Prace i letnie dni
11.06 i następne dni.
Dochodziła północ, gdy jako ostatni wjechałem na docelowy parking; na niebie widoczna jeszcze była łuna zachodu – niech będą błogosławione dni czerwcowe. Gdy otworzyłem drzwi campingu, małe drzewko zajrzało do wnętrza swoją ciekawską gałązką; rano rozpoznałem w nim lipę, sięgała mi piersi, a już cała była w kwiatowych pąkach. Środkowa część podłogi w campingu, jedyny wolny metr powierzchni, w czasie przeprowadzki wolnym nie jest: stoi na nim chłodziarka zdjęta z półki, leży duży grzejnik, a w progu znajdują miejsce dla siebie zwój przewodu zasilającego i drewniany kloc. W jednym kącie łóżka kładę komputer, w drugim czajnik, natomiast wieża jeździ stojąc w zwykłym swoim miejscu, przyciśnięta do blatu gumą.
Przy świetle latarki umyłem się (w okrojonym, „przeprowadzkowym”, zakresie: twarz, dłonie i stopy) w zimnej wodzie ledwie ciurkającej z kranu, i z piwem w ręku usiadłem na progu wozu. Noc orzeźwiała przyjemnym chłodem pełnym zapachów i ptasich śpiewów; słyszałem je usypiając. Ranek skropiony był rosą, z bliskiego lasu dobiegał głos wilgi, jeden z najpiękniejszych głosów ptasich, zawsze kojarzący się z wilgotnym lasem i ciepłymi zapachami lata.
Rok temu w innym parku, w innym mieście, przeszukiwałem internet zwątpiwszy nagle w swoją dobrą identyfikację śpiewu wilgi; od tamtych wieczornych poszukiwań, w czasie których przesłuchałem dziesiątki ptasich głosów, śpiew wilgi wydaje mi się jeszcze ładniejszy i bardziej mój.
Łączka przeznaczona na zaplecze lunaparku sąsiadowała ze stawem, na którym rosły duże kępy białych i różowych lilii wodnych, natomiast na brzegu rozsiadły się wierzby o pięknie falistych gałęziach; pod jedną z nich, w jakże ładnym miejscu, ustawiono mój camping. Gdy stawiałem drewniany klocek służący mi za stopień, zauważyłem małe, różowe kwiatki. Kolorem i wielkością przypominały iglice, ale płatki miały podwójne, z wcięciem, ładniejsze (niech mi iglica wybaczy). Wieczorem rozpocząłem poszukiwania, ale nie dość że tutaj, w tej małej mieścinie, internet działa z szybkością żółwia, to jeszcze znalazłszy mnogość kwiatów podobnych, nie byłem pewny wyboru, po prostu poplątało mi się wszystko; sprawdzić nie mogłem, bo pod wieczór kwiatki schowały się złożywszy płatki. Dopiero na drugi dzień, po zrobieniu zdjęć dla porównań, uzyskałem pewność: to bodziszek kosmaty. Faktycznie, pod małym kwiatkiem i na jeszcze mniejszych pąkach jest owłosienie, ale mało widoczne. Teraz widzę te roślinki co krok, a łatwo je rozpoznać po charakterystycznym kształcie liści; w tym swoim widzeniu znajduję kolejne potwierdzenie mojego starego odkrycia: im więcej się wie, tym więcej się widzi, więcej rozumie; widzi się świat bardziej złożony i piękniejszy.
Bodziszek. Zapisuję nazwę i kwiaty do mojej listy.
Rozebrałem stary, wielopozycyjny przełącznik trzyfazowy. Patrzyłem na mnogość poplątanych przewodów i styków jak sroka w kość, nim po dobrej godzinie, macając palcami i miernikiem, zobaczyłem w tej plątaninie prawidłowości i sens. Satysfakcjonująca chwila.
Dzisiaj odebrałem kupioną na allegro książkę, to powieść o Safonie. Wydano ją w 69 roku, kartki są z byle jakiego, pożółkłego już papieru, ale była fachowo oprawiona przez introligatora; na pierwszej i ostatniej stronie ma dodane ładne akty kobiece. Nie wiem jak odbiorę powieść, ale samą książkę już polubiłem.
Lata sześćdziesiąte, lata mojego dzieciństwa; dekada, o której mówi się, że była biedna i szara; jeśli porównam pamiętane obrazy ulic, domów i sklepów z obecnym wyglądem ulic, to faktycznie, różnica jest ogromna, ale tę książkę wydano właśnie wtedy, nie teraz, gdy społeczeństwo jest o tyleż zamożniejsze i bardziej je stać na taki luksus. Parę lat temu, także na allegro, kupiłem cenną dla mnie książkę z tragediami Ajschylosa w świetnym przekładzie Stefana Srebrnego, a wydano ją w 54 roku, więc w latach jeszcze biedniejszych.
Wytarty, niby pieniądz zły
w wędrówce długiej z rąk do rąk,
fałszywy jużeś stracił blask,
już otoś cały czarny – patrz!
Biorę ten tom w rękę inaczej niż inne książki, uważniej i z szacunkiem wobec wieku tomu i wspaniałej jego treści – tej napisanej przez starego Greka, jak i Polaka młodszego od niego o ocean czasu – przedziwne spotkanie dwójki mądrych ludzi - bo dzięki nim obu mogę przeżyć chwile wzruszenia rzadkiego rodzaju.
Podziękowania winny jestem także tym, którzy w swojej mądrości zdecydowali o wydaniu w tamtych czasach książki, o której wiadomo było z góry, że dotrze do nielicznych i zysku nie przyniesie. Ich mądrość w uznaniu przewagi pewnych wartości nad zarobkiem.
Kto teraz wyda Ajschylosa czy powieść o Safonie?
Wydawca książki o twarzach Greya? A czyż mogę go potępiać? Wszak wydawnictwo zostało stworzone jako firma mająca przynosić dochód, jak to w kapitalizmie.
Może i są wydawane takie pozycje, ale zapewne w mocno okrojonym zakresie - jako wymagana lektura szkolna. Swoją drogą: czyż nie jest kiepskim pomysłem zmuszać nieprzygotowane dzieciaki do takich lektur jak „Antygona”? Ilu spośród nich dostrzeże piękno w tej tragedii, a ilu lektura definitywnie zniechęci do czytania?
Patrzę na lilie wodne; są duże, mięsiste, wyraziste, otwarte do słońca, piękne. Nazwa nenufary nie podoba mi się, jest taka… nadęta, a nazwa naukowa, grzybienie białe, jest jeszcze gorsza, jakby chodziło o rodzaj mchu lub grzybów. A lilia to lilia – królewski kwiat. Robiłem im zdjęcia z brzegu stawu, z pełnym przybliżeniem, ale ciągle były zbyt daleko. Gdybym miał łódkę lub kajak…
A w campingu mam mrówki! Ze ściany szafy zrobiły sobie szeroką autostradę, a ja zmieniam ją w grobowiec, bezlitośnie rozgniatając je (to skutek wyobrażenia nocy spędzonej w jednym łóżku z nimi). Kucharka poradziła mi rozlać ocet wokół kół, zrobiłem to, ale wygląda na to, że mrówki nie wiedzą o konieczności unikania zapachu octu…
Ze sceny dobiega mnie podrygujący rytm i zapewnienia o wiecznej miłości, co razem nazywa się disco polo, jeśli dobrze pamiętam.
Poniedziałki są najdłuższymi i najbardziej pracowitymi dniami, to dni demontażu sprzętu i wieczornego wyjazdu do kolejnego miasta. Dzień zaczyna o siódmej, kończy po 14, 16, albo i po 20 godzinach; rzadko, ale zdarzają się maratony nawet trzydziestogodzinne; rekordowy trwał 36 godzin.
Dzisiejszy dzień był słoneczny, ciepły, był jednym z tych dni, za którymi tęskni się w niekończące się, czarne i zimne, wieczory grudniowe. Pracując bez koszuli, czułem słońce i wiatr, ów orzeźwiający oddech letniego dnia. Nastrój dorównywał pogodzie: pracowałem odczuwając radość, tą najcenniejszą: radość z przeżywania zwykłego dnia.
Wyjechałem jako ostatni, krótko po osiemnastej, w pełni dnia, mając nadzieję na rzadkość wielką w tej pracy, na osiągnięcie celu podróży jeszcze przed zmierzchem.
Jechałem bez koszuli, także później, już w nocy - jakże daleko są czerwcowe wieczory od grudniowych! Drogą prowadziła wśród dojrzewających zbóż, w tym wyjątkowym czasie dojrzewania, gdy zieleń ich łodyg lada dzień ma się zamienić w żółć zapowiadającą żniwa. Na szczytach pagórków horyzont odbiegał daleko, daleko, a nadal był wyraźny w przejrzystym powietrzu; oczywiście zaraz pojawiły się myśli o górskich włóczęgach w takie dni, ale nie minął nawet kwadrans tej idylli, gdy odebrałem telefon, później drugi, trzeci – jakbym nagle kraty zobaczył na błękitnym niebie. Awaria, zjechania z ustalonej trasy, znowu awaria. I znowu. Wśród nich także mojego campingu, i to taka, której usunąć, niechby prowizorycznie, nie było jak. Zaleciłem kierowcy jechać z szybkością do 30 na godzinę i co kilka kilometrów zatrzymywać się dla ostygnięcia uszkodzonego, grzejącego się ułożyskowania koła. Ponieważ nie można było wykluczyć wypadnięcia piasty, zostawiłem kierowcy klucz do campingu, aby mógł położyć się spać, unieruchomiony gdzieś na trasie, a ja wziąłem do scanii swój rezerwowy śpiwór i parę drobiazgów, szykując się na nocleg w kabinie. Rozstaliśmy się 60 km przed celem; kolega dojechał, chociaż pokonanie tego dystansu zajęło mu siedem godzin. Spałem w kabinie mojej scanii; z ciekawością obejrzałbym film z mojego gramolenia się na ciasną, niską leżankę za fotelami. Chyba pocieszny byłby to widok.
20.06 i następne dni.
Gdy po wielogodzinnej jeździe wysiadłem z busa na naszym placu w Ustroniu, przywitał mnie gorący zapach rumianku, zapach lata i Grecji. Z rozkoszą wciągnąłem go do dna płuc i rozejrzałem się. Kolejka stała smutna, zarośnięta chwastami, wydawała się być opuszczona przed wielu laty; szpaler jarzębin szwedzkich wygrzewał się w słońcu, a górą śmigały moje jaskółki.
Po raz pierwszy od 10 miesięcy otworzyłem drzwi kontenera mieszkalnego i ponownie, jak przed rokiem, miałem silne wrażenie budzenia pokojów z ich długiego snu. Podniosłem żaluzje i wzrokiem ogarnąłem pokój. Tu i tam leżały drobiazgi zostawione przez żonę lub dzieci, w kątach parę pająków utkało pajęczyny; wciągnąłem w siebie powietrze pamiętające pobyt tutaj mojej rodziny i poczułem ciepło w piersi.
Wieczorem, na brzegu morza, doznałem powracającego rokrocznie radosnego zdumienia długością czerwcowego dnia. Każdego roku patrzę na zegarek oglądając czerwcowy zachód słońca – już blisko pół do dziesiątej, a słońce nadal świeci! Gdy wspomnę o tym za pół roku, w moim zdziwieniu będzie – tak jest każdego roku - niedowierzanie; będę wiedzieć o godzinie czerwcowego zachodu, ale wiary dawać nie będę.
Stałem na pomoście, a niskie słońce ścieliło pod moje stopy ścieżkę drżącą migotliwym światłem.
Patrzyłem oczarowany, patrzyłem tak, jakbym widział coś takiego po raz pierwszy… ach, nie!: równie piękną ścieżkę widziałem po raz pierwszy w życiu. Była zmiennością i radością momentalnych rozbłysków świetlistości na drobnych falach - jakbym patrzył na krople złotego deszczu wybuchające świecącym złotem w zetknięciu z powierzchnią wody, albo na ognie sztuczne, które lecą w górę maleńkimi kropkami, a tam pękają bajecznymi błyskami i nikną by ustąpić miejsca kolejnym, żyjącym przez mgnienie, diamencikom światła. Schodzące ku morzu słońce skracało ścieżkę odsuwając ją ode mnie, aż w końcu straciła cały swój czar, stając się zwykłą smugą słonecznego światła odbitego w wodzie.
Na koniec i ona znikła, wciągnięta przez chowające się w wodzie słońce.
Zbliżała się północ, gdy zgasiłem światło i w tym samym momencie noc czerwcowa weszła do pokoju przez odsłonięte okno. Niebo miało przeczystą, ciemnoniebieską barwę dołem rozjaśnioną schodzącą ku morzu łuną zachodu. Patrzyłem w okno usypiając.
Dzisiaj wieczorem znowu założyłem buty górskie; przerywam pisanie i wychodzę przed camping by przejść kilka kroków. Wydaje mi się, że słyszę tak lubiane skrzypienie skóry.
Kolejne miasto, kolejny festyn. Moja scania stała obok trybun boiska, na którym rozgrywano mecz futbolu. Zajęty jakąś pracą, słyszałem głosy kibiców pełne agresji i złości. Chamskie wrzaski, ordynarne przekleństwa, znowu agresja wprost kipiąca w nich, wylewająca się im gardłami razem z ich wrzaskami. Okropność. Ja, robotnik przywykły do słuchania bluzgania i sam nierzadko klnący jak ten przysłowiowy szewc, byłem zaszokowany i miałem chęć uciekać od tych okropnych ludzi.
Oni najwyraźniej potrzebują jasnych, jednoznacznych podziałów świata oraz poczucia wspólnoty w grupie. My i oni. Swoi i obcy. My – dobrzy, obcy - źli. Dokopać im nie dlatego, że złość w nas tkwi i ciemna, prymitywna nienawiść, skąd!, przecież my jesteśmy OK; dokopać im, bo są inni, obcy, nie nasi. Mają inne szaliki, inny kolor skóry, należą do innej grupy albo innego Boga wyznają, nie naszego, i dlatego zasługują na najgorsze.
Proste i zrozumiałe.
Okropne.
Ci ludzie i ich świat odbierają mi coś dla mnie cennego: bezinteresowność poszukiwania i przeżywania piękna, bo po kontaktach z nimi piękno przestaje mieć wartość samą w sobie, a staje się czymś użytecznym: odtrutką i lekarstwem.
W campingu śmierdzą suszone na grzejniku robocze drelichy. Wychyliłem nos na zewnątrz, ale szybko cofnąłem się: wiatr nadal chlapie deszczem, w rozległych kałużach na placu odbijają się światła ulicznych latarni. Waham się między czytaniem książki a pisaniem, w końcu robię tylko notatki „ku pamięci” w swoich dopiskach i sięgam po książkę o Safonie.
W swojej pracy nader często spotykam się z apriorycznie złą oceną mnie i moich kolegów przez klientów, którzy mając pewność anonimowości, zachowują się wobec nas po prostu po chamsku, albo i agresywnie. Nic wyjątkowego, przecież każdy, albo niemal każdy, pracownik mający kontakt z klientami doznał takiego traktowania; to prawda, chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien szczegół, który ostatnio zajmuje mnie: na niejednoznaczność ocen i takąż cechę ludzkich osobowości.
Ten człowiek, który będąc klientem obrzucił mnie błotem niewybrednych epitetów i okazał pogardę wobec mnie, siebie samego ma za normalnego, kulturalnego człowieka; swoim bliskim opowie o takim jednym strasznym człowieku spotkanym na wesołym miasteczku, może nawet będzie się chwalił udzieloną mu (czyli mnie) słowną odprawą, a słuchający pokiwają głowami nad zdziczeniem obyczajów w obecnych czasach.
A ja zostałem bez racji i winy obrzucony błotem, potraktowany jak to śmierdzące gówno przez człowieka, które moralność i kultura, a na pewno poczucie tego, co się godzi a co nie, najprawdopodobniej stoi niziutko, żałośnie niziutko nawet wobec mojej, wcale przecież nie wyróżniającej się, kultury. Skąd to przypuszczenie? Patrzyłem, widziałem, słyszałem. Wystarczy.
Jakże wiele razy widziałem w swoim życiu rzucającą się w oczy różnicę zachowań pracodawców: inną wobec podległych im osób, inną wobec swoich kolegów. Tutaj psychologiczna presja, szantaż, wymuszanie, okropne wyzwiska, gburowatość - tam przyjacielskie gesty, udana w okazywaniu otwartość, uśmiechy. Dwa światy. Który jest prawdziwy? Według jakich kryteriów oceniać ludzi, jeśli odrzuci się stan konta – kryterium tamtych? Aby jeszcze bardziej utrudnić odpowiedź, muszę powiedzieć o wcale nierzadkich sytuacjach, w których ja sam zachowałem się niewłaściwie, w sposób, którego później wstydziłem się.
Myślę o tych sprawach. Gryzę się z myślami od dawna i jedyny wniosek do jakiego dochodzę, to ten wstyd – zasadnicze kryterium rozróżnienia: powód do wstydu miewają wszyscy, ale tylko niektórzy wstyd ten odczuwają.
Nie jestem zadowolony z miejsca do którego doszedłem. Muszę to wszystko raz jeszcze przemyśleć.
Poszedłem na spacer bocznymi, znanymi mi i lubianymi, uliczkami miasteczka. Mniej tutaj ludzi niż na głównej ulicy, pełnej straganów, barów, reklam i hałasu, mniej zakupów, więcej spokojnego mieszkania.
Szedłem nieśpiesznie rozkoszując się urlopową atmosferą wczesnego wieczoru letniego dnia. Zaglądałem przez bramki do posesji ukrytych wśród drzew i krzewów, oddzielonych od ulicy ścianami zieleni, pełnych zakamarków i chłodnego cienia, liczyłem pąki kwiatów dzikiej róży i zielone jeszcze owoce głogów, wąchałem tarty w dłoniach liść orzecha włoskiego wychylającego na chodnik swoje gałęzie, znajdując w jego zapachu wspomnienia z dzieciństwa; patrzyłem na jaskółki i słuchałem ich ostrego świergotu.
Kilka lat temu gdzieś tutaj widziałem krzew z pięknymi i bardzo dużymi kwiatami; wydzielał rozkoszny zapach, egzotyczny i świeży. W następnym roku nie znalazłem domu przed którym rosły w donicach te kwiaty. Każdego następnego lata chodziłem tamtą uliczką nie tylko dla zwykłego spaceru, ale i w nadziei znalezienia tego tajemniczego krzewu.
Dzisiaj znalazłem dom z poszukiwanym krzewem; okazało się, że w dość gęstej tam sieci wąskich uliczek i jeszcze węższych przejść między domami, pomyliłem miejsca; domek stoi na końcu ślepej uliczki, którą chyba tylko mieszkańcy są w stanie odnaleźć. Chwilę rozmawiałem z właścicielem poznając nazwę rośliny: to datura, czyli nasz swojski bieluń.
W internecie dowiedziałem się, że datura wydziela brzydki zapach, ale jest podobna roślina, mianowicie brugmansja, czyli trąby anielskie, nazywając bardziej po ludzku, i ta pachnie. Szukałem więc brugmansji. Krzewy zaczynają kwitnąć, będę tam przychodzić.
Zapragnąłem posłuchać Patetycznej. Słucham jej. Jest patetyczna i jest piękna.
150713 i następne dni.
Wiersz z książeczki czytanej wnuczce.:
Dzień był srebrny
i deszczowy
i deszcz padał brylantowy.
Każdy się przed deszczem chował,
tylko mnie ktoś zaczarował!
Stałam na tym deszczu,
stałam,
aż w ten deszcz się zaplątałam!
W srebrne nici
i tasiemki,
w brylantowy
sznurek cienki,
w mokre wstążki,
w srebrną wełnę,
w srebrne sieci
deszczu pełne.
Zaplątałam się po uszy!
Kto mnie teraz
z miejsca ruszy?
„Deszcz” Doroty Gellner.
Dla odmiany:
„(…) Z tobą zły los zniosę,
jak zniosłem dobry.”
Tezeusz do Heraklesa w „Oszalałym Heraklesie” Eurypidesa.
Celem najwyższym, ostatecznym, czy raczej najpierwotniejszym, z którego wywodzi się wszystko inne, jest przekazanie życia, jak to się mówi górnolotnie, czyli zwyczajna prokreacja. Służy jej popęd jakże często nazywany (a może tylko mylony; a może nie mylony wcale?) z miłością. Przekazać swoje geny – takie proste, oczywiste, jasne! Tylko czemu tak mi żal miłości?
Czuje bunt. Sprzeciw wobec sprowadzania miłości do rezultatów działania na nas prastarych, przemożnych instynktów, ale czy on coś zmienia?
Chyba tylko wzmacnia tęsknotę nie liczącą się z wiekiem, wiedzą i doświadczeniem, ze zmęczeniem serca, nie pamiętającą rozczarowań, bólu i niespełnionych obietnic, tęsknotę zawsze młodą i w pełni sił.
Wchodzę w gąszcz drzew, malin i pokrzyw, przedzieram się do wiśni dźwigającej na gałęziach rządki dojrzałych, niemal czarnych, owoców. Są błyszczące, apetyczne, wydają się być gorące w pełnym słońcu dnia. Opędzam się od łodyg malin chwytających ubranie, odchylam głowę przed pokrzywami sięgającymi twarzy; powietrze pod koronami drzew, w tym dzikim gąszczu, pachnie zielono, jest odurzające. Niżej, na pniach i gałęziach drzew, w głębokim cieniu, widzę liczne skorupy ślimaków. Patrząc na nie, mam wrażenie podglądania zupełnie nieznanego mi życia – jakbym na obcej był planecie. Wewnątrz muszli siedzą ślimaki, czy może zostawiły tutaj swoje domki i gdzieś popełzły? Dlaczego tak? A może schowały się tutaj przed upałem i śpią? Czy ślimaki śpią? A może one na coś czekają? Nic nie wiem, patrzę na nieznane mi życie.
Po omacku wyłączam budzik, jak zwykle dzwoniący stanowczo zbyt wcześnie, otwieram oporne powieki i patrzę w górę, w okno nad łóżkiem. Widzę baldachim liści jesionu nad campingiem, są złoto-zielone, tańczące, świetliste, piękne, a między nimi świeci słońce. Słońce myszkuje po mojej twarzy i po poduszce. Leżę i patrzę na cud letniego ranka, póki sen nie zamyka mi oczu. Po dziesięciu minutach budzik dzwoni ponownie, a ja ponownie otwieram oczy i patrząc, próbuję zapamiętać widok tak ładny, a tak rzadki.
Późnym popołudniem patrzę na błękitniejące niebo pełne jaskółczego wirowania, na wydłużające się cienie drzew, na plamy słońca pod nimi. Sylwetki ludzi oglądanych pod słońce świecą słoneczną aureolą. Gdy dołem wszystko gaśnie, patrzę w górę i widzę mewy niosące na skrzydłach drobiny słońca.
Spokojnie płyną letnie dni, a ja z przyjemnością poddaję się ich nurtowi, zaczarowany słonecznym czasem.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.