Dodany: 21.01.2013 15:17|Autor: Rbit

Walcząc o dobre imię profesora


Późny majowy wieczór zeszłego roku. Czeka mnie ponad godzinna jazda z metropolii do domu. Starym zwyczajem przeszukuję fale radiowe, aby znaleźć muzykę lub audycję, która będzie towarzyszyć mi w jeździe. Chwilę przysłuchuję się rozmowie pani redaktor z gościem. Padają zdania i wyrażenia, które mnie coraz bardziej zaciekawiają: "Najczęściej cytowany w świecie polski naukowiec", "Praojciec elektroniki", "Podarł świadectwo ukończenia szkoły, mówiąc, że oceny były skrajnie niesprawiedliwe", "Możliwe, że nawiązał współpracę z polskim wywiadem", "Prezydent Mościcki ściągnął go osobiście z Niemiec", "Zawistny profesor oczernił go, toczył się głośny proces o zniesławienie", "Po wojnie, aby się utrzymać, wynalazł proszek na katar i płyn do trwałej ondulacji" i tak dalej... Okazuje się, że mowa o profesorze Janie Czochralskim, a rozmówcą jest dr Paweł Tomaszewski z Instytutu Niskich Temperatur i Badań Strukturalnych PAN. Słuchałem audycji do końca jak zaczarowany. Pomyślałem, że warto dowiedzieć się czegoś więcej.

Kilka tygodni później, przeszukując Internet, natknąłem się na zapowiedź wydawniczą książki Pawła Tomaszewskiego "Powrót. Rzecz o Janie Czochralskim". Rozszerzyły się oczy biblio-łowcy: "muszę to mieć"! Gdy pozycja była już dostępna, otrzeźwiła mnie nieco cena. Jednak nie na tyle, aby książka nie trafiła w moje ręce. Oczekiwania były więc duże.

Cóż zobaczyłem, mając dziełko o Czochralskim w ręce?

Pierwsze, pozytywne wrażenie odniosłem oceniając wygląd (wyd. Atut Oficyna Wydawnicza, 2012). Solidna, twarda oprawa. Dobrej jakości papier, liczne zdjęcia. Zawartość podzielona na rozdziały tematyczne. Chronologiczna opowieść o barwnym życiu Czochralskiego przeplatana jest rozdziałami przybliżającymi sprawy techniczne, wskazujące na wagę dokonań profesora[1]. Jednak to nie wszystko. Po II wojnie światowej senat Politechniki Warszawskiej odmówił przyjęcia profesora ponownie do pracy. Czochralski obłożony został infamią. Dlatego Paweł Tomaszewski opisuje wieloletni proces przywracania profesorowi dobrego imienia. Na szczęście zakończony sukcesem[2]. Pod koniec książki autor umieścił informacje dodatkowe, m.in.: listę patentów profesora, wykaz publikacji; wymienił pomniki, nagrody i odznaczenia. Wydaje się, że nic w tym ciekawego. Błąd! Wśród tych informacji znajdziemy opis polsko-japońsko-francuskiego konfliktu związanego z ustanowieniem "Jan Czochralski Award". Nie ma szczęścia nasz bohater. Nawet po śmierci wywoływał spory, nie tylko lokalnie, ale nawet na skalę światową.

Czas na ocenę. Biografia napisana jest przez osobę zaangażowaną[3], która jednak stara się być obiektywną. Zdecydowanie widać, że książka jest zbiorem jak największej ilości usystematyzowanych informacji, a nie biografią sensu stricto. Aż prosi się, aby powstała nieco bardziej zbeletryzowana wersja. Podawanie suchych danych, nawet z odautorskim komentarzem przeplecionym kilkoma anegdotami, może odstręczyć część czytelników. Na szczęście postać Jana Czochralskiego i jego dzieje są na tyle fascynujące, że jeśli komuś uda się zdobyć książkę[4], nie powinien być zawiedziony.

Polecam wszystkim.


---
[1] Ciekawe jest to, że najważniejsze odkrycie (metoda uzyskiwania monokryształów), dokonane zresztą przypadkiem, nie zostało przez Czochralskiego opatentowane, a służyć miało - w zamierzeniach odkrywcy - wyłącznie do pomiaru szybkości krystalizacji. Obecnie za pomocą "metody Czochralskiego" uzyskuje się monokryształy krzemu, niezbędne do produkcji układów scalonych.

[2] Rok 2013, Uchwałą Sejmu RP z dnia 7 grudnia 2012 r., został ogłoszony rokiem prof. Jana Czochralskiego (patroni tego roku to również Witold Lutosławski i Julian Tuwim).

[3] Paweł Tomaszewski osobiście angażował się w proces rehabilitacji Jana Czochralskiego. Aktywnie poszukując materiałów do biografii, nawiązał liczne kontakty z rodziną profesora. Nazywany jest nawet przez nich "honorowym członkiem rodziny Czochralskich".

[4] Jeśli nie, to po więcej informacji na temat Jana Czochralskiego odsyłam do "rodzinnej" strony internetowej: www.janczochralski.com.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 12336
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 28
Użytkownik: Monika.W 23.01.2013 09:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Późny majowy wieczór zesz... | Rbit
Jan Czochralski wyłonił sie dla mnie parę dni temu z niebytu. Prawie niemożliwie jest, że taka postać skazana została na takie zupełne zapomnienie. A jednak. Wiek XX to nie był dobry czas. Z niecierpliwością czekam na możliwość lektury.
Użytkownik: WBrzoskwinia 25.01.2013 16:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Późny majowy wieczór zesz... | Rbit
Nie! To znaczy w ogóle tak, tylko w kardynalnym szczególe nie!
Rzecz nie w układach scalonych! Cztery generacje ewolucji elektroniki to: lampy elektronowe, tranzystory, układy scalone, mikroprocesory (piąta, lumeniczna, w przygotowaniu). Metodą Czochralskiego hodowanych jest ok. 2/3 monokryształów krzemu (może 3/4?), stosowanych do wytwarzania mikroprocesorów w dzisiejszych komputerach, w tym domowych. O to idzie, to stąd kolosalne znaczenie wkładu Czochralskiego w światową kulturę techniczną. Układy scalone to epoka miniona około 20 lat temu.

I takich ludzi, z tego rodzaju wkładem, o zbliżonym znaczeniu, można liczyć na wagony. W sensie: naszych ludzi. Z takich znane są ledwie trzy kwestie: Kopernik, Curie-Skłodowska i trójca, która złamała tajemnicę "Enigmy" (za tymi ostatnimi stoi cała polska, albo lwowska szkoła matematyczna, z której dorobku korzysta każdy dzisiejszy liczący się matematyk). Do czego może można doliczyć Malinowskiego (lecz od paru latek jego kolej już nie jest najwyższa na świecie) i Domeykę (ten co prawda powszechnie znany w Ameryce Płd. na czele z Chile, nie u nas). A, no i oczywiście Łukasiewicza (z kolei znanego u nas, a pominiętego na świecie, bo nigdy nie opatentował swej lampy; a tam za jej wynalazcę uchodzi ten, kto ją opatentował, oczywiście w USA).

Zaś następni z listy zapomnianych, jak Czochralski, to np. prof. Bryła, który opracował technologię spawania konstrukcji budowlanych, od dawna na całym świecie upowszechnioną w rezultacie jego prac. Wszyscy wiedzą o Edisonie, wszyscy wiedzą o Tesli; te dwa nazwiska znaczą kolejne etapy ewolucji czegoś tak elementarnie ważnego w dzisiejszej rzeczywistości, jak elektroenergetyka; a konkretnie epokę zastosowań prądu stałego i prądu przemiennego. Tylko że jedna to epoka początków, druga to epoka wczesna. Od lat stu trwa epoka dojrzała: technologii prądu przemiennego trójfazowego. Tyle że człowiek, który to wymyślił, jest kompletnie nieznany: Doliwo-Dobrowolski. Co się tyczy elektroniki, nie jest całkiem tak, że lampy elektronowe to już całkiem przeszłość; to miniona generacja, ale technika nadal stosowana w przeróżnych specjalnych urządzeniach. Kluczowy postęp w konstruowaniu lampy magnetronowej dokonał się w Warszawie w latach 1930-tych (ha, no i co w tym aż tak ważnego dla całego świata? Ano to, że bez lampy magnetronowej II wojna światowa trwałaby co najmniej o miesiące dłużej).
Jeśli przyjąć, że to sprawa "średnia", po wcześniej wspomnianych "wielkich", to z trzeciej sfery, spraw "małych" ostatni przykład (tak naprawdę wszystkie są wielkie, na różne sposoby). Holmesa czytał każdy. On i Watson w starszych przygodach, z lat 1880-tych, w nocnych akcjach używają ślepej latarni. W nowszych, z lat 90-tych, mają już latarki elektryczne. Czemu? A bo wtedy pierwsze porządne ogniwo suche wynalazł nie profesor, nawet nie inżynier, lecz technik, Pollak (też Polak). Baterie do latarek i akumulatory własnej konstrukcji (w tym takie, które należały do podstawowego wyposażenia ówczesnych elektrowni prądu stałego) wytwarzał w dwóch fabrykach i na pewien czas w tym profilu produkcji zdominował Europę.
A Sendzimir? A Jerzmanowski? A że w dzisiejszych laboratoriach policyjnych nadal stosuje się metodę identyfikacji plam krwi opracowaną w Krakowie? Sto lat temu...
A za każdą taką historią stoi życiorys z jednej strony, z drugiej zaś przygoda ludzkości z myślą naukowo-techniczną czy dziełem tej myśli, warte książki nie tylko naukowej, popularnonaukowej, ale i beletrystycznej...

Oj, jak dobrze, jak świetnie, że o tym napisałeś. Tyle, że Czochralski to jeden z legionu...
Użytkownik: Rbit 29.01.2013 08:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie! To znaczy w ogóle ta... | WBrzoskwinia
Oczywiście przyznaję się do zauważonego przez Ciebie błędu w sprawie mikroprocesorów. Recenzję pisałem z pamięci, która, okazuje się zawodna.

Tytułem uzupełnienia, po sprawdzeniu, okazuje się, że skala, na jaką wykorzystywana jest metoda Czochralskiego jest nawet większa, niż przewidywałeś. Na stronie 60 książki P. Tomaszewski pisze: "Obecnie około 99% wszystkich urządzeń półprzewodnikowych jest wykonanych z monokrystalicznego krzemu. (...) Około 95% wszystkich produkowanych krzyształów krzemu wytwarza się różnymi wariantami metody Czochralskiego."

Na marginesie dodam, że spośród książek traktujących o polskim wkładzie w rozwój cywilizacji, bardzo interesująca jest lektura Polacy w cywilizacjach świata do końca wieku XIX-go (Retinger Józef Hieronim) Autor, skądinąd bardzo intrygująca postać, oprócz wkładu technicznego, czy medycznego podaje przykłady Polaków - odkrywców i podróżników, a nawet analizuje, jaki wpływ mieli nasi rodacy na modę (!). Oczywiście kwestia narodowości często jest sprawą sporną, jak w moim ulubionym przykładzie - podróżnika Gustawa Ferdynanda Tempskiego (zginął na Nowej Zelandii podczas bitwy pod Te Ngutu o Te Manu).
Użytkownik: Kuba Grom 25.01.2013 17:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Późny majowy wieczór zesz... | Rbit
Trzeba by nieco dokładniej objaśnić jak wyglądała sprawa Czochralskiego. Otóż w czasie II wojny popełnił ogromną zbrodnię, jaką było nie afiszowanie się z patriotyzmem, nie branie udziału w powstaniu ani partyzantce. W zamian za to pracował w niemieckiej fabryce.
Dlatego też polacy się go okropnie wstydzili, tak bardzo, że woleli o nim głośno nie mówić. Nie mogliśmy go wychwalać za osiągnięcia, bo nie był ideałem. Nie mogliśmy go zabrązowić ani okrysztalić, bo miał skazy na życiorysie. I dlatego teraz z mozołem trzeba go rehabilitować za straszny czyn cichego żywota.
Użytkownik: WBrzoskwinia 11.02.2013 13:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Trzeba by nieco dokładnie... | Kuba Grom
Miły Kubo, ale to nie jest dokładniej.

Czochralski pracował w niemieckich firmach, w tym w AEG - do 1928 roku.
Za okupacji w l. 1939-45 Niemcy dali pracę wszystkim, których nie zamknęli albo nie zabili: tramwajarzom, robotnikom, technikom, inżynierom, naukowcom, policjantom, urzędnikom itd.; a dla kogo nie mieli pracy tutaj, tego wysłali na roboty do Niemiec.
Przed wojną Polska liczyła, nie pomnę, 36 czy 40 milionów mieszkańców. Przecież zdecydowana większość z nich za okupacji nie afiszowała się z patriotyzmem, nie brała udziału w powstaniach, partyzantce, ni wszelkiej zorganizowanej czynnej działalności antyniemieckiej (jeśli to masz na myśli). A Czochralski, o ile pamiętam, pewien udział w tym brał, tyle że mocno ograniczony jego możliwościami, a bodaj bardziej koniecznością kamuflowania takiej działalności na takim stanowisku „na świeczniku”.

W okresie weryfikacji i rozliczeń po wojnie (takie działania są i normą, i koniecznością zawsze i wszędzie po przełomie politycznym, więc tak było wszędzie, nie tylko u nas; i było nie tylko wtedy, ale i np. po odzyskaniu niepodległości w 1918 r.) nie to mu zaszkodziło. Właściwie nic mu nie zaszkodziło - to jemu zaszkodzili. Chodziło o dwie rzeczy:
- zinterpretowali jego pracę za okupacji jako omalże kolaborację; pewnie w powiązaniu z jego niemieckim obywatelstwem;
- interpretacja ta była rozdęta przez nieetyczną konkurencję zawodową: chętnym na jego stanowisko pasowało skompromitowanie go, a że na polu dorobku i kwalifikacji zawodowych nie miał sobie równych, trzeba było skompromitować go na innym polu, znaleźć inny pretekst, właśnie ten jw.
Żadni Polacy zatem nie mogli się go wstydzić, bo każdy Polak z jego wkładu w sferę kultury technicznej świata może być tylko dumny. Wstydzić się mogli tylko ci, którzy ową interpretacją zostali okłamani, co z polskością nic wspólnego nie ma.

A po rehabilitacji, która, jeśli pamiętam, nastąpiła w okresie po 1956 r. (tym samym nie trzeba go rehabilitować teraz), rolę miała rzecz inna, choć z poprzednią powiązana. Rzecz nie polska, tylko polityczna czy polityczno-ideologiczna.
Czochralski jako naukowiec był ideałem, a na życiorysie żadnych skaz nie miał. Ten życiorys tylko został tak zinterpretowany wedle ówczesnych pryncypiów ustrojowych: skoro nie pochodził „z ludu”, miał przeszłość niemiecką i potem sanacyjną, nic wspólnego nie miał z ruchem postępowym (robotniczym, chłopskim, komunistycznym itp.), tym samym wynikało z tego, że jest be, a nie cacy. Sądzę jednak, że to by jakoś przeszło, ale bardziej liczyła się rzecz inna: Czochralski miał owe kolosalne osiągnięcia przed wojną - a przed wojną Polska stała na skraju przepaści, zaś państwem postępu i przyszłości był ZSRR (a może i trochę Mongolia). Ów dorobek, czy jak wolisz, ów życiorys, był zatem elementarnym dowodem na to, że postęp i przyszłość wcale nie wynika z systemu socjalistycznego, jest możliwa także w innych systemach. I taki dowód nie nadawał się do tego, by o nim mówić głośno, chwalić się nim tu i na świecie (zwłaszcza w ZSRR). A może nawet mogło to być traktowane jako wstydliwe. Tylko że nie przez Polaków, lecz przez osoby skomunizowane, bo to nie sprawa polska, tylko ustrojowo-socjalistyczna.
Przy czym zaznaczam, że wspominam o tym tylko trochę dokładniej, bo tylko hasłowo, za krótko, żeby było dość dokładnie, a do całkiem dokładnie temu daleko…

Z innej zaś beczki.
Wszystkich, którym Czochralski objawił się", jak wyżej powiada Monika, szczerze namawiam na serię takich objawień. Parę już podałem, miły Rbit podał książkę na ten temat (jest takowych więcej, przy czym to ani monografie, ani atrakcyjnie podane, tylko syntezy, zbiory not biograficznych; no, bodaj z wyjątkiem "Stulecia polskich detektywów", o polskim wkładzie w kryminalistykę, które się czyta jak Holmesa; a z którym rzecz ma zresztą bezpośredni związek; ale i przy czytaniu tych not biograficznych oczy w słup stają...). Ot, od C jak Czochralski można się cofnąć do B jak Banach i szkoła szkocka, Broniewski, Bryła, Buzek... i tak można długo wymieniać...
Użytkownik: petomasz 07.02.2013 20:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Późny majowy wieczór zesz... | Rbit
Jestem zaskoczony wpisem Kuby Groma świadczącym, że Autor wpisu nie zna życiorysu prof. Jana Czochralskiego. I nie czytał książki "Powrót" - zachęcam do lektury, by nie powielać nieprawdziwych informacji :-)
Prof. Czochralski nie pracował w niemieckiej fabryce! Zresztą powinieneś pamiętać, Kubo, że wielu Polaków pracowało w fabrykach i instytucjach zarządzanych przez Niemców. Trzeba było pracować, by utrzymać się i mieć dobre dokumenty. Ważne było, jak postępowano.
Prof. Czochralski nie popełnił żadnej "ogromnej zbrodni"; czy brak udziału w powstaniu to zbrodnia? Proszę używać odpowiednich słów! W książce opisano współpracę Profesora z AK (tak!), ratowanie Żydów, ratowanie zbiorów muzealnych, opiekę nad produkcja uzbrojenia, itp. Czy to mało??
Ciekawe jacy to Polacy "wstydzili się" Czochralskiego? Proszę o dowody lub dokumenty, a nie gołosłowne stwierdzenia i pomówienia.
Pozdrawiam!
Użytkownik: Rbit 07.02.2013 22:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Jestem zaskoczony wpisem ... | petomasz
Myślę, że Kuba Grom doskonale o tym wie, a jego wpis odbieram jako sarkastyczne podsumowanie postawy oskarżycieli profesora. Prawda Kubo?
Użytkownik: petomasz 08.02.2013 08:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Myślę, że Kuba Grom dosko... | Rbit
Niestety, nie wiem, czy jest to tylko sarkazm. Tekst może zostać odebrany jako dowód na wrogą działalność Czochralskiego.
Użytkownik: krasnal 09.02.2013 21:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Niestety, nie wiem, czy j... | petomasz
Wypowiedź Kuby to jest ewidentny sarkazm. Najwyraźniejszy przykład: określenie "afiszować się" ma wydźwięk negatywny, więc jeśli ową "zbrodnią" jest "nie afiszowanie się", no to przecież nie można mówić, że ktoś na serio miał na myśli zbrodnię...
Użytkownik: Kuba Grom 15.02.2013 00:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Wypowiedź Kuby to jest ew... | krasnal
Sarkazm jak najbardziej. I Ironia też. Bo gdyby w zeszłym roku nie znaleziono listu wskazującego na jego kontakty z podziemiem, to dziś nie dyskutowalibyśmy o takiej książce.

Z polskimi bohaterami jest tak, że gdy ktoś z zewnątrz chce ich wychwalać, to my im patrzymy w życiorys a nie na osiągnięcia(a gdy my chcemy ich wychwalać to odwrotnie). A życiorys Czochralskigo jak dotychczas wyglądał całkiem przeciętnie. To jednak co uszłoby kolejarzowi, pracującemu za niemca nad remontem torów do Bełżca, na zasadzie że coś trzeba było robić, w formie pracy u wroga nie mogło ujść kandydatowi na wychwalcę, sztandarowego przedstawiciela polskiej myśli naukowej. Dlatego teraz musi Czochralski powracać, choć nigdzie nie odchodził.
Użytkownik: ybraks 17.02.2013 19:49 napisał(a):
Odpowiedź na: Sarkazm jak najbardziej. ... | Kuba Grom
Niestety część Rodaków uwielbia obrzucać błotem wybitnych ludzi,aby nie popaść w kompleksy :(
Użytkownik: WBrzoskwinia 18.02.2013 17:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Sarkazm jak najbardziej. ... | Kuba Grom
I sarkazm, i ironię dobrze rozumiem, wiem, skąd się biorą, bo i mnie takie rzeczy (użyję delikatnych eufemizmów) wkurzają niemożebnie.
Ale, Kubo miły, to nie znaczy, że one mogą panować nad nami, więc i nad Tobą. Odwrotnie; to nad nimi trzeba panować - bo jeśli nie, tworzą się potwory.

Tak zrodzonym potworem jest ww. "...Z polskimi bohaterami jest tak, że gdy ktoś z zewnątrz chce ich wychwalać, to my im patrzymy w życiorys a nie na osiągnięcia...".
Przecież takie "my" w ogóle nie istnieje. Przeciwnie: MY, w tym i Ty, patrzymy na osiągnięcia, na zasługi, na czyn, na dzieło. A wtedy kwestią na trzecim, czwartym czy ostatnim planie staje się, że np. książę Józef był austriackim generałem, a Piłsudski brał na działalność pieniądze od japońskiego wywiadu i austriackiego kontrwywiadu (i miał drugą żonę, gdy poprzednia żyła), że już nie wspomnieć, iż mundury, buty, karabiny, amunicja, kuchnie polowe, armaty itd. dla Kompanii Kadrowej, 1 Brygady i następnych (wszyscy nosili na czapkach orzełki) zostały wydane ze składów mobilizacyjnych zaborczego państwa. I tego rodzaju przykłady, wręcz listy, można kontynuować. Tacy, którzy na "nie" uznają takie rzeczy im, Czochralskiemu i komukolwiek (albo uznają, że akurat ci dwaj to cacy, ale Czochralski be), to nie jesteśmy żadni "my", przypuszczalnie to nawet nie żadni "wy", co najwyżej to jacyś "oni". Tacy, którym się tylko wydaje, że oni wiedzą lepiej, co i jak Czochralski wtedy powinien zrobić, jak i którym się osobiście nie podoba, co zrobił czy czego nie zrobił. To nie żadni "my", tylko ludzie, albo nawet osoby, które najzwyczajniej w świecie nie mają ani wiedzy historycznej, ani wyobraźni, ani nie potrafią myśleć spójnie z rzeczą, ani logicznie, lecz które myślą tylko widzimisiami.

Czochralski w istocie nigdy nie odchodził - i teraz nie musi wracać. O Czochralskim jest w "Sylwetkach profesorów Politechniki Warszawskiej", cyklu publikowanym przez PW, i w innych publikacjach PW, a to jeszcze z ubiegłego wieku (o ile pamiętam, z lat 80-90-tych). Jest w "Polskim Słowniku Biograficznym", "Słowniku biograficznym techników polskich", jest w "Inżynierowie polscy w XIX i XX wieku. Tom VII. 100 najwybitniejszych polskich twórców techniki" (2001 r.) i w innych publikacjach, w tym internetowych. Że nie jest znany powszechnie, bo tych powszechnie znanych, jak Curie-Skłodowska czy Łukasiewicz, da się zliczyć na palcach obu rąk, to nie wynika z jego życiorysu, tylko z tego, co stoi we wstępie tej ostatniej z wspomnianych książek. A stoi tam, że taki mamy model szkolnego nauczania i w ogóle upowszechniania wiedzy historycznej, w którym duży nacisk kładzie się na dzieje polityczne kosztem szerzej pojętych dziejów kultury. No i rzeczywiście, z tych na dobrą sprawę w szkole coś można dowiedzieć się o wielkich odkryciach geograficznych i obu rewolucjach techniczno-przemysłowych; i o dziejach literatury z elementami wiedzy o kolejnych epokach, przy czym to na lekcjach polskiego. A dodam, że i w tym bywają błędy z braku aktualizacji postępu wiedzy, skoro w dzisiejszych podręcznikach dalej Edison widnieje jako wynalazca żarówki, co już przed końcem ubiegłego wieku zostało zweryfikowane (Swan, rok wcześniej).

To podejście nie tylko na szczeblu szkolnym, ale i szkół wyższych. Np. w solidnej i potężnej monografii o gen. Prądzyńskim, liczącej setki stron, coś z półtorej strony (albo i mniej) jest o jego podręczniku fortyfikacji, wyłącznie kwestie typu "kiedy, kto, dlaczego", zaś ani słowa o inżynierskiej stronie, na czym to polegało. O kanale Augustowskim dużo więcej, ale na tej samej zasadzie: wydarzenia, daty, kolejność, ale na czym w sensie inżynierskim dzieło Prądzyńskiego polegało, o tym nic (a może jedno czy dwa zdania). W znajomym środowisku historyków istnieje nieformalne pojęcie "czysty historyk"; to taki, który zajmuje się właśnie historią - zaś tak jak historia literatury, również inne historie (nauki, techniki, wojskowości, komunikacji, lotnictwa itd.) to już nie "czysta" historia, tylko hm, inne historie, specjalistyczne. Kiedy w latach 70-80-tych co większe zakłady pracy fundowały monografie historyczne, brały do tego co sławniejszych, a czasem mniej sławnych zawodowców-historyków. I są to dzieła cenne historycznie, porządnie podające, co, kto, kiedy; z obowiązkowym rozdziałem o związkach zawodowych, radzie pracowniczej, działalności socjalnej; czasem o ruchu racjonalizatorskim nawet też. Ale o technice i technologii - guzik albo prawie nic. Nie dowiesz się z takiego dzieła, na czym polegał podstawowy produkt takiej fabryki, co było istotą zmian, czemu wprowadzono potem inny model (bo był doskonalszy, nowocześniejszy, ogólnik i tyle). Z lat 70-tych pochodzi świetna, wielka, fundamentalna "Historia elektryki polskiej", coś w sześciu grubych tomach. Tę stworzył zespół inżynierów, którzy zajmował się historią dziedziny - i ona jest taka sama. To historia faktograficzna, a nie techniczna. Nawet inżynierowie pisali o tym historycznie. Że to stare, za komuny, więc takie było - ale parę lat temu wyszła historia gazownictwa w Polsce, też napisana przez inżynierów, techniki jest tam ciut więcej, ale to dalej na to samo kopyto. Czym się różnił piec półgenaratorowy od generatorowego, dowiedzieć się można z podręcznika z dawnych czasów, tu jest tylko podane, że nastąpiło przejście od jednego do drugiego.

Trochę odbiegam od tematu, niemniej idzie mi o zrozumienie, że to nie kwestia "my" czy "oni", patrzenia w życiorys itp., tylko kwestia podejścia według standardów zakresu tematycznego, wyuczonych w szkole, wedle których historia to zbiór zdarzeń z przeszłości, zaś "jak to działało" to już nie ta dziedzina, nie ta dyscyplina naukowa. Niemniej od dawna jest też inaczej. Takie "objawienia" różności, jak wyżej w którymś z listów mowa, to ja miałem czytując artykuły historyczno-techniczne oraz stałe działy "Kartki z dziejów techniki" i życiorysy twórców nauki i techniki w "Młodym Techniku", a one się ukazywały coś od lat 60-tych (i tam właśnie nieraz była mowa, jak to działało, np. co to łuk elektryczny, ale i na czym polegała świeca Jabłoczkowa). Orłowski, ich autor, publikował też książki o takiej tematyce, popularyzatorskie. Nie było więc nigdy tak, że to wiedza zamknięta, niedostępna, ukryta; tyle, że nie podręcznikowa szkolna. Nie wiem, czy Czochralski w takich tekstach pojawił się przed 1980 rokiem. Wiem zaś, że nie pojawił się dopiero z tą obecną monografią. Występuje w ww. pracach, a i ot, parę lat temu został zrealizowany międzynarodowy, za unijne pieniądze, projekt dydaktyczny dla dzieci i młodzieży, internetowy. Gdy sobie wpiszesz w wyszukiwarce www.cesa-project.eu, to po wyświetleniu jest m.in. zakładka "Leksykon", a tam jest i Czochralski, coś w czterech czy pięciu językach, bo tam każdy środkowoeuropejski kraj, biorący udział w programie, miał umieścić po 50-ciu "swoich" twórców nauki i techniki. Parę lat temu, tj. parę lat przed opublikowaniem tej monografii, w której, jak powiadasz, Czochralski "wraca". A gwarantuję Ci, że nie było żadnych wątpliwości, żadnej dyskusji, żadnego zastrzeżenia, żadnej aluzji nawet, żeby go może nie umieszczać, bo ma nie taki życiorys; nic takiego nikomu nawet w głowie nie postało. A wiem, bo brałem w tym udział; jako szeregowiec na przyczepkę, nie decydent, ale miałem pewien udział w doborze, bo to naprawdę było potwornie wręcz za mało, że tylko 50-ciu, z mnóstwa trzeba było zrezygnować. I to naprawdę był problem, i taki wybór zawsze będzie wadliwy, w takim zawsze kogoś brakuje, choć powinien być. A Czochralski jest, nad nim nie było żadnej dyskusji, jako milczące założenie było oczywiste, że on być musi. Skoro zatem mówię, że owo Twoje "my", które patrzy w życiorys, zamiast na dzieło, to fikcja, i że Czochralski nie "wraca" teraz dzięki monografii teraz wydanej, tylko od dawna już jest, to wiem, a nie tak mi się wydaje.

Artykuł w rzeczonych "Sylwetkach profesorów PW" ma tylko dwie strony, więc składa się głównie z haseł. Niemniej wśród nich jest zdanie o pokrzywdzeniu Czochralskiego w powojennej weryfikacji oskarżeniem o kolaborację, jako i wzmianka nie o przynależności, lecz o współdziałaniu z podziemiem, tak więc list znaleziony w zeszłym roku niczego nie jest i nie może być żadną przyczyną sprawczą, nie przesądza o "powrocie", ani nawet nie weryfikuje; tyle, że pewnie uzupełnia stan wiedzy o jakieś konkrety. Taka monografia mogła zatem spokojnie powstawać ze 30 lat temu (jak i mogłaby wyjść bez tego listu). A jako się rzekło, lista ludzi wartych takich opracowań liczy setki nazwisk (w książce Orłowskiego jest ich bodajże coś niecałe 400; oczywiście część z nich takowe już ma, czy to w postaci większych artykułów, czy w postaci książkowej; te ostatnie dotyczą raczej tych, którzy wpisali się w historię "historyczną", a nie tylko techniczną, jak Bem, Prądzyński, Narutowicz).

Sądzę, że takowych monografii naukowców i techników będzie z czasem więcej, że takowe staną się u nas standardem (czy i na ile będą one "techniczne", to jeszcze pytanie). Pojmowanie historii na uniwersytetach u nas właśnie się przewartościowuje w tym kierunku. Z czasem dotrze to do szkolnictwa przedmaturalnego, mam nadzieję. Konkret jako przykład: rzekł mi kumpel, że na historii robi doktorat z radia w Polsce. Ja w pierwszej sekundzie zgłupiałem: "coś ty, niemożliwe! Przecież to nie jest <<czysta>> historia, jakim cudem przyjęli ci taki temat? Poza tym historia Polskiego Radia już od paru lat jest". A on na to, że tematem jest dawna recepcja radia na gruncie polskim, nie historia Polskiego Radia jako instytucji. Ja na to, że tym bardziej powinni nie przyjąć, to temat kulturoznawczy bardziej, niż historyczny, acz w ujęciu historycznym. A on powiedział coś, od czego mnie znów zatkało. Gdzieś od końca ubiegłego wieku na ich studiach powoli rozszerza się profil tego, co traktowane jest jako historia. To pod wpływem wzoru z Zachodu, gdzie się rozszerzył tak ze ćwierć wieku wcześniej. Od zakresu poniekąd ograniczonego do historii politycznej idzie ku historii innych dziedzin, w tym życia codziennego, spraw kultury materialnej i jej wpływu na historię, udziału w dziejach. Zaczęło się to już dawno, we Francji, niemniej już jest normą, a i Polacy mają w to wkład, np. w publikowanych studiach o takim profilu, firmowanych przez Le Goffa, współtwórcę tego "przeprofilowania" czy tej "zmiany rozłożenia nacisku", pisał też Geremek. Ale gładko to nie idzie. Opowiedział mi, że na owym studium doktoranckim każdy przedstawiał założenia i części swoich prac pod dyskusję. Ten temat był wszystkim na tyle obcy, że nikt nic nie miał rzeczowego do powiedzenia; był jednak zarzut metodologiczny. Otóż pierwsza część jego pracy przedstawia - co oczywiste - tło całości, tj. w niejakim skrócie historię radia, jego dzieje w Polsce; początki, stacje, nadajniki, odbiorniki, producenci, konstrukcje, ceny, te rzeczy. "Domyślam się, że zarzucili ci, że to nie na temat, bo to jest historia techniki, tak?". "Tak, powiedzieli, że to niepotrzebne". A to świadczy o kompletnym rozwaleniu na kawałki oglądu rzeczywistości, tu historycznej: chcieć, by pisać, jak coś było odbierane i traktowane, a w ogóle pominąć, co to było i jakie było owo coś.

To ta zmiana, ten wpływ, to przesunięcie postrzegania (nie bez trudu) ku docenieniu spraw "zwykłych", "codziennych", jako integralnie należących do historii, jak polityka itp., przesunięcie ku docenieniu, ku równorzędności traktowania z tematami "uznanymi" - to ten proces decyduje, że wydaje się, iż Czochralski "wraca", jakby dotąd go nie było, bo się wydaje, że dotąd nie było o nim mowy. Była! Jak wyżej rzekłem, była mowa już od dawna. Tylko że brakowało tego docenienia, które kwalifikuje taką wiedzę do powszechnej znajomości. To były tematy traktowane jako "dla nienormalnych", tych, którym się to akurat podoba, interesują się, takich kopniętych fascynatów dawnej techniki i różnych dziwnych, nienormalnych rzeczy z przeszłości (kolei, samochodów, samolotów, lamp elektrycznych, wodociągów, fortów, lamp radiowych itp., lista długa na kilometr). Taką monografią, gdyby powstała 30 lat temu, żadne radio by się nie zainteresowało (teraz to też jeszcze rzadkość). Chodziłaby sobie w nakładzie 100 egz. w obiegu uniwersyteckim, dla zainteresowanych, do nabycia w kioskach z uczelnianymi publikacjami; bez żadnych promocji itp.; oczywiście musiałaby być też napisana stylem naukowym. Żadne wydawnictwo nie opublikowałoby pracy popularyzatorskiej, w większym nakładzie, wedle założenia, że to się nie sprzeda, a nie sprzeda się, bo tym się nikt nie interesuje. I taka "wiara" dalej funkcjonuje, na szczęście jest x wyjątków; oby więcej, aż przestaną być wyjątkami. Tylko że wtedy okaże się to, co teraz w tematach pokrewnych: że trzeba być amerykańskim autorem i najpierw taką pracę opublikować gdzieś tam, dopiero wtedy polscy wydawcy po nią przylecą. W rezultacie obecnie istnieje wyraźna tendencja, czy kierunek, że o naszej i sąsiadów historii, o europejskich dziejach pouczają nas oni, tamci, a nie ci, którzy się na tym najlepiej znają, ale mają polskie nazwiska i po ichniemu nie publikują. Przy czym zaznaczam, że Davies jest tu pozytywnym wyjątkiem, jego nie można podciągać pod to, co wyżej napisałem.

Najkrócej zaś mówiąc: Kubo, nie zacietrzewiaj się. Masz rację, słusznie Cię to wkurza - ale nie pozwól się temu zaślepić, i nie podawaj ludziom wizji uproszczonej, zredukowanej poza granice prawdy, bo w uproszczenie łatwo uwierzyć - a to nie kwestia wiary, tylko faktów. A one są, jakie są. I o NAS mówią w tej sprawie zdecydowanie co innego. A dowód na to masz we własnych słowach, tj. myślach. Gdybyś naprawdę należał do owych "my", przecież w ogóle cała sytuacja by Cię nie wkurzała, przeciwnie, byłbyś - jak owi "my", o których piszesz - święcie przekonany, tj. widzimisiowo byś wierzył, że Czochralskiego słusznie skazano na "niebyt świadomościowy", bo on był be i niecacy wedle życiorysu (fikcyjnej interpretacji życiorysu, ale to nieważne).
I pamiętaj, proszę i nalegam, pamiętajcie wszyscy: to nie są sprawy proste. Powtarzam: po zmianie politycznej w dużej skali wszyscy, którzy zajmują stanowiska odpowiedzialne, weryfikację przejść muszą; nie ma innej drogi. To nie jest sprawa komuny po II wojnie, tylko ogólna. Na analogicznej zasadzie w Niemczech była wtedy denazyfikacja; a po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, jeśli chciałbyś zająć stanowisko w administracji państwowej lub samorządowej, to się musiałeś wykazać na piśmie, żeś Polak, bo w ówczesnej weryfikacji nie starczało ani brzmienie nazwiska (boż mnóstwo Polaków ma nazwiska obce, a z kolei np. oblężeniem Warszawy w 1939 dowodził gen. von dem Bach-Żelewski), ani miejsce urodzenia (bo niemało Polaków urodziło się np. w Wiedniu, na Syberii, w Chinach...), ani język (niemało Polaków nienadzwyczajnie, czasem całkiem źle mówiło po polsku, skoro długie lata przeżyli w miejscach, w których się po polsku nie mówiło). Po czym masz np. taką scenę, kiedy to w roku 1900-dwudziestym którymś jak najbardziej polski komendant jak najbardziej polskiej, rządowej Szkoły Morskiej, podczas przemówienia na uroczystości rocznicy 3-majowej mówi (jeśli dobrze pamiętam): "Polska była wtedy razdzielona, znaczy sję, na trzy czasti. Jednu czast zachwatili Giermancy, drugu Austrijcy, znaczy sję, a trzeciu - my". Prawda, jak łatwo na takiej podstawie może się wydawać, że z niego żaden Polak? A jednak, skoro dostał to rządowe stanowisko, to znaczy, że nie życiorys ni język stanowiły główne kryterium w weryfikacji, tylko wola i dzieło...
Użytkownik: Rbit 18.02.2013 22:42 napisał(a):
Odpowiedź na: I sarkazm, i ironię dobrz... | WBrzoskwinia
To bardzo ciekawe, co piszesz. Myślę, że należy rozróżnić dwie sprawy. Po pierwsze rehabilitację Czochralskiego przez władze Politechniki Warszawskiej, po drugie szerszą, społeczną, świadomość jego roli.

W kontekście PW, piszesz "Czochralski w istocie nigdy nie odchodził - i teraz nie musi wracać." Paweł Tomaszewski w swojej książce twierdzi coś przeciwnego. Z tego, co pamiętam mówi jedynie o tym, że była uchwała senatu PW w 1993 roku, która jednak dotyczyła wyłącznie uznania dorobku naukowego, ale nie odnosiła się do bezpodstawnej odmowy zatrudnienia profesora po wojnie i do zarzutów co do jego postawy podczas wojny. Co więcej, uchwała ta była tak słabo rozpropagowana, że kolejny rektor nawet o niej nie wiedział powołując kolejną komisję do zbadania sprawy. Efektem jej pracy była uchwała z czerwca 2011 roku (zob: http://www.ptwk.org.pl/pol/documents/Uchwala_PW_Cz​och.pdf )

Niestety nie mogę w tej chwili sprawdzić szczegółów i wykazu publikacji (a autor wymienia ich całkiem sporo), gdyż książkę "puściłem w obieg" biblionetkowiczom (temat na forum: [nieaktualne] Powrót: rzecz o Janie Czochralskim ).

Jeśli chodzi o kalendarium "powrotu" profesora, znalazłem jeszcze to: "Przez wiele lat powojennych mało kto wiedział kim jest Jan Czochralski. Po latach drugiej wojny œświatowej do roku 1990 podejmowane były nieliczne próby upowszechnienia osoby i dzieła profesora Jana Czochralskiego, należy tu wymienić opracowanie i wykład prof. dr hab. Józefa Żmiji (WAT), opracowanie napisane przez dr Pawła Tomaszewskiego (INTiBS PAN Wrocław), który do dzisiaj pracuje nad ustaleniem szczegółów z Jego życia. W 1986 roku odbyła siê 10. Europejska Konferencja Krystalograficzna, która z inicjatywy prof. dr hab. Kazimierza Łukaszewicza (INTiBS PAN Wrocław) była dedykowana rocznicy odkrycia metody Czochralskiego. Dopiero uwarunkowania polityczne po 1990 roku pozwoliły na intensywną działalność badawczą i popularyzatorską na temat życia i pracy Profesora" (źródło: http://www.ptwk.org.pl/pol/documents/biuletyn_15.p​df )

Do wymienionej pary Edison-Swan dodam drugą Tesla-Marconi. Okazuje się, że wynalazki żarówki i radia mają coś ze sobą wspólnego - powszechne mniemanie, że ich autorami jest kto inny :)

A cytat z przemówienia komendanta Szkoły Morskiej pochodzi chyba z: Znaczy Kapitan (Borchardt Karol Olgierd) ?
Użytkownik: WBrzoskwinia 19.02.2013 18:45 napisał(a):
Odpowiedź na: To bardzo ciekawe, co pis... | Rbit
Miły Rbicie (to się odmienia?), ja tego nie mieszam. To Wy, czy też Kuba, postawił sprawę łącznie: że "życiorysowe" oskarżenie zablokowało powszechne docenienie Czochralskiego; i że wlokło się to do teraz. Ja powiadam, bo jw. wiem, że to nie są sprawy tak proste; i że nie są podstawą do jakowegoś samobiczowania czy biczowania polsko-narodowego.

Owszem, o dorobku Czochralskiego dowiedziałem się z pięć lat temu, przy okazji owego programu CESA. Zainteresowałem się tyle, co ze zwykłej ciekawości (na zasadzie "o cholera!", w sensie: to MY mamy kogoś takiego!), bo materiałoznawstwo ni krystalografia ani komputery mnie nie interesują, niemniej zawsze warto wiedzieć, kto dokonał czegoś epokowego czy ważnego w skali światowej (a nawet mniejszej). W życiorysach Polaków do CESA miałem poprawić przecinki itp. drobne zmiany; oczywiście się nie dało, bo było to zbyt interesujące (o innych przyczynach nie wspomnę); o wielu z tych ludzi już wiedziałem wcześniej. O Czochralskim i wielu innych nie, tyle że Czochralski należał do tych, o których sobie poczytałem więcej, już na własną rękę. Sięgnąłem więc do prac tam wymienionych, co nie stwarzało żadnego problemu, acz były to takież życiorysy, tylko dłuższe. Najstarszy z nich to wspomniany życiorys w cyklu "Sylwetki profesorów PW"; dokładnie nie pamiętam, niemniej pewien jestem, że to jest z 1985 czy 86 roku, i że tam było o owej sprawie oskarżeń po wojnie. Tu znów przyznam się do niepamięci: możliwe, że tam było i o rehabilitacji po 1956, ale może ja to sobie wykonfabulowałem, wiedząc, że w tym czasie rehabilitacje tego rodzaju były standardem. Tylko że on już był wtedy w wieku emerytalnym lub prawie emerytalnym... Tak czy owak, skoro przed pięcioma laty ani autorzy piszący życiorysy dla CESA, ani ja, nie mieli żadnych problemów ze znalezieniem informacji kluczowych, ; i skoro ów artykuł był dobrze sprzed 1990 roku, no to jasno i jednoznacznie wyklucza to stawianie sprawy per "Czochralski wraca dzisiaj, bo dopiero teraz..." itp., jak też ani rok 1990, ani 1993 o tym nie przesądzają. Czyli: jeśli autor Twej książki ma w tej sprawie to zdanie (na co wskazujesz, że twierdzi inaczej), to ja się z nim nie zgadzam. Zgadzam się zaś, jeśli stawia w swym dziele sprawę na zasadzie procesu "powrotu", liczonego w dziesiątkach lat (i podany przez Ciebie cytat mniej więcej tak to stawia). Bo nie było tak, że po rehabilitacji w roku, dajmy na to, 1956, 58 czy 60-tym (bo to nie następowało od razu dla wszystkich), od razu wszystko było cacy. Na zasadzie "obrzuć najuczciwszego błotem, a coś się zawsze przyklei" smród się za Czochralskim wlec musiał; po drugie, ci, którzy go wcześniej załatwili na cacy, teraz o ten smród nadal dbali, a i o takim wyrzucie sumienia najlepiej jest zapomnieć. Na to nakłada się sprawa ideologiczna, w uproszczeniu: bohaterem pracy socjalistycznej nijak nie może być człowiek, który Mościckiemu ściskał rękę. I na to nakłada się jeszcze owo powszechne niezainteresowanie wielkością myśli ludzkiej dotyczącej materii, tj. w sferze kultury materialnej (aczkolwiek ówczesna komuna niemało dobrego po temu zrobiła, np. wspomniany "Młody Technik"; ogółem przyczynek do wewnętrznej sprzeczności logicznej tego systemu). Nie przez życiorys zatem, nie przez ów fikcyjny smród kłamliwego błota Czochralski jest mało znany - co nie znaczy, że to nie miało swego udziału, bo miało; ale to akurat minęło nie później niż w latach 70-tych, skoro w 80-tych już o nim publikowano; a i ściskanie ręki Mościckiemu przestało mieć większe znaczenie nie później, niż po sierpniu 1980. Największe znaczenie w owym powszechnym niedocenieniu nie to miało, lecz owo powszechne nastawienie. Przecież oni wszyscy (prócz tych kilku czy kilkunastu, wspominanych poprzednio) są mało znani. Przecież "Stulecie polskich detektywów", x prac, artykułów (z których, jako się rzekło, o wielu z tych ludzi wiedziałem wcześniej), wszystko wychodziło przed 1990 rokiem, i to długo wcześniej (choć może o Czochralskim po 1980-tym, i to ten rok byłby bardziej istotny od 1990-go, ale to drugorzędne). Ja wiedziałem, bo się interesowałem, a inni nie, w tym samym "MT" oni czytali inne artykuły (Podbielskiego, o samochodach, ja też). To była i w dużym stopniu pozostaje kwestia własnych zainteresowań, a nie owej powszechnej, ogólnej wiedzy, ponieważ ową powszechną wiedzę nabywa się inaczej, nie trybem samokształcenia, własnego kółka zainteresowań. Stąd wspominałem o tym, co na ten temat mowa we wstępie do "100 najwybitniejszych...".

Innymi słowy: przez x lat powojennych nie tylko o Czochralskim, ale i o Bryle, Buzku, Sendzimirze i x innych też mało kto wiedział, były podejmowane nieliczne próby itd., z czasem coraz więcej.

Teraz powiem rzecz metodologicznie nienaukową, ale zdroworozsądkową. Gdyby Czochralski nie miał owej sprawy, nie wlokła się za nim itd., nie ściskał dłoni Mościckiego - byłoby tak samo. Bo przecież i Bryła, i Banach, i Sendzimir, i te setki innych też nie weszło w ów powszechny obieg; to raz; a po drugie: kardynalne, światowe znaczenie kryształów metali Czochralskiego zaczyna się w latach 80-tych, nie wcześniej, bo wcześniej komputeryzacja nie była tak rozpowszechniona. A Bryła, Banach (jakoś sam początek alfabetu mi przychodzi na szybko do głowy) to wkład o w skali, wkład o roli, o znaczeniu dla świata w pełni porównywalnym z wkładem Czochralskiego (kluczowo ważny znacznie wcześniej, tak samo zasadniczy dla życia w dniu dzisiejszym albo w przeszłości niedawnej, jak jego, Łukasiewicza, Skłodowskiej, Mościckiego, czyli tych, którzy w ów "powszechny obieg świadomościowy" weszli. Bryła i inni przecież nie mieli takich rzeczy w życiorysie (natomiast miewali inne, te ze ściskaniem ręki takim, którzy się komunie nie podobali), a też nie weszli (od dłuższego czasu i teraz niektórzy z nich powoli wchodzą, akurat Bryła tak, właśnie od dłuższego czasu; ale np. Buzek nie bardzo). Tym samym nie ma żadnej możliwości, żeby o tym, że Czochralski nie wszedł, decydował życiorys. Główna, decydująca przyczyna jest inna: powszechne nastawienie, a nie indywidualny życiorys.
Jeśli książka o Czochralskim to pomija lub stawia inaczej, to po prostu jest w tym punkcie błędna, a co najmniej niewłaściwie wyważona; w sensie: wyolbrzymia jakąś przyczynę kosztem umniejszenia przyczyny zasadniczej.

No dobra, skoro tak, to JAK to się stało, że w owej "obiegowej świadomości" są Łukasiewicz, Skłodowska, Malinowski, trójca od enigmy? (nie pamiętam nazwisk, pewnie jak większość; ale pod tym hasłem oni są w tej "powszechnej wiedzy").
Ależ to już całkiem inne pytanie, nie związane z tym dziełem, inna sprawa, najogólniej mówiąc, na temat: jak i dlaczego my myślimy o rzeczywistości, która nas otacza (i tym razem chodzi o faktyczne "my", nie fikcyjne; i oczywiście chodzi o to, jakie czynniki kształtują ową "powszechną, obiegową wiedzę", owo powszechne nastawienie; a nie o biczowanie). Jedno jest pewne: do owej powszechnej wiedzy ludzie mający zasługi w historii trafiają między innymi dzięki takim publikacjom, jak ta, którą nam tu przedstawiłeś. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, sama jedna o owym wejściu nie przesądzi. Przede wszystkim zaś: w ogóle nie da się stwierdzić, czy i kiedy owa wiosna przyjdzie. Ale jest w ogóle, po drugie, jest jaskółką właśnie, tj. zapowiedzią wiosny; daje choć nadzieję, że stanie się to w jakiejś przewidywalnej przyszłości.
No i dlatego napisałem o owym przesunięciu akcentów w podejściu nauki historycznej do dziejów, bo nie jest tak, że jaskółka wyleciała sroce spod ogona - takie prace pojawiają się na tle szerszym, z przyczyn szerszych zmian, w tym zmian w owej świadomości powszechnej. Ależ oczywiście, że bez tego mogłaby powstać kiedykolwiek indziej, bo to kwestia autora. Tylko że bez tego, jako się rzekło, nikt by mu jej nie opublikował, nikt by o niej nie mówił w radiu. Co jw. też są ciągle pewne jaskółki, wyjątki; no i tak to trwa już czas dłuższy.

Dodam jeszcze, że CESA to już nie jaskółka. To zjawisko już reprezentatywne. Jako się rzekło, to program europejski. Pomysł powstał w Austrii, Austriacy go prowadzili pod ogólnym hasłem bardzo charakterystycznym: europejskiej i lokalnej promocji dorobku cywilizacyjnego ŚRODKOWEJ Europy, bo współdziałanie zaproponowano krajom środkowoeuropejskie, w tym Polsce. To kwestia - niemodnego w Polsce - oporu i odporu Europy wobec wpływu USA, w tym przypadku nie tylko gospodarczego, ale właśnie kulturowego; oba należą do celów UE (u nas, jak w XVIII i XIX wieku była ślepa moda na francuszczyznę, teraz jest tak samo niewolnicze podleganie wpływom USA; dodam na boku, że ów opór bardzo dawno zaczął się i bodaj najsilniejszy jest we Francji).

Takich par, jak te, które podaliśmy w sprawie wynalazków i powszechnego mniemania, kto był twórcą, jest dużo więcej. Kontekstowo można dodać: jeśli wynalazca był z USA, miał dużo większe szanse być "pierwszy", przed tym (z Europy), kto tego wynalazku dokonał naprawdę pierwszy. To też nie są jednak sprawy proste (np. przed Swanem i Edisonem wynalazki żarówki bywały wynajdywane, pierwsza coś ze 40 lat wcześniej, a parę lat wcześniej jest nie pomnę już czyja taka właśnie żarówka próżniowa z włóknem węglowym - tylko że one wszystkie albo nie chciały świecić, albo świeciły zbyt marnie; po prostu Swan pierwszy wynalazł nie tylko porządną, ale i porządniejszą od edisonowskiej, która też należała do tych, które nie chciały świecić...).

Cytat ze Szkoły Morskiej był z pamięci (więc najpewniej niedokładny), zaś masz rację: do pamięci trafił z Borchardta.

Użytkownik: Rbit 21.02.2013 12:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Miły Rbicie (to się odmie... | WBrzoskwinia
Być może nieprecyzyjnie wypowiedziałem się w kontekście używanego przez P. Tomaszewskiego, tytułowego „powrotu” profesora Czochralskiego. Z książki wynika, że owo wyrażenie dotyczy przede wszystkim powrotu na łono Politechniki Warszawskiej. Uchwała senatu tej uczelni z 1993 roku podkreślała jego dorobek naukowy, jednak ani słowem nie odnosiła się do haniebnej decyzji wykluczenia go w grona profesorskiego, za rzekomo niewłaściwa postawę podczas okupacji. Uczyniono to dopiero w uchwale z 2011 roku. Nieco inaczej sprawa ma się ze znajomością osiągnięć profesora. W istocie, przynajmniej w gronie naukowym, nie można mówić o zapomnieniu jego dorobku. Jednak nie szło to ze znajomością w tymże gronie jego życiorysu. Wiąże się to zapewne zarówno z oskarżeniami wojennymi, jak też ze wspomnianymi przez Ciebie „uściskami ręki Mościckiego”. Nawisem mówiąc, w książce znajduje się zabawna anegdota o spotkaniu Czochralskiego z prezydentem Hindenburgiem na wystawie w Berlinie w 1927 roku, podczas którego rozmawiali po polsku, jako krajanie (Hindenburg urodził się w Poznaniu). Tomaszewski podaje też, że przez długi czas w radzieckiej encyklopedii Czochralski był wymieniony, i owszem, ale jako chemik czechosłowacki! Sprawa „powrotu” do „obiegowej świadomości” jest w takim wypadku wtórna i niejako wynika z wyżej wymienionych przyczyn.

Do powszechnego, negatywnego nastawienia w czasach PRL w stosunku do „pańskich” i „sanacyjnych” profesorów dodałbym jeszcze jedną uwagę. Poza niewłaściwą postawą ideologiczną dochodzi jeszcze zaangażowanie społeczno-kulturalne. W dwudziestoleciu międzywojennym standardem było przecież, ze kadra profesorska miała szerokie zainteresowania kulturalne, a to że inżynier, czy profesor nauk ścisłych nie tylko obracał się w kręgu filozofów, czy pisarzy, a nawet sam pisał, nie budziło niczyjego zdziwienia. Taki był tez Czochralski. Jego dobre kontakty z takimi pisarzami, jak Adolf Nowaczyński, czy Juliusz Kaden-Bandrowski, zapewne mu po wojnie nie pomagały.

Na koniec raz jeszcze o istnieniu w ogólnym obiegu informacji na temat rozwoju nauki i osiągnięć naukowych. Po przeczytaniu Twojej wypowiedzi od razu na myśl przyszedł mi fragment wywiadu Grzegorza Miecugowa z ks. prof. Michałem Hellerem. Zacytuję:
„M.H. Większość ludzi w Europie ma jakieś tam wykształcenie, ale znajomość osiągnięć nauki jest bardzo prymitywna. Takie badania były robione przez socjologów gdzieś w latach 60-tych, 70-tych zeszłego wieku - i wtedy stwierdzono, że jest opóźnienie w fazie pomiędzy tym, co się dzieje w nauce, a tym, kiedy te osiągnięcia przechodzą do świadomości ogółu. I w latach 70-tych, jeśli chodzi o fizykę, to przesunięcie w fazie wynosiło 60-70 lat. Obawiam się, że dziś ono powiększyło się. Jeszcze jest inny efekt, mianowicie dawniej ludzie czerpali wiadomości o nauce z książek popularno-naukowych. Dzisiaj z mediów.
G.M. - Z sieci np....
M.H. - Z sieci. I dlatego jest to bardziej przemielone, bardziej popularne, bardziej zwulgaryzowane. (....) Często rozmawiam z różnymi ludźmi, także rozmaite wywiady i niekiedy ludzie pytają o rozmaite sprawy - czysto z ciekawości naukowej. I bardzo często nie pytają o rzeczy najciekawsze, dlatego, że oni nie są w stanie do nich dojść w ogóle. I dlatego dobra popularyzacja jest strasznie potrzebna. W imię nauki, jak Pan mówi, nie będzie też narybku, jeśli nie będzie dobrej popularyzacji. No na szczęście jeszcze jest tak, że są elity studentów, które się interesują i na szczęście jest ich nie tak strasznie mało - ale dużo mniej, niż byśmy chcieli.”

Czyż trzeba coś dodawać?

Przy okazji podsyłam link do numeru miesięcznika Politechniki Warszawskiej, poświęconego J. Czochralskiemu: http://www.mpw.pw.edu.pl/pdf/czochralski.pdf

PS. Rbit to imię (z powieści Feliksa W. Kresa) jak najbardziej odmieniające się :)
Użytkownik: Kuba Grom 22.02.2013 02:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Być może nieprecyzyjnie w... | Rbit
Taką piękną tu prowadzicie dyskusję, że nie mam po co się odzywać, bo argumenty których chciałem użyć już się tu pojawiały. Jednak poddam po dyskusję inny pomysł - a co gdyby dowodów na współpracę z AK nie znaleziono? Bo mam wrażenie że samo uniewinnienie z zarzutów po wojnie nie wystarczyłoby aby zasługi i dokonania przed wojną przeważyły nad wysuwanymi wątpliwościami. Gdy kilkanaście lat temu w prasie pojawił się artykuł opisujący dokonania profesora, i wychwalający go jako wielkiego Polaka o którym warto pamiętać, gazeta dostała list naukowca z PAN oburzonego gloryfikacją zdrajcy.
Teraz znalazło się coś co przeważyło szalę i sprawa ruszyła do przodu, a wszyscy zastanawiają się jak to możliwe, że poza Kcynią brak dziś tablic pamiątkowych, szkół imienia i innych sposobów utrwalania bohaterów w krajobrazie kulturowym, jak to było z innymi.

Taki na przykład Karl Fisher jest znany jako wielki chemik-organik i Niemcy są z niego dumni, nawet pomimo tego, że podczas I wojny zajmował się produkcją gazów bojowych. I biografie tego szczegółu nie pomijają.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na wymienianego tu bohatera myśli naukowej - Łukasiewicza. Rzadko wspomina się, że nie był pierwszym, który destylował naftę, ani że jego lampa była tylko modyfikacją lampy na olej ani tym bardziej, że do jego autorstwa wysuwane są wątpliwości. Natomiast co do zapomnianych a znanych na świecie bardzo chętnie zobaczyłbym opracowanie na temat pewnego polskiego księdza, bardzo zresztą krnąbrnego, znanego jako ten, który zrewolucjonizował światowe pszczelarstwo, a którego biografia przedstawia się bardzo interesująco.

Moja ironia nie wynikła z zacietrzewienia, lecz posunęła się po prostu tak daleko, że zza rozciągniętych w krzywym uśmiechu warg zaczął prowokacyjnie wystawać języczek :)
Użytkownik: WBrzoskwinia 05.03.2013 18:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Taką piękną tu prowadzici... | Kuba Grom
Miły Kubo Gromie! Odpowiedź na "a co, gdyby dowodów (...) nie znaleziono" masz powyżej - nic (razem z tą, że "gdybanie" jest niefachowe, acz i ja gdybam). Jak ich brak nie przesądzał, tak ich istnienie nie przesądza, że Cz. ma trwałe miejsce w panteonie; jak i nie przesądza sam przez się, że ów panteon (czy może: ta sala panteonu) stanie się powszechnie znany. Wykazany po wojnie brak dowodów na zdradę w zupełności wystarczył, by nie mieć wątpliwości, wobec czego jw. zasługi Cz. są coraz szerzej u nas znane co najmniej od lat 80-tych, jeśli nie dawniej.
Wspomniany przez Ciebie list to kwestia innego mechanizmu (jak powiada w takich razach Rbit, trzeba rozdzielić). To kwestia zasad i odpowiedzialności za słowo. Nie tylko naukowiec skądkolwiek, ale każdy, kto upowszechnia swoje zdanie, podaje je publicznie - powinien zdawać sobie sprawę z tego, że żyjemy w tej części rzeczywistości europejskiej, w której prawo opiera się na prawie rzymskim, w którym jasno stało, że gdy nie ma dowodu, to nie ma winy (tym samym: niewinności się nie udowadnia). Prof. Cz. miał po wojnie sprawę jak każdy "na świeczniku". Gdyby był dowód, poszedłby siedzieć - a nie poszedł, więc dowodu nie było. Tym samym każdy, kto myśli, a już zwłaszcza pisze o nim per "zdrajca", pisze o fikcji swego własnego umysłu, o tym, co mu się wydaje albo podoba, nie o żadnym stanie faktycznym - a za podawanie takowych fikcji jako stanu faktycznego można dostać wyrok, i to nawet spory, choć może niekoniecznie do odsiedzenia (za zniesławienie).
Tyle strony prawnej i strony zasad. O stronie psychologicznej już było wcześniej: obrzuć, a coś się przylepi. Taki, któremu się wydaje, mimo to uważa, że to prawda, "tylko nie udało się udowodnić" itp., ale on wie lepiej, zwłaszcza wtedy, gdy mu z tym wygodniej, podoba się itp. Czego rozwijać nie będę, bo ciut już było, a więcej nie warto; niemniej powtórzę: do tych należą również oszukani, tacy, którzy uwierzyli w kłamstwo, nie ze swej złej woli, lecz wskutek przeróżnych mechanizmów, niekoniecznie i nie zawsze od nich zależnych.

Co piszesz o Łukasiewiczu, też dotyczy pewnego schematu. W powszechny obieg wchodzi to, co syntetyczne, bo skrócone, tu destylacja i lampa. Na tej samej zasadzie wiadomo, ale powszechnie obiegowo nie mówi się o telefonach sprzed Bella i Greya, żarówkach sprzed Swana i Edisona, maszynach do pisania sprzed Hansena (tu się nakłada sprawa jak ze Swanem i Edisonem: nie Sholes i spółka, USA, tylko Hansen, Dania); a Sholes na liście wynalazców maszyn do pisania jest w szóstej dziesiątce, licząc od 1713 roku; Hansen jako "właściwy pierwszy" wyprzedza go o 5 lat. Gutenberg prawdopodobnie też wynalazł prasę drukarską w formule stosowanej do XIX wieku, a wynalazek ten polegał na adaptacji czy inspiracji stareńką prasą do wytłaczania winogron itp.
Tak to działa normalnie: wynalazki nie wylatują sroce spod ogona. Pojawiają się w rezultacie ewolucji: za "pierwszego", tj. za wynalazcę, słusznie przyjmuje się tego, od czyjego wynalazku rozpoczął się okres wczesny (ewentualnie dojrzały, choć to nieczęsto) w ewolucji danego przedmiotu - a taki okres zawsze był poprzedzony co najmniej epoką pionierską.

I tak jest z Łukasiewiczem. Przed nim dokonywano destylacji ropy - ale laboratoryjnie, badawczo, czy na zasadzie "co z tego wyjdzie?". Łukasiewiczowi niczego to ze sławy ni "pierwszości" nie ujmuje. Kiedy mu przywieźli ową sławną beczkę, pytając, czy z tego się spirytusu nie wydestyluje - to jest jeszcze etap pionierski, badawczy, etap pytań. Gdyby na tym stanął, nikt prócz zainteresowanych głębiej historią przemysłu naftowego o nim by nie wiedział, i nie byłoby trzeba. Łukasiewicz naprawdę pierwszy opracował metodę i aparaturę do destylacji przemysłowej, technologię procesu przydatną i zastosowaną praktycznie do produkcji: to jest historyczny przełom, od niego i od tego rozpoczyna się przemysł naftowy, którego wcześniej nie było, choć były eksperymenty z destylacją. Ścisłą analogię masz z gazem: tylko zainteresowani tą historią wiedzą, że Becker w 1681 odkrył, iż podczas prażenia węgla kamiennego wydziela się gaz; że Clayton ponad pół wieku później stwierdził, iż ten gaz się pali; że potem niejeden używał gazu do oświetlania, ogrzewania, konstruując po temu odpowiednie instalacje - ale w powszechniejszym obiegu (zwłaszcza w Wlk. Brytanii) jest to, iż ojciec przemysłu gazowniczego to Murdoch, bo jego jest pierwsza gazownia w 1798 i technologia wytwórcza na tę skalę (tak, to ten sam Murdoch od pierwszego wypadku samochodowego). To samo, tj. i sam wynalazek jako akt twórczy, i czynnik praktyczności jego powszechnego zastosowania jako drugi główny, przesądza o "pierwszości" Swana, Hansena, Bella, Gutenberga itp. Tzn. ich poprzednicy byli pionierami, którzy zbierali wiedzę, doświadczenia, ewentualnie budowali czy konstruowali coś na użytek własny lub zbliżony. Oni zaś byli potem pierwsi w tym sensie, że od nich, dzięki ich dziełu, zaczyna się zmiana powszechna w życiu zbiorowości. Łukasiewicz takoż do tych należy.
Z lampą zaś jest jak z ową prasą. W takich razach nie wymyśla się takich rzeczy od zera - bo wtedy wymyśla się rower w połowie XX wieku, jak pewien mieszkaniec mongolskiego stepu. Wychodzi się od tego, co już istnieje, tj. od dotychczasowego dorobku ludzkości; tak z prasą do wina czy oliwy i prasą Gutenberga (też można by mysleć, że on "tylko zmodyfikował" prasę do oliwyl tylko że to nie jest "tylko", lecz "aż"); tak z samochodem, który początkowo jest "tylko" bryczką zmodyfikowaną przez zastąpienie konia silnikiem (i prawie do połowy XX wieku ma w kształcie wyraźne relikty tego, że od pojazdu konnego pochodzi); tak samo z lampą oliwną i lampą Łukasiewicza; tak z x innymi rzeczami. Tak tę lampę wymyślił - zbudował ją własną myślą; że zaś był aptekarzem, z robotą w szkle i metalu miał za mało doświadczenia, no to blaszano-szklaną pierwszą lampę musiał według jego instrukcji zbudować ręcznie ktoś inny (kiedyś nawet pamiętałem, kto...).

Czy Ty też zapomniałeś nazwiska swego księdza-pszczelarza? Czy tylko się z nami droczysz, ukrywając je? Oj, nie bądź taki; podaj je, przecież na pewno warto to wiedzieć.
Użytkownik: Rbit 06.03.2013 08:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Miły Kubo Gromie! Odpowie... | WBrzoskwinia
Zapewne chodzi o "ojca pszczelarstwa", Jana Dzierżonia? Odkrywcę partenogenezy i zasad budowy ula z ruchomą zabudową. A przy okazji księdza ekskomunikowanego za krytykę dogmatu o nieomylności papieża w sprawach wiary.
Użytkownik: Kuba Grom 08.03.2013 00:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Miły Kubo Gromie! Odpowie... | WBrzoskwinia
Chodziło o Dzierżonia. Ciekawy gość. Gdy odkrył że trutnie rodzą się z niezapłodnionych jajeczek, dostał oficjalne pismo z Watykanu, że jego twierdzenia są sprzeczne z naturalnymi prawami boskimi i że zakazuje mu się ich głoszenia. Więc gdy potem papież ogłosił że jest nieomylny, nie podpisał stosownego oświadczenia i został ekskomnikowany. Musiał się wynieść ze wioski gdzie mieszkał.
Wymyślił ul szafowy z możliwością wyciągania plastrów, udoskonalony potem do współczesnej formy ula z ramkami. Na rok przed jego śmiercią partenogeneza u pszczół została oficjalnie uznana przez biologów. Choć jest w kraju uznany, to jednak pozostaje mało znany poza kręgami pszczelarskimi - a jest to przecież ktoś kim możemy chwalić się na świecie.

Odnośnie Łukasiewicza - jak wszyscy wiemy zaczynał destylować ropę jako pomocnik aptekarza. Nie wiemy natomiast że tenże lwowski aptekarz już od paru lat zajmował się badaniem właściwości ropy i węgla i kazał zbadać rzecz asystentom, a drugi asystent, Jan Zeh, pracował nad problemem pięć lat dłużej od Łukasiewicza i że pierwszy dokument zezwalający na produkcję nafty wystawiono na jego nazwisko. W zestawieniu z legendą pomocnika aptekarza, który miał samodzielnie, ni stąd ni z owąd dokonać odkrycia po kilku miesiącach od zatrudnienia wypada to co najmniej dziwnie. Łukasiewicz na pewno jednak miał talent organizatorski i żyłkę do interesu. Założył pierwsze stowarzyszenie przemysłu naftowego i kilka kopalni, zadbał też o pokazanie nafty na wystawie światowej. Zeh natomiast zajmował się produkcją nafty, asfaltu i smarów na małą skalę, a po wybuchu w składzie nafty, gdzie zginęła jego żona, wycofał się z interesu.
O tym pierwszym pamiętamy, o drugim nie - i tak działa Historia.

Wracając do Czochralskiego - sytuacja jako żywo przypomina mi dowcip w którym gospodarz prosi znajomego aby nie przychodził już do nich, bo po ostatniej wizycie zniknął złoty zegarek:
"- Chyba nie sądzisz że to ja?
- Ależ skąd, zresztą zegarek się znalazł, ale wiesz... niesmak pozostał."
I ten niesmak blokował próby publicznego uczczenia.
Użytkownik: WBrzoskwinia 08.03.2013 16:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Chodziło o Dzierżonia. Ci... | Kuba Grom
Co do księdza-pszczelarza, partenogenezy i Watykanu - wątpię, żeby sprawa była tak prosta. Dla nas, dziś, teraz jest prosta: dogmat o nieomylności papieża jasno stwierdza, że chodzi o nieomylność w sprawach wiary; partenogeneza u pszczół od czasu odkrycia Dzierżonia nie jest zaś kwestią wiary, religii, tylko nauki, biologii. Ale to się nie działo dziś, tylko półtora wieku temu. A wtedy rozróżnienie między tym, co jest kwestią nauki, a co religii, mogło być, miało pełne prawo być i było inne, niż dziś. Żądanie czy ocenianie ludzi przeszłości wedle dzisiejszych norm jest ahistoryczne, z historią nic wspólnego nie ma. Dzisiejszego pojmowania takich spraw, w tym granic, ludzkość, a przynajmniej europejski krąg cywilizacyjny (bo możliwe, że hinduiści, buddyści itd. mają na ten temat inne zdanie) dorabiał się przez setki lat, w którym to procesie wiek XIX miał kardynalny udział jako wiek rewolucji naukowo-technicznej. Tj. owe dzisiejsze pojęcia i rozgraniczenia my dziś mamy - bo to oni, z czasem je wypracowali; im to zawdzięczamy (tak jak im, ludziom historii, zawdzięczamy radio, telefon, TV, bombę atomową, zegar, a, i monokryształy krzemu do produkcji mikroprocesorów, czy może: najtańszą metodę ich wytwarzania).
Tak działa historia naprawdę.
Aczkolwiek możliwe, że obaj mamy co innego na myśli pod słowem "historia", bo ono ma dwa główne znaczenia: ogół zdarzeń w przeszłości, to jedno, a drugie: dyscyplina naukowa, w której te zdarzenia są przedmiotem badań.

A to, że "niesmak pozostał" - to nie historia tak działa, to ludzie tak działają. Przy czym warto zaznaczyć: "niesmak" to bardzo zdecydowanie co innego, niż "My Polacy, my zawsze..." itd. Też to zauważyłeś, mam nadzieję: Twój dowcip byłby śmieszny bodaj w każdym kraju na świecie; nikt by zapewne do niego nie podszedł na zasadzie "nie rozumiem dowcipu, bo to nie u nas w Nassau, bo my tu w Nassau (Niemczech, Anglii, Bissau, Gwinei; mozna wstawić dowolną nazwę) tak nie robimy".

Toż samo - tj. że ludzie tak działają, a nie historia - dotyczy kwestii, że o jednym z historii pamiętamy, a o innym nie. Szczere podziękowanie przyjmij za Zeha (myślałem, że chodzi Ci o, nie pomnę, jakiego Niemca, który ropę badał przed Łukasiewiczem), będę to sobie musiał sprawdzić. Niemniej dobrze pamiętam, że hasło "ojciec przemysłu naftowego" odnośnie Łukasiewicza, nie kogo innego, znam z muzeum w Bóbrce - a fachowcy raczej nie wciskają ludziom legend. Fundnąłem sobie wtedy "Historię przemysłu naftowego...", ale na wierzchu mam akurat tom II, bo mnie gaz interesował; tom I mam gdzieś zgracony, prędko go nie znajdę, a to tam trzeba szukać, jak to z tymi beczkami w tej aptece było.

Wypada też dodać, że gdyby Dzierżoń lub którykolwiek katolik dziś zakwestionował ów dogmat - też by zarobił ekskomunikę. Po wiadomości Rbita poczytałem sobie o Dzierżoniu w Internecie; nijak z tego nie wynika, co on naprawdę zakwestionował: dogmat czy właśnie granice między sprawami, których dogmat dotyczy lub nie dotyczy. Wynika zaś, że monografie nt. Dzierżonia istnieją, więc masz w czym o nim poczytać.
No i szerzej wynika i to, że ta postać historyczna nie miała w życiorysie żadnych "skaz blokadowych". Choć za tzw. komuny ekskomunika mogła wręcz stanowić pół czy ćwierć biletu do sławy, to Dzierżoń też nie należy do owych sław obiegowo znanych, choć ze względu na dzieło w pełni na to zasługuje. To potwierdza, com wcześniej napisał: że obecność lub nieobecność danej postaci historycznej w owej powszechnej świadomości to zasadniczo kwestia powszechnego niedocenienia tych sfer działalności, a nie takiego czy innego indywidualnego życiorysu danej postaci, czy faktycznych lub fikcyjnych plam na życiorysie.

I jeszcze jedno: z tą Łukasiewicza żyłką do interesu, to ostrożnie, bez przesady, czy raczej: nie można tego absolutyzować ni traktować jednostronnie (uwaga: nie twierdzę, że Ty to tak upraszczasz, lecz wiem, że niejeden tak może Twój tekst odczytać). Gdyby miał tę żyłkę i talent organizatorski, i na tym koniec, z całą pewnością opatentowałby lampę i zrobił o wiele większy majątek. I to pamiętam z Bóbrki: radzili mu, żeby opatentował, a on - nie. Na pytanie "dlaczego" rzekł, że przecież jeśli Podkarpacie ma się rozwinąć gospodarczo, tj. jeśli ludzie mają tu lepiej żyć dzięki ropie, to konieczny jest jak największy rynek zbytu na naftę; ten zaś będzie tym większy, im więcej lamp się sprzeda; zaś więcej się sprzeda, jeśli będą tańsze; a będą tańsze, jeśli nikt nie będzie musiał mu płacić za patent... To jest wręcz podręcznikowa ilustracja faktu, że Łukasiewicz, jak romantycy i pozytywiści tamtych czasów (to dla nich charakterystyczne, znamienne dla osobowości epoki), ponad żyłką itp. miał w sobie poczucie służby wobec zbiorowości, z którą się identyfikuje, której jest częścią; świadomość, że się jest i działa się nie tylko i nawet nie przede wszystkim dla siebie, lecz właśnie przede wszystkim po to się jest, by służyć owemu "my" czy "my, Polacy".
Od dawna wiem, że taka to była epoka i tacy ludzie (jak i że bywali też inni), niemniej gdy się z tym podejściem po raz n-ty zetknąłem wtedy, gdy mi to opowiadali w Bóbrce, znów byłem zaskoczony, jak poprzednio w takich razach. Bo taka wielkość, taka zwyczajna, godna jest podziwu - więc ja ich podziwiam, i taki podziw od każdego im się należy jak psu buda; to wynika m.in. z pojęcia owego "my" jako zbiorowości, bo to owego "my" należą i oni. To dlatego protestuję przeciw podejściu negatywnemu typu "my Polacy", bo ono jest dla tych ludzi krzywdzące, niesprawiedliwe. Dla Łukasiewicza, Dzierżonia, Czochralskiego i wielu innych, skoro owo "my" obejmuje również ich. I nie w tym rzecz, że Łukasiewicz nie opatentował wg uzasadnienia jw., a Czochralski się na swych patentach dorobił. Łukasiewicz miał inne pojęcie o prawie patentowym (jego uzasadnienie jasno o tym świadczy), on przyjął za nadrzędne, że owo prawo jest po to tylko, by jego osobiste prawa i jego własny zysk chronić - a ono nie jest tylko po to, o czym z pewnością wiedział Czochralski, jak i ja, wobec czego jego związek z "my" wyrażał się inaczej
Użytkownik: Kuba Grom 10.03.2013 00:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Co do księdza-pszczelarza... | WBrzoskwinia
Jeśli chodzi o Dzierżonia, to raczej chodziło mi o to, że zbyt stanowczy sprzeciw duchowieństwa przeciwko odkryciu z dziedziny biologii, mógł mieć jakiś wpływ na jego późniejszą decyzję nie podpisywania oświadczenia o uznaniu nowego dogmatu.

Co do Łukasiewicza - tego że był twórcą przemysłu naftowego, nie da mu się odmówić. Wcześniejsze próby wykorzystania ropy nie przekroczyły etapu chałupniczej produkcji smarów, dopiero destylarnie ropy i kopalnie zmieniły obraz rzeczy. Jego iście pozytywistyczny rys osobowości łączy się zresztą z czymś, co dziwnym trafem też nie weszło do popularnej legendy - brał udział w stowarzyszeniach powstańczych. To ciekawe że choć czytałem o nim w różnych popularnych opracowaniach, ten szczegół nie był jakoś eksponowany. Najwyraźniej znana wszystkim legenda jego postaci, w której dokonuje samorodnych odkryć i zostaje przemysłowcem, kształtowała się w czasach, gdy starano się takie szczegóły pomijać. A legendy mają to do siebie, że coś uwypuklają a coś upraszczają. Jestem za takim odbrązawianiem pomnikowych postaci, które odsłania człowieka.

Mówiąc o historii miałem na myśli opis zdarzeń, a opisy tworzą ludzie.

Użytkownik: WBrzoskwinia 20.03.2013 18:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeśli chodzi o Dzierżonia... | Kuba Grom
No, to najwyraźniej zgadzamy się w pierwszych z wspomnianych przez Ciebie punktach. Co zaś dalej, to łatwo zrozumieć "utajnienie" działalności podziemnej Łukasiewicza na tle epoki. Co Ty nazywasz legendą, a ja opinią powszechną o Łukasiewiczu, a może raczej jego sławą, kształtowało się w ślad za jego zasługami, jeszcze za jego życia. W rzeczonej kopalni w Bóbrce stoi pomnik, upamiętniający nie jego personalnie, lecz założenie tej kopalni - postawiony już w tamtych czasach. A to czasy, w których rodzina, starzy znajomi, dawni współpracownicy to czy owo o tej powstaniowej działalności wiedzieli - ale do powszechnego podawania to się nie nadawało; ani do powtarzania, ani tym bardziej do utrwalania czy rozpowszechniania tego na piśmie ni w druku. Za takie rzeczy przecież podpadało się władzom. Czas na ich ujawnianie czy eksponowanie to na dobrą sprawę dopiero okres niepodległej Polski, najwyżej ciut wcześniej - a wtedy przecież już nie bardzo miał kto o tym wspominać czy to ujawniać. A i nie chodziło tu o najbardziej widoczny udział w walce z bronią w ręku, lecz o działalność nielegalną, tajną, z natury rzeczy nie do ujawniania (czyli: pełna analogia z charakterem tego typu działalności Czochralskiego). Tym samym w późniejszych publikacjach albo pozostawała niezauważana przez autorów (bo się nie mieli skąd dowiedzieć), albo właśnie została tylko zauważona, i na tym koniec. A skoro było o tym mało wiadomości, trudno, żeby była eksponowana ponad rzetelną wiedzę. Owszem, o historii piszą ludzie - tym samym tyle piszą, ile im źródła pozwalają, istniejący zasób informacji. Innymi słowy: z początku starano się o tym świadomie nie pisać, lub tylko robić aluzje, nie eksponować - żeby człowieka nie narażać. A potem było już za późno, by łatwo dotrzeć do wielu szczegółów.

A jeszcze dalej, Kubo luby, to tak nie można. Tj. można, tylko że to jest sprzeczne, tj. grążysz się (i nas jako Twych czytelników) w sprzecznościach. W istocie opisy (w tym też historii) tworzą ludzie. Ale to nie historia, tylko literatura, w tym przypadku literatura użytkowa, historyczna. Historia to, jako się rzekło, wydarzenia z przeszłości bądź badanie tych wydarzeń. Opisywanie już nie. Podręcznik, artykuł, studium, wykład, referat historyczny to nie historia, to przekaz o historii. No i jako literatura on ma wszelkie zalety i wady ze swej istoty wynikające. Bywa tendencyjny, bywa świadomie lub nieświadomie zmanipulowany, bywa wadliwie sformułowany, bywa że autor przekazu do czegoś nie dotarł, czegoś nie zrozumiał albo źle zrozumiał, itd., bywa, że stara się luki wypełnić domysłem (albo nawet nie stara się, tylko domysł swój lub czyjś podaje jako pewnik, albo sformułowanie lub skrót myślowy tak czy inaczej mu się "pośliznął"; taki przekaz w jakimś stopniu stanowi interpretację historii).

I można tylko tak - albo wcale. Ale nie można wcale, boż znaczyłoby to: milczeć o historii. Naprawdę zatem można tylko i mówić, i pisać o dziejach i ludziach. Tym samym: wliczyć w to również takie rzeczy, jak ludzka niedoskonałość z jednej, a z drugiej bazowanie na danych ze źródeł, które rzadko bywają pełne czy kompletne.
Że między historią jako taką, a jej wizją u poszczególnego człowieka, jest tego rodzaju bariera, to wiadomo jasno najmniej od XVIII wieku. Czasem ta różnica to tylko szczelinka, czasem przepaść. Im bardziej publikujący stara się być obiektywny i im więcej wie, a zwłaszcza rozumie - tym bardziej jest to szczelinka. A im bardziej jest tendencyjny, mniej wie, trzyma się pojęć czy ocen, czy norm swej epoki, tym bardziej jest to przepaść. Ale to tylko jeden poziom sprawy. Drugi jest znacznie istotniejszy. Można starać się i być najbardziej obiektywnym, jak się da - tylko że owe źródła dotyczące owych wydarzeń, to przecież listy, pamiętniki, wywiady, notaty, publikacje książkowe, gazetowe itd., itp. - a to przecież literatura, to przecież przekazy. One same są tymiż ludzkimi niedoskonałościami obciążone. Wizję postaci historycznej takiego np. księcia Wiśniowieckiego można sobie urobić (czy historyk może sobie urobić) np. wedle źródłowych panegiryków albo wedle takichże źródłowych pamfletów z epoki. Dodam, że byki bywają nawet w tak "stalowo obiektywnych" źródłach jak inwentaryzacja architektoniczno-budowlana; i nie mam tu na myśli centymetrowych różnic w szerokości drzwi bądź okna. A bywają widoki (sztychy, rysunki, obrazy) tworzone z natury, w których a to katedra ma 3 wieże (a naprawdę ma 1), a to pałac jest obrócony o 90 stopni, a to wieża zamkowa jest 2-3 razy wyższa, niż w rzeczywistości, a to sztych pokazuje miasto w lustrzanym odbiciu...

Obawiam się, że podobnie jak wielu innych, na powyższych podstawach - a to przecież fakty - urobiłeś sobie pogląd, że nie ma historii. Człowiek dzisiejszy, nie mając bezpośredniej styczności z faktem, skoro to fakt historyczny, tym samym nie może go znać. Znać i przekazać może tylko swoją wizję tego faktu, legendę - jeśli to masz na myśli pod hasłem "Mówiąc o historii miałem na myśli opis zdarzeń, a opisy tworzą ludzie". To znamię naszych czasów, mnóstwo ludzi święcie wierzy, że nie jest to, co jest, tylko to, co się wydaje.
Tylko że to kwestia wiary. Łatwo to zweryfikować. Przecież kiedy teraz, tu, masz do czynienia ze zdarzeniem - sytuacja jest identyczna. Widzisz wypadek drogowy, albo (oby nie!) w nim uczestniczysz. Obydwaj kierowcy, którzy stuknęli się na skrzyżowaniu, przysięgną na wszystkie świętości, że wjechali na nie, mając zielone światło. Świadkowie zaś, jedni będą mówić, że ten miał zielone, a drudzy, że ów... Kiedy zaś czytasz w gazecie lub oglądasz w TV, ot, np. coś przed rokiem, Wrona wylądował, pamiętasz, albo że tu a tu takiego przekrętu dokonał prezydent miasta czy tam rada gminna - to przecież też nie z faktem masz do czynienia, lecz z przekazem właśnie!
A z tego prostą ścieżką wynika: jeśli historia jest złudzeniem, opartym na przekazach, jeśli jest legendą tylko - to takim samym złudzeniem, legendą jest rzeczywistość, która nas otacza, w tej części, w której tworzymy sobie jej wizję wedle dzisiejszych przekazów. W tej zaś części, z którą mamy do czynienia bezpośrednio, też jest złudzeniem, wynikającym z naszej ludzkiej niedoskonałości, tj. niedoskonałości naszego postrzegania zdarzeń.
Jeśli zaś przyjąć, że tu i teraz mamy jednak do czynienia z rzeczywistością, nie z jej legendą, że zatem mamy wiedzę o rzeczywistości - to tak samo trzeba przyjąć, że z historią też, z rzeczywistością historyczną też. Inaczej powstaje wewnętrzna sprzeczność logiczna...

Z powyższego jasno, jak sądzę wynika, czemu nie jestem za odbrązawianiem pomnikowych postaci: jestem przeciw. Przeciw, bo nie ma takiego odbrązawiania, które odsłania człowieka. Odbrązawianie jest bowiem ahistoryczne, tj. ukrywa owego człowieka. A tak jest, bo ów brąz to część tego człowieka. On przecież w tym miejscu jest wielki, zasłużył się i dla mnie, ja korzystam z tego, co on zrobił. Ów brąz to przecież cześć i chwała, i wdzięczność, która temu człowiekowi się ode mnie należy. Przy czym, dla pełnej jasności, mam na myśli takich, jak Łukasiewicz, Dzierżoń, Czochralski, Bryła...
Powiesz, że kręcę, bo pod słowem "odbrązowić" Ty masz na myśli coś innego: nie ujmowanie należnej chwały, lecz zdjęcie z danej postaci fałszów, fikcji, legend, jednostronności itp. A ja wiem, że tak się nie da, bo gdyby to były fałsze, fikcje, ludzkość nigdy nikomu nie stawiałaby pomników. To dlatego tzw. "odbrązawianie" na ogół przypomina obrzucanie błotem. Za bardzo to przypomina... Z czego z kolei nie należy wnioskować, że jestem za ślepym traktowaniem postaci historycznych, jakimś zamykaniem oczu na ich ludzkie cechy, na przekłamania czy przeinaczanie faktów lub interpretacji. Ot, po prostu obiektywizm wobec historii oznacza m.in. uznanie tego, co w niej pomnikowe; i w nich, ludziach historii. Czyli, jak sama nazwa wskazuje: co godne pamiętania.

Piszę o tym tyle i tutaj, nie tylko dla Ciebie i dla siebie, mam nadzieję. Z wypowiedzi Rbita i Petomasza wnioskuję, że taka właśnie jest książka o Czochralskim. Ona go w tym właśnie, pozytywnym sensie, "zabrązawia". Gdyby nie, Rbit nie napisałby swego tekstu w taki sposób, albo w ogóle by go nie napisał (a z kolei ja bym z wykrzyknikiem nie prostował niby drobnego przekłamania kwestii układów scalonych i mikroprocesorów, bo właśnie to taka "omyłka w przekazie", o jakich wyżej wspominałem - a nie drobnostka, skoro jw. na podstawie przekazów urabiamy sobie wizję rzeczywistości; a przekaz Rbita do takich właśnie należy. I Twoje listy też).
Tzn. ta książka stawia Czochralskiemu pomnik szczery; jest pomnikiem, który mu się należy - i skoro pomnikiem z papieru, to, jak powiadali starożytni, trwalszym niż z brązu.
Acz trochę się obawiam... Skoro ma wyjść po angielsku, tak się zastanawiam, czy aby - w znanym Ci trybie "języczkowym" - nie stanie się ona dla jakichś zagranicznych czytelników podstawą do interpretacji typu "bo Ci Polacy tacy już są, że gdy mają sławę godną uznania, to ją zgnoją fałszywymi oskarżeniami np. za życiorys". Kto sobie urobi taką wizję "tych Polaków", na pewno sobie nie przypomni, jak to było z Davym i Faradayem - a było podobnie, choć to przecie nie Polacy...
Użytkownik: Kuba Grom 16.07.2013 00:46 napisał(a):
Odpowiedź na: No, to najwyraźniej zgadz... | WBrzoskwinia
Znalazłem jeszcze jedną taką postać wartą przypomnienia w kraju - Tekla Bądarzewska. Zupełnie u nas zapomniana polska kompozytorka na pianino, której jeden przebojowy utwór "Modlitwa Dziewicy" został wydany w 80 krajach, a zapis nutowy rozszedł się w milionie egzemplarzy. W Japonii jest lubiana prawie tak jak Chopin. Dowiedziałem się o niej przypadkowo - przeglądając listę kraterów na wenus. Jeden z nich został nazwany jej nazwiskiem.
Użytkownik: WBrzoskwinia 08.08.2013 21:58 napisał(a):
Odpowiedź na: Znalazłem jeszcze jedną t... | Kuba Grom
Miły Kubo, też Ci chodzi o twórcę, ale zauważ, że już nie techniki czy nauki, lecz sztuki. A w tej branży jest takich "do przypominania" też cały wagon, jeśli nie wręcz pociąg. Jak się nazywał ten facet (Polak, rzecz jasna), który zasunął koncert fortepianowy na tej samej wystawie światowej w Paryżu, na której był Wokulski - i którego prasa francuska okrzyknęła "drugim Chopinem"? Nie bez racji o tyle, że to pono rzeczy naprawdę dobre, a ważne, że wyprzedzające czy inicjujące ten nurt, w którym potem i Debussy, i inni...
Użytkownik: Monika.W 08.08.2013 23:58 napisał(a):
Odpowiedź na: Miły Kubo, też Ci chodzi ... | WBrzoskwinia
Juliusz Zarębski. Na wystawie paryskiej (nie-światowej) w 1878 (na tej był Wokulski) zabłysnął grą na fortepianie o 2 klawiaturach. Umarł przedwcześnie na gruźlicę.
Użytkownik: WBrzoskwinia 25.09.2013 15:31 napisał(a):
Odpowiedź na: Juliusz Zarębski. Na wyst... | Monika.W
Miła Moniko, szczere podziękowanie przyjmij za konkret. Oj, nie mam pamięci do nazwisk, twarzy; bardziej do faktów. O ile dobrze pamiętam, wystawa paryska 1878 roku była wystawą światową, EXPO, te rzeczy (a pamiętam chyba z przypisów w którymś z wydań "Lalki", a może ze szkoły jeszcze?). Od ręki sprawdziłem teraz w Internecie, i to się zgadza. Niemniej wiadomo, jak to bywa, więc jeśli masz lepszą wiedzę z pewniejszego źródła, to do omyłki się przyznam.
Użytkownik: petomasz 01.03.2013 12:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Być może nieprecyzyjnie w... | Rbit
Kilka słów komentarza odautorskiego :-)
Tytułowy "powrót" Jana Czochralskiego dotyczy kilku zagadnień, powrotów na kilku płaszczyznach. Pierwszy powrót to powrót do Ojczyzny w 1928 r., drugi - do Kcyni po opuszczeniu Warszawy w 1945 r., trzeci - do chemii gospodarczej i farmaceutycznej (w firmie BION), czwarty - do świadomości społecznej (także w tym wymiarze, że można swobodnie mówić o Profesorze), piąty - symboliczny na Politechnikę Warszawską. I to starałem się ukazać, może nieudolnie, w książce pod tytułem "Powrót".
Wersja angielska nosić będzie jednak inny tytuł, bardziej czytelny dla obcokrajowca, odnoszący się do "odkrycia" kim był twórca "metody Czochralskiego". Nazwisko jest powszechnie znane, bo tkwi w nazwie metody otrzymywania monokryształów, ale mało kto wiedział do kogo należało, do jak ciekawego człowieka i uczonego.
Pozdrawiam dyskutantów i dziękuję za ciekawe wpisy :-))

Użytkownik: WBrzoskwinia 04.03.2017 14:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Kilka słów komentarza oda... | petomasz
Kęsek czasu minął, więc pytam: czy wspomniana wersja anglojęzyczna wyszła? (tzn. czy tym samym Cz. jest bardziej znany w świecie?). Pozdrawiam!
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: