Dodany: 28.11.2007 11:27|Autor: Czajka
Magia książek
O tym, że w mojej rodzinnej Łodzi jest Muzeum Książki Artystycznej dowiedziałam się w Biblionetce od Olgi. Olga ma daleko do Łodzi i cieszyła się, że ja mam takie miejsce tuż obok i w każdej chwili mogę iść.
Właśnie, pomyślałam sobie, mogę w każdej chwili iść. I zaczął płynąć czas, tydzień płynął za tygodniem, miesiąc za miesiącem, minęły wakacje, potem drugie, a ja wyobrażałam sobie, jak może wyglądać miejsce, które ma w nazwie same przyjemne rzeczy. Muzeum, więc na pewno są ciche sale z podłogami wyślizganymi przez sukienne pantofle, książki w gablotkach, a może na stolikach otoczonych sznurami z frędzlą na końcach, książki artystyczne, więc mają na pewno ładne okładki i strony z ozdobnego papieru, tak sobie wyobrażałam, czas płynął niestrudzenie, aż wreszcie odnalazła się ulica na planie Łodzi i kuzynka chętna do zwiedzania.
I wtedy okazało się, że zwiedzanie trzeba uzgodnić telefonicznie. W ciągu dwóch dni zebrałam się na odwagę, zadzwoniłam, przyznałam się, że reprezentuję nie instytucję, nie wycieczkę szkolną, nie grupę studentów ale dwie prywatne osoby i umówiłam się.
Tak oto w pewien słoneczny, chłodny poranek wrześniowy moja kuzynka i ja zostawiłyśmy za sobą zatłoczone ulice, hałaśliwe centra handlowe, zabieganych ludzi i skręciłyśmy w cichą uliczkę. Z jednej strony park z coraz śmielej żółknącymi liśćmi, z drugiej secesyjne budynki z ciemnoczerwonej cegły czekające w nadziejach na remont. Przypominając sobie telefoniczne instrukcje szłyśmy chodnikiem, spomiędzy jego płyt wyrastała trawa wysoka, a jeszcze wyższe chaszcze o charakterze coraz bardziej jesiennym rosły wzdłuż siatek i furtek.
Furtka Muzeum była w miejscu opisanym w instrukcjach telefonicznych, miała ukryty dzwonek i wyglądała tajemniczo i swojsko. Zadzwoniłyśmy i wyszła po nas sympatyczna pani i pies. Pies trochę szczekał ale niedługo i po przedstawieniach, po przywitaniach wszystkie trzy wąską ścieżką poszłyśmy do Muzeum w głębi ogrodu, weszłyśmy po schodach do dużej ciemnawej sali. Czy napijemy się kawy i czy jesteśmy zawodowo związane z książką artystyczną? Nie, zupełnie nie, mamy w bliskiej rodzinie artystę grafika, ale w żaden sposób nie wpływa to na nasz profesjonalizm. W sali ogromny stół przykryty ciemnym suknem i ciężkie drewniane krzesła obite skórą. Dwie oszklone szafy biblioteczne. Okno. Za oknem zostały drzewa i cały miejski zgiełk. Zaczyna płynąć opowieść o ludziach, o pasji, o radości tworzenia, o pomysłach, a na stole pojawia się pierwsza książka.
Można jej dotknąć. Jest owinięta w czarną satynę, przewiązana dwiema wstążeczkami i wygląda jak kokarda kimona. Po rozwiązaniu kokardek spod czarnego połyskliwego płaszczyka wychyla się śnieżnobiała chusteczka. To na wypadek gdyby ktoś zapłakał nad X listem kardynała Pölätuö. Pierwsza płakała chyba pracownica z British Library w Londynie, która musiała opisać tę książkę i brakło jej rubryk. Odkładamy ostrożnie chusteczkę i ukazują się sztywne okładki z czarnego płótna, perłowe strony z grubego porowatego papieru, ich krawędzie są szorstkie pod palcem, tytuł, list i przepiękne czarno-białe trójwymiarowe grafiki.
Oprawa płaszczowa, bo tak właśnie nazywa się ów satynowy płaszczyk, była stosowana w Średniowieczu, oprawiano tak książki, które podróżowały razem z właścicielem. Do tylnej okładki przytwierdzano płachtę ze skóry i starannie owijano książkę, chroniąc ją w ten sposób.
Delikatnie przesuwamy dłonią wzdłuż gładkiej chłodnej oprawy i książka wraca do szafy.
Zbigniew Brzeziński, politolog, ma za sobą setki konferencji ważnych i jeszcze ważniejszych. Na tych konferencjach zapadły z pewnością setki niezwykle istotnych decyzji, powstały też setki notatek a na ich brzegach setki bezwiednych rysunków. Żona profesora pieczołowicie te rysunki zbierała, aż w końcu przywiozła je do Muzeum Książki Artystycznej z prośbą żeby może coś z nich zrobić. Autor na opublikowanie rysunków się zgodził pod warunkiem, że nie będzie analizowany na ich podstawie przez psychologów.
I tak powstała bibliografia „Prace wydane dr Zbigniewa Brzezińskiego”. Długie uczone tytuły w języku angielskim a dokoła krążą wdzięcznie stylizowane rakiety, słońca z trójkącikami promieni i wznoszą się abstrakcyjne konstrukcje. Oglądamy zdjęcie, na którym uśmiechnięty autor podpisuje książkę, która jest chyba jedyną tak ilustrowaną bibliografią na świecie.
Emmett Williams recytował swój „Poemat światła” po jednej literze i po przeczytaniu każdej z nich gasił jedną świecę. Z zakończeniem utworu zapadała ciemność.
„Poemat światła” leży przed nami, między okładkami białe strony czerpanego ręcznie papieru zszyte szwem japońskim. Na kolejnych stronach pojawiają się kolejne litery wytłoczone na swoich miejscach. Ostatnia, ciemna strona rozświetla się całym tekstem poematu. Na pierwszej stronie autor w świetle świec, na ostatniej zdjęcie autora w momencie kiedy własnoręcznie zaczernia wałkiem stronę z wtłoczonym do środka tekstem.
Teraz zjawia się zawinięta w symboliczną biało-czarną chorągiew poetycka opowieść o miłości i śmierci Rilkego. Kartki są na przemian z papieru i płótna. I nic tu nie jest przypadkowe, płótno symbolizuje szarpie. Tak było, myślimy, były wojny, ludzie ginęli, skubano szarpie do opatrywania ran i pisano wiersze do opatrywania dusz. Tak było, myślimy odwracając kartka za kartką, aż do ostatniej strony i książka się kończy ale zaskakująco pod nią jest druga w czarnych okładkach. W drugiej są przejmujące fotografie z współczesnych konfliktów. Miłość i śmierć. Tak było i tak jest. Strony z płótna odwraca się delikatniej.
Artystyczne opracowanie „Siedmiu bram Jerozolimy” Krzysztofa Pendereckiego jest duże i ciężkie i otwiera się w trzy strony. W pierwszym momencie widzę abstrakcyjny wzór w odcieniach szarości i brązowy kształt krzyża jak z niezdarnej dziecięcej wydzieranki. Ale tu nie ma nic przypadkowego, już wiem. Abstrakcyjne szarości okazują się zdjęciem kilkunastu tysięcy jeńców spędzonych przez Niemców zaraz na początku wojny a wydzieranka to ślad po ukradzionym krzyżu, jaki pozostał na skórzanej oprawie najstarszej drukowanej książki w Polsce.
Przyjemność dotykania, otwierania, oglądania. Zdjęcia bram, dlaczego tylko siedem? Bez powodu, więc w ósmej bramie, bo tyle ich jest faktycznie, umieszczone zostaje zdjęcie kompozytora. Łuk bramy wyznacza miejsce na płytę CD. I to już koniec, aż szkoda. No właśnie, szkoda, ale okładka nie wygląda na jednolitą, podważając paznokciem wydłubujemy maskującą część i w odsłoniętym wgłębieniu ukazuje się jeszcze na pocieszenie tekst z Biblii wybrany specjalnie do tego celu przez Annę Świderkównę.
I na koniec, kiedy już zostałyśmy oszołomione wielkimi nazwiskami, wielkim światem, wystawami na różnych kontynentach, opowieściami o ręcznym mieszaniu papieru w wannie i wyciąganiu go sitkiem, na koniec uśmiech, ciekawostka, książka zrobiona z gumy do żucia. Tak właśnie, wydając książkę, Wrigley Spearmint postanowiła uczcić jednego ze swoich największych projektantów. W książce wśród gumy wytłoczonej w obrazek plakaty i reklamy tego projektanta – kwintesencja lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
Zupełnie nie wiadomo jak minęły dwie godziny, na pożegnanie dostałyśmy w prezencie Bibliofilską mapę Łodzi, która składa się z trzech części przewiązanych ozdobnie sznureczkiem i w środku ma opisy księgarni, wydawnictw, antykwariatów, drukarni dawnych i obecnych; ludzie książki, artyści, pisarze, poeci, plastycy; Łódź śladami Tuwima i śladami Reymonta.
No i plan Łodzi z kolorowymi kółeczkami, a każde kółeczko to miejsca najmilsze, czyli związane z książkami.
Muzeum Książki Artystycznej w Łodzi mieści się w stuletniej willi Grohmana w pofabrycznym kompleksie włókienniczym na Księżym Młynie. Stworzone i prowadzone przez Janusza i Jadwigę Tryznów utrzymuje się tylko dzięki pasji i miłości grupki osób. Wizyta tu jest bezpłatna. Willa bardzo potrzebuje remontu, Muzeum promuje polską sztukę książki na świecie i jest jedynym tego typu miejscem w Polsce. Miejscem magicznym. Na swojej internetowej stronie ma zakładkę „Ratunku”.
O książkach opowiadała nam z humorem i pasją pani Jadwiga Tryzno, dziękujemy.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.