tygodniach przydarzył mi zestaw, trochę przypadkiem, a trochę celowo, autorów wpisujących się czasowo (czy tylko?) w lukę miedzy rzeczonymi generacjami. Jeden zapominany powoli geniusz, jeden "geniusz albo hochsztapler" (tak zatytułowane jest posłowie) i jeden wyjątek od reguły.

Republika Uczonych: Krótka powieść z obszaru końskich szerokości (Schmidt Arno) - to książka równie dziwaczna jak jej tytuł. Ponoć jednak i tak jedna z łatwiejszych w dorobku tego pisarza. Nie potrafię nie oceniać jej w dwójnasób. Tak, Schmidt na pewno był hochsztaplerem, ale czy ocierał się o geniusz?

Jestem bezradny.

Z jednej strony przychodzi mi do głowy, że nic nie starzeje się szybciej niż przedwczorajsze science fiction. "Republika Uczonych" jest antyutopią, jeśli dobrze zrozumiałem wpisującą się, także filozoficznie, w sam środek nurtu, jednak ostatecznie mającą na celu demaskację absurdów zimnej wojny. I niestety publicystyczny wymiar powieści, z każdą stroną coraz nachalniejszy, zabija jej smak.

To co jednak w książce Niemca najważniejsze, to jej język. Po otwarciu, na dowolnej stronie, rzuca się w oczy niespodziewana budowa treści. Nie po polskiemu to zdanie? ... Cóż w tym dziwnego?; piszę jak myślę, za oknem strasznie wieje (jesień! już nie polska, (nie złota)).

Schmidt napisał powieść, zaryzykujmy to stwierdzenie, przygodową, czy raczej jej pastisz (pastisz Vernego może?), tyle że w tym celu zastosował strumień świadomości. Ba, gdyby to był tylko ten klasyczny strumień, 100 stron czytania o tym, że śniadanie było niedobre, a żona odeszła z dziećmi i kochankiem, to nie byłaby to żadna sensacja. Nie, Schmidt napisał powieść mówioną, zdefragmentowaną, którą o dziwo - czyta się bardzo dobrze, z tych wielokropków, nawiasów, cięcia, naprawdę wyłania się fabuła, linearna akcja, przyczyna-skutek.

Mało jest książek, które tak dobitnie pokazywałyby, że są przynajmniej dwa języki w obrębie jednego. I że są one kompletnie inne. Ba, czytając diabelskiego Niemca, nie sposób nie zastanowić się, czy literatura nie jest jednym wielkim kłamstwem. Kreacją. Świat nigdy nie jest takim, jakim go opisujemy. Na papierze.

Ale gdyby świat (kula czy okrąg? mapa? a już wiem !!!! :(0)) zapisywać jak go NAPRAWDĘ widzimy... to czy wznieślibyśmy się ponad poziom (n.p.m.!) bełkotu?

Dolina pomieszania (Dürrenmatt Friedrich) - wstyd przyznać, ale nic wcześniej nie czytałem, w teatrze nie byłem, może kiedyś coś mignęło w tv? I może dlatego subiektywnie piszę o autorze per zapomniany geniusz?, a może rzeczywiście dziś już przemija jego sława?

Nie mnie oceniać.

"Dolina pomieszania" (najpierw bezwiednie napisałem "przemienienia", co miałoby usprawiedliwienie w fabule) to krótka powieść, która bardzo mi przypomina - pisane w tym samym czasie - moje ukochane późne książki Stefana Thmersona ("Euklides był osłem" i - zwłaszcza - "Wyspa Hobsona" z genialną okładką Świerzego). To podobne pisanie, z ukłonem w stronę formalnych eksperymentów, o rzeczywistości niby naszej, ale jakoś tam groteskowej, z każdą stroną bardziej zakręconej. I z Wielkim Pytaniem w tle, o człowieka i jego rolę w Planie czy może Rolę bez planu? no i jeszcze ojczyste smaczki, trochę narzekań na ojczyznę, bez której jednak nie sposób żyć i tworzyć (Tworzyć?).

Nie znam się na teatrze, ale jedną zasadę zapamiętałem - "Deus ex machina"; i tu się objawia. Może nie jest to Zeus, może niezbyt sprawiedliwy to finał, wszechmoc jest nierówno mocna, ale w ostatnich fragmentach autor strasznie się spieszy, by wszystko czytelnikowi wyjaśnić, dopowiedzieć, zakończyć, zbulwersować. A ja wolałbym, żeby ta śmiertelnie poważna farsa trwała.

Choć może Trwa?

Niedopełnieni (Jirgl Reinhard) - był wymieniony w posłowiu do Schmidta, jako jego literacki pogrobowca. I rzeczywiście, w swej powieści młodszy Niemiec i zdecydowanie najmłodszy pisarz z tego towarzystwa, wykorzystuje sporo chwytów poprzednika. Choć nie ucieka w wyobraźnię, nie tworzy światów równoległych, pisze o historii, o czasie po 45 roku, czasie po klęsce, o świecie kary.

Odnosi sukces połowiczny. Dosłownie.

Jego książka rozpada się bowiem na dwie części. Nierówne (nie wiecie, jak mnie kusi, by z tym słowem ostro zaszaleć). Dłuższa, na szczęście dłuższa, opowiada o przeżyciach matki i babek tuż po wojnie, kobietach przesiedlonych przez Czechów z Kraju Sudeckiego. I tu rozjeżdżony język pasuje strasznie (straszliwie), oddaje rozpad świata, świata nie bez winy, jednak świata mającego długą tradycję. Świata prawdziwego, a nie kliszy z propagandowego plakatu. Skazanego na śmierć przez nie całkiem niewinnych sędziów.

I nie, nie jest to tylko agitka "wpisująca się w (antypolską) kampanię wypędzonych". Jest tu oddana przerażająca uniwersalność mechanizmów historii. Tych, które my - światli Europejczycy 70 lat od ostatniej naszej (naprawdę naszej) wojny - zepchnęliśmy w świat koszmarów sennych. Choć mamy je na ekranach telewizorów.

Niestety na ostatnich 100 stronach narrator - poprzednio domyślny - ujawnia się w pełnej krasie i postanawia nie tylko domknąć historię rodziny, ale także opisać koleje swego życia w NRD. Zaraz, chyba jeszcze nie ujawniłem, że chodzi o Enerdowca? I może jako człowiek, który leciutko, bo leciutko, ale liznął tej rzeczywistości (kiedy IPN wpisze śledzie w śmietanie na listę komunistycznych szykan!?) i jako czytelnik wielu (zbyt wielu) książek ze wszystkich bodaj demoludów (Estonia może nie - znacie jakiegoś dobrego współczesnego pisarza?) jestem uodporniony na kolejne opisy biurokratycznej szarości, dlatego ta część nie robi na mnie wrażenia.

Przede wszystkim Jirgl nie zmienia języka. To co ma sens w zapisie końca całej społeczności, niezbyt sprawdza się przy osobistych wynurzeniach jednostki (nawet człowieka stojącego w obliczu kresu). Strumień świadomości (na potrzeby recenzji uznajmy, że język Jirgla to jego wariacja) jest o tyle trudnym w obsłudze instrumentem, że często wzmacnia nie tylko manieryczność języka - choć to nie do końca ten przypadek, bo przypominam: w poprzednich partiach książki się sprawdził - ale i myślową pustkę autora. I to się dzieje. Nie ma ducha, nie ma oryginalności w końcowych partiach tekstu.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1054
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: carmaniola 05.11.2013 11:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Kilka razy już marudziłem... | adas
Bardzo dobry tekst - dobrze, że książki nie dla mnie. :)
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: